środa, 16 lutego 2022

Karol Fitrzyk „W ciemności”

 

Z nieba spada tajemniczy złoty pył, przez który świat w szybkim tempie ulega całkowitej zmianie. Ludzkość zdziesiątkowana. Pokonana przez lęki. Kiedy rozpoczęła się apokalipsa, Konrad przebywał w szpitalu psychiatrycznym, gdzie starano się wyleczyć go z nyktofobii, z którą zmaga się od niepamiętnych czasów. Bezskutecznie. Konrad wciąż panicznie boi się ciemności. Bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Mężczyzna wie, że aby nie podzielić tragicznego losu niezliczonej liczby osób, które przegrały w starciu z własnymi, zintensyfikowanymi przez zagadkowego wirusa, lękami, musi bardzo się pilnować. Bardziej niż dotąd. Tułaczka po prawie wymarłym mieście nieoczekiwanie doprowadzi go do człowieka, którego znał w innym, lepszym świecie. Człowieka, któremu Konrad nie ufa, którego zdążył znienawidzić. I który uważa, że jest w stanie uwolnić Konrada od jego największego lęku. A w dalszej perspektywie, ocalić gatunek ludzki, który w przeciwnym wypadku najprawdopodobniej rychło upadnie. Cena jest wysoka, a wynik niepewny. Czy Konrad zdobędzie się na tak duże poświęcenie? Czy podejmie tak ogromne ryzyko? Czy położy się na ołtarzu przygotowanym przez mężczyznę, o którym ma jak najgorsze zdanie?

Debiutancka powieść pochodzącego z Chrzanowa absolwenta politologii Krakowskiej Akademii im. Andrzeja Frycza Modrzewskiego, Karola Fitrzyka, który inspirację czerpie między innymi z prozy George'a Orwella i Sebastiana Fitzka. Powieść postapokaliptyczna, „W ciemności”, która ukazała się w 2021 roku pod szyldem wydawnictwa Novae Res. Osobista historia spisana przez człowieka, który zaczynał od recenzji muzycznych i sportowych (konkretnie: piłka nożna). A obecnie pracuje nad swoją kolejną książką, na którą polscy czytelnicy prawdopodobnie nie będą musieli długo czekać. Praca wre.

Początkujący powieściopisarz „tworzy wyjątkowo zjadliwego wirusa”, który dosłownie spada z nieba. Złoty pył, który ni stąd, ni zowąd leniwie sypie się na całym globie. Przynosząc szaleństwo i śmierć. Główny bohater „W ciemności”, młody mężczyzna o imieniu Konrad, zakłada, że to jakiś zupełnie nowy, nieznany ludzkości wirus, ale to tylko teoria. Być może jedna z wielu. Autor nie przeprowadza kompleksowych badań tego zjawiska. To, co obce jest mi straszne. Najbardziej boimy się tego, czego nie znamy. Stara szkoła straszenia. Nic nie wiemy na pewno, mamy jedynie domniemania między innymi głównego bohatera książki. Domniemania oparte na pobieżnych obserwacjach. Wirus? Być może, ale żadna grupa naukowców, ani jeden ekspert, nie potwierdził jego istnienia. Nie zdążyli. Wszystko wszak przebiegło tyleż niespodziewanie, co nader błyskawicznie. Ludzkość nie miała najmniejszych szans w starciu z tak „podstępną bestią”. Wystarczyło kilkadziesiąt godzin, by gatunek Homo sapiens znalazł się na skraju upadku. W każdym razie w polu widzenia Konrada, naszego przewodnika po tym postapokaliptycznym świecie, będą pojawiać się jakieś pojedyncze jednostki. Wielu trzyma się z daleka, wielu dokłada starań, by pozostać niezauważonym. Wygląda na to, że tylko nieliczni decydują się łączyć siły z innymi, często kompletnie obcymi ludźmi. Ludźmi, którzy w każdej chwili mogą wpaść w morderczy szał. Każdy ma jakieś lęki. Mniejsze, większe – w świecie wykreowanym przez Karola Fitrzyka to nie ma znaczenia. Nawet jeśli zdołałeś okiełznać swoje osobiste straszydło, nawet jeśli od dawna nie dręczy cię tak, jak Konrada, to od teraz będzie. Zanim spadnie ostatni płatek złotego czegoś, twoje straszydło nie dość, że wyjdzie z wątpliwej jakości klatki, do której kiedyś go zagoniłeś, to na dodatek wyjdzie większe. Gargantuiczne stworzenie, które pokaże ci jak smakuje obłęd. Pomysł na apokalipsę nader intrygujący. Tajemniczy pył, który wzmaga ludzkie lęki. Potencjalny wirus, który równie dobrze może mieć ziemskie, co pozaziemskie pochodzenie (koszmar z Kosmosu), na który prawie na pewno nikt nie jest odporny. Prawie, bo Konrad poznaje kobietę inną niż oni wszyscy. Ma powody przypuszczać, że Alicja, bo takie imię nosi ta starsza od niego, irytująco enigmatyczna pani, nie musi obawiać się tego, co tkwi wewnątrz niej. Jest wolna od lęku. Musi tylko (tylko?) uważać na innych. Nie wyłączając Konrada. Alicja zostaje zmuszona do ucieczki, do oddalenia się od tego człowieka już na początku książki... który nie jest początkiem tej historii. Przeplatanka umownej teraźniejszości i niezbyt odległej przeszłości (plus garstka wycieczek do świata sprzed złotego pyłu; wyjątki z poprzedniego, zdecydowanie bardziej stabilnego, obliczalnego życia Konrada). Raz tu, raz tam. Rozdział po rozdziale (z małymi wyjątkami). Zaczynamy dwudziestego siódmego dnia nowego nieładu – początek książki, ale i początek aktualnych, bieżących przeżyć bohatera. Druga główna gałąź biegnie od dnia pierwszego. Od dnia, w którym spadł przeklęty „deszcz”. Ta eksperymentalna, w każdym razie nietradycyjna forma była moją największą zmorą podczas lektury „W ciemności”. Wątpię, żeby kiedyś naszła mnie ochota na powrót do tego literackiego świata, ale jeśli moje przewidywania się nie sprawdzą, to na pewno nie pójdę tą samą drogą. Bez skakania, chronologicznie. Wyrzucam sobie, że czytałam to w porządku ustalonym przez autora. W którym momencie powinnam była się wyłamać. Spróbować po kolei. Ale nie, nie zrobiłam tego nawet wtedy, gdy stało się dla mnie jasne, że takie rozstawienie nie pozwala mi mocniej zaangażować się w tę opowieść. Bezlitośnie wybija z rytmu. Ledwo odnalezionego. Kiedy już zaczynałam się wczuwać, następował przeskok w czasie i znowu witałam się z obojętnością. I tak bez ustanku. W kółko to samo. Straszliwie frustrujące. Tym bardziej, że historia Konrada, moim zdaniem, miała potencjał. Pomysł na koniec znanego nam świata, główny portret psychologiczny - w sumie na drugim planie też wypatrzyłam parę obiecujących postaci; inna sprawa, jak z owych obietnic się wywiązywały – eksperyment prowadzony przez Tomasza, ale i co poniektóre mniej kreatywne rozwiązania. Mocniejsze uderzenia wypuszczane przez autora operującego dość specyficznym, jakby trochę poetyckim stylem. Na tyle charakterystycznym, by stał się jego znakiem firmowym. To coś, co może odróżniać go od innych autorów i autorek. Coś tylko jego. Niepodrabialnego. Coś, nad czym w moim poczuciu, przydałoby się jeszcze trochę popracować. Poprawić celność. Nie chcę tego nazywać pustosłowiem, ale to jedyne słowo, jakie przychodziło mi do głowy ilekroć Konrad oddawał się niby głębszym przemyśleniom. I wdawał w dysputy - nie tylko filozoficzne - z innymi zagubionymi ludźmi. Zagubionymi w zupełnie nowym świecie. Koszmarze, który przerwać może tylko śmierć. Albo niejaki Tomasz.

(źródło: https://pl-pl.facebook.com/NovaeRes/)

W pierwszej opublikowanej powieści Karola Fitrzyka (przypadkowe podobieństwo, nadzwyczajny zbieg okoliczności czy pseudonim artystyczny nawiązujący do jednej z jego największych muz, Sebastiana Fitzka, a właściwie jego twórczości?) zagrożenie czyha zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz. Niewykluczone, że są jakieś wyjątki (Alicja?), ale generalnie ostatni ludzie na Ziemi wiedzą, że śmierć może im przynieść nie tylko drugi człowiek, ale także monstrum, które rozpanoszyło się w nich. Lęk (nie mylić ze strachem, radzi autor). Konrad od dziecka zmagał się z nyktofobią, która w końcu, już po przekroczeniu magicznej bariery między dzieciństwem a dorosłością, wpędziła go do szpitala psychiatrycznego. Leczenie nie przyniosło zadowalających rezultatów. Nie można wykluczyć, że inaczej by się to skończyło, że Konrad wyszedłby z tego ośrodka wolny od irracjonalnego lęku przed ciemnością, gdyby nie złoty pył. Tytuł książki moim zdaniem odnosi się zarówno do rozpaczliwej walki głównego bohatera z jego najbardziej żarłocznym, wiecznie nienasyconym, najpotężniejszym wewnętrznym demonem, jak i mrocznej rzeczywistości, w której próbuje jakoś się odnaleźć. Odnaleźć choćby wątły promyk nadziei w otchłani beznadziei. Wielu się poddało. Po co walczyć o takie życie? A właściwie przeżycie. W niezwykle mocnych kajdanach strachu pośród rozkładających się trupów i już tylko na poły żywych nielicznych dwunożnych stworzeń. Tych, którzy wygrali pierwsze starcie z niewidzialnym przeciwnikiem. Tylko co wygrali? Może to ci, którzy odeszli tak naprawdę są zwycięzcami? Może nie warto dłużej odwlekać nieuniknionego? Nie, Konrad stara się nie dopuszczać do siebie takich myśli. Uparcie odgania te „natrętne muchy” i szuka miejsca, w którym mógłby się zakotwiczyć. Czeka na lepsze jutro, które jak doskonale wie prawie na pewno nie nadejdzie. Jedna szansa na milion. Konradowi na razie tyle wystarczy. Na początku to raczej myślenie życzeniowe. Oszukiwanie samego siebie. To znaczy, tak mogłoby się wydawać, gdybyśmy równolegle nie śledzili późniejszych poczynań niejakiego Tomasza. Klasyczny burzyciel albo ostatni bastion ludzkości. Tak czy inaczej, Tomek wpasowuje się w model tych wszystkich szalonych doktorków, (pseudo)naukowców, czy innych myślicieli opętanych jakąś niebezpieczną, zgubną ideą, których najłatwiej spotkać w fantastyce naukowej (też horrorze science fiction, body horrorze). Ten szablon, ale nie możemy być pewni, że Tomasz bardziej pogorszy, niż polepszy sytuację. To może się udać. O ile Konrad znajdzie w sobie odwagę graniczącą z głupotą... Nie ma żadnej gwarancji, a katusze niewyobrażalne. Terapia szokowa. Ale nie taka zwyczajna. Zdecydowanie nie dla mięczaków. I tylko dla desperatów. Ludzi, którzy nie mają już nic do stracenia. Którym ani śmierć, ani życie w męczarniach już niestraszne. Konrad to człowiek głęboko religijny, przykładny chrześcijanin. Inni może winią Boga za plagę jaka niespodziewanie spadła na ludzkość, ale nie on. Główny bohater „W ciemności” wychodzi z założenia, że sami jesteśmy sobie winni. Kara za grzechy albo po prostu naturalne następstwo niestrudzonych działań podobno rozumnego gatunku. Inteligentnego... Materializm, egoizm, oddalenie się od Boga i wreszcie próby zawłaszczenia całej planety. Matka Natura naszym wrogiem. Autodestrukcja. Tego chcieliśmy i Konrad, na swoje nieszczęście, dożył momentu, w którym owo podświadome pragnienie ludzkości już prawie się spełniło. Jeszcze chwila i nie będzie już nikogo, kto dla sportu postrzela sobie do dzikiej zwierzyny, wytnie las, albo jeszcze lepiej jakiś rezerwat przyrody, bo betonoza musi przecież się rozwijać. Co prawda to przesłanie nie wybrzmiało tak donośnie, jakbym chciała, ale mój przewodnik po tym postapokaliptycznym świecie na pewno błądził myślami i po tym terytorium. Zaledwie przemykał, ale dało się odczuć, że nie pochwala tego, co ludzkość od wielu pokoleń wyczyniała ze swoim domem. I z religią. Szerzyła się plaga ateizmu, a jakby tego było mało nie brakowało ludzi, którzy cynicznie czy z autentycznych przekonań własnych, wypaczali Słowo Boże. Jak kobieta, na którą nadzieje się Konrad w tym nowym, bezlitosnym, straszliwie ponurym świecie. Właściwie to, jak dla mnie, za mało ponurym. W ogóle zbyt mało uwagi autor moim zdaniem poświęcił samej atmosferze panującej w prawie wymarłym polskim mieście, w domyśle w prawie wymarłym świecie. Tutaj mam na myśli wyłącznie Homo sapiens, najwyraźniej jedynych nieodpornych na potencjalnego wirusa. Przydałoby się też więcej treści. Mniej nieskonkretyzowanych, bardzo ogólnych rozważań natury filozoficznej, egzystencjalnej, czy żadnej (pustka, ścieżki donikąd, a może to po prostu materiał dla mądrzejszych głów? Tak, może tak być), a więcej mrocznych przygód zwykłego, szarego człowieka po skrajnie śmiercionośnej „anomalii pogodowej”. Katastrofie (nie)naturalnej.

Średnio mi się w tej ciemności żyło. O ile można tak to określić. Nie wchłonęło. Nie zdołałam odciąć się od twardej rzeczywistości. Nie weszłam cała do piekiełka wykreowanego przez debiutującego powieściopisarza Karola Fitrzyka. W postapokaliptyczne realia. Przedobrzona forma, niedostateczna dbałość o klimat, mało treściwie (krążenie wokół tematu, rozmowy o niczym, nużące przemyślenia, z których czasami kompletnie nic mi nie wynikało): takie przeszkody napotkałam w utworze „W ciemności”. Przeszkody, których nie udało mi się pokonać. A „z drugiej kieszeni” wyjęłam efektowny język, intrygujący pomysł na przetrzebienie ludzkości:), złowieszczy eksperyment pseudonaukowy, przypuszczalnie ostatnia deska ratunku dla gatunku ludzkiego, parę moim zdaniem trafnych obserwacji rzeczywistości, jaką sobie stworzyliśmy - analiza niedoskonałej istoty, jaką jest człowiek; pobieżna, bo pobieżna, ale zawsze coś. Silniejszych emocji nie zaznałam. Można powiedzieć, że autor „W ciemności” dosyć łagodnie się ze mną obszedł. Nie zmiażdżył, nawet w tych momentach, które najgłośniej się o to dopraszały. Powtórzę: u mnie średnio.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz