Siedemnastoletnia Tara jest potomkinią Lizzie Borden oskarżonej za zabójstwo przy użyciu siekiery swojego ojca i macochy w 1892 roku w Fall River w stanie Massachusetts. Dziewczynę od jakiegoś czasu dręczą koszmary senne, które bardzo martwią jej rodziców, Emily i Bena, mających na uwadze także bezpieczeństwo swoich dwóch młodszych dzieci, kilkuletniego Caleba i kilkumiesięcznego Jacka. Siostra Emily, Diane, w okresie nastoletnim dopuściła się straszliwej zbrodni i odtąd nieprzerwanie przebywa w zamkniętym zakładzie psychiatrycznym. Rodzice Tary mają powody przypuszczać, że ta sama choroba czy klątwa rodziny Borden, dopadła ich pierworodne dziecko, co może być śmiertelnie niebezpieczne przede wszystkim dla innych, nie wyłączając najbliższych Tary.
Wariacja na temat autentycznej krwawej historii z Nowej Anglii. Głośnej sprawy Lizzie Andrew Borden, postawionej w stan oskarżenia i uznanej za niewinną podwójnego brutalnego zabójstwa dokonanego w biały dzień w jej rodzinnym domu w ostatniej dekadzie XIX wieku. Scenariusz amerykańskiego horroru „The Inhabitant” był gotowy już w 2015 roku (wtedy jeszcze nosił tytuł „Blood Relative”). Jego autor, Kevin Bachar, konstruował tę opowieść z myślą o czymś łatwym do wyprodukowania, niewymagającym ogromnych nakładów pieniężnych, zdążył bowiem zauważyć, że potrzebujące większego finansowania skrypty szerzej nieznanych scenarzystów – takich jak on – niezmiernie rzadko są realizowane. Nabrał też przekonania, że jednym z najskuteczniejszych wabików na producentów są horrory i thrillery z twistami. Gotowy scenariusz Bachar zamieścił na stronie Black List, gdzie został wyróżniony (polecany tekst) i tym sposobem wkrótce zyskał menadżera. Zielone światło projekt dostał w 2019 roku, a na krześle reżyserskim „posadzono” Jerrena Laudera, który swoim pierwszym pełnometrażowym obrazem „pochwalił się” w 2020 roku: horror „Stay Out of the F**king Attic”. Wpuszczony bezpośrednio do strefy VOD, w październiku 2022 roku, „The Inhabitant” to drugie dłuższe (nakręcił też parę shortów) reżyserskie osiągnięcie Jerrena Laudera.
Połączenie horroru psychologicznego, horroru nadnaturalnego i slashera z Odessą A'zion w roli głównej, którą fani kina grozy mogli widzieć choćby w głośniejszej produkcji z 2022 roku, horrorze pt. „Hellraiser” w reżyserii Davida Brucknera, reboocie i zarazem readaptacji „The Hellbound Heart” (pol. „Powrót z piekła”) minipowieści Clive'a Barkera po raz pierwszy przeniesionej na ekran w 1987 roku przez samego autora oryginału – początek jednej z najpopularniejszych filmowych serii w tym gatunku. „The Inhabitant” Jerrena Laudera to całkowicie fikcyjna opowiastka poniekąd wzniesiona na autentycznym fundamencie. Owoce wyobraźni Kevina Bachara rozmyślającego o Lizzie Borden. Kryminalna sprawa sprzed wieków, która w pewnym sensie weszła do amerykańskiego folkloru. „Popkulturowa maskotka”, jak się wydaje niewyczerpane źródło inspiracji nie tylko dla ludzi z branży filmowej. Makabra w miejscowości Fall River w stanie Massachusetts. Jedna z porażek amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości i organów ścigania. Zarzuty przedstawiono Lizzie Borden, córce i pasierbicy dwóch ofiar tego bestialstwa w biały dzień, ale ostatecznie kobieta została uniewinniona. Jednak nie w oczach dużej części opinii publicznej- ówczesnego, ale i obecnego nie tylko amerykańskiego społeczeństwa. W świecie przedstawionym w „The Inhabitant” Lizzie Borden (przyzwoita kreacja Hartleigh Buwick) jest albo groźnych duchem nękającym, popychającym do zbrodni, jak się wydaje, wybrane kobiety ze swojego rodu, albo imaginacją chorych umysłów. Ben i Emily (niezgorszy występ Dermota Mulroneya i całkiem widowiskowy wkład Leslie Bibb) od jakiegoś czasu bacznie przyglądają się swojej najstarszej latorośli, siedemnastoletniej Tarze (taka sobie Odessa A'zion). Ich obawy budzą koszmary senne dziewczyny, które jak doskonale wiedzą, w zbliżonym wieku nawiedzały też jej ciotkę imieniem Diane (w sumie kobieta najprawdopodobniej nadal zmaga się z tym problemem), od wielu lat przebywającą w zakładzie psychiatrycznym. Tara, tak samo jak jej niedobrotliwa cioteczka, niekoniecznie tylko w krainie marzeń sennych, widuje swoją diaboliczną antenatkę, ale początkowo nie przywiązuje do tego takiej wagi, jak jej rodzice. Wręcz przeciwnie: oburzają ją te wszystkie sugestie, że z jej psychiką jest coś mocno nie tak. Dziewczyna chyba uważa, że jeśli już ktoś w tym domu potrzebuje pomocy specjalisty, to jej staruszkowie, którzy najwyraźniej przedawkowali fantastyczne historyki o przekleństwie rodu Borden. Wiara w najprawdziwszą klątwę czy po prostu pomni zwiększonego ryzyka dziedziczenia poważnej choroby psychicznej? Osobowość schizoidalna, choroba afektywna dwubiegunowa albo opętanie przez agresywnego ducha. Damę z siekierą, która hipotetycznie tak rozsmakowała się w zbrodni, że pani z kosą nie była w stanie powstrzymać ją przed dalszym przelewaniem krwi. Innymi słowy, w tej rzeczywistości podwójne zabójstwo w 1892 roku w Fall River mogło zapoczątkować niemożliwie długą makabryczną działalność niewiasty w bieli. Twórcy „The Inhabitant” w zasadzie od samego początku przekonują widzów, że w miasteczku, w którym osiadła najbardziej interesująca nas pięcioosobowa rodzina, grasuje jakaś mordercza jednostka w staroświeckiej białej sukni. Akcja toczy się w okolicach Halloween – moja ulubiona jesienna aura, której jednakże architekci „The Inhabitant”, uważam, nie wykorzystali w należytym stopniu; niedostatecznie mgliste ujęcia dzienne – a pierwszy trup pada już w prologu. Tajemnicza postać przeprowadza śmiertelny w skutkach atak w innych kręgach rodzinnych, które w nieodległej przeszłości boleśnie zderzyły się czołową familią. Jakaś śmierdząca sprawa, w którą nie został wtajemniczony ojciec Tary. Sekret matki i córki, w gruncie rzeczy niebędących w zażyłych stosunkach. Podobnie sytuacja przedstawia się na linii córka-ojciec. Emily i Ben próbują nawiązać jakąś nić porozumienia ze zbuntowaną(?) nastolatką, ale dziewczynie trudno otworzyć się przed ludźmi, którzy w jakimś stopniu przyrównują ją do morderczej ciotki. Chcą pomóc Tarze, ale nasza (anty)bohaterka prędzej odbiera to jako niezasłużony, wręcz haniebny skok na jej szczęście. Bo jej życie nareszcie zaczęło się układać. Ostatnimi czasy Tara jest cała w skowronkach, choć pewnie samopoczucie dziewczyny byłoby jeszcze lepsze, gdyby jej chłopak nie wybierał się na tak odległą uczelnię.
Nieinwazyjny niezgrabiasz z terytorium horroru, tak pozwolę sobie określić „The Inhabitant w reżyserii Jerrena Laudera. Według mnie większą niezręcznością wykazuje się na płaszczyźnie technicznej aniżeli fabularnej, choć to raczej nie jest wybitnie mocarna opowieść z dreszczykiem. W wielbicielach gatunku żywszych emocji prawdopodobnie nie rozbudzi, ale może się sprawdzić jako jednorazowy środek nudobójczy. Wypełniacz wolnego czasu, niegroźne (ugrzecznione) patrzydełko, które zapewne nie ostanie się w pamięci. Jednym uchem wpadnie, by drugim szybciutko wylecieć. Tradycyjna przekąska z horrorowej kuchni. Niestarannie posklejane, zmontowane, okraszone nieco drażniącymi mnie melodiami, niewystarczająco klimatyczne i ogólnie pachnące taniością „strachajło”. Mówią, że to niskobudżetowy produkt – co dla mnie nie jest żadnym usprawiedliwieniem, ponieważ zdążyłam się już przekonać, że w tym gatunku większe nakłady finansowe częściej szkodzą niż służą – jednakże znalazłam też informację, że budżet oszacowano na siedemnaście milionów euro, w co szczerze mówiąc nie chce mi się wierzyć. Tak czy inaczej, „The Inhabitant” niezbyt doświadczonego reżysera, Jerrena Laudera da się zjeść, choć może bez większego apetytu. W każdym razie w moim przypadku właśnie tak to się odbyło – niespecjalnie zainteresowana wydarzeniami na ekranie, ale też niewalcząca z pokusą zarzucenia tej wątpliwej rozrywki. Potencjalna ghost story, z dodatkiem łagodnego slashera (najmocniejsze, aczkolwiek nie wiem, czy to odpowiednie słowo, co na tej drugiej podgatunkowej fali mi pokazano, to skutek uderzenia ostrą stroną siekiery w dłoń nastoletniej dziewczyny; po paluszkach) w słabiutkiej psychologicznej otoczce. Przejrzysta historyjka – no może z jednym wyjątkiem UWAGA SPOILER (aktorski popis w ostatecznej konfrontacji, który w całym tym „zamieszaniu” najbardziej przykuł moją uwagę) KONIEC SPOILERA – niekiedy robiąca „buu!”, ale wyglądało mi na to, że filmowcy bardziej zaangażowali się w zdecydowanie bardziej wymagającą zabawę z widzem. Podskórna groza, pełzający strach chyba pociągał ich bardziej od prymitywnych jumperów, co doceniam, mimo że na mnie zupełnie to nie działało. Ani to, ani „strachy na lachy”, czyli raptowne wskoki (z głośnymi muzycznymi kompanami, rzecz jasna)... W tym miejscu chciałabym jednak wyróżnić zakrwawioną kobietę z nagła pojawiającą się za samochodową szybą. Nie, nie podskoczyłam, ale było blisko;) W pierwszej fazie niecodziennych zmagań licealistki z cichej miejscowości w Nowej Anglii, scenarzysta sięgnął po sprawdzony motyw koszmarów sennych, które z czasem - też standardowo - zaczną nabierać bardziej realnych kształtów, jakby wdzierać się w twardą rzeczywistość siedemnastoletniej Tary. Lepiej jednak nie nastawiać się na smakowity oniryczny klimacik. Jak można się tego spodziewać wiara dziewczyny w swoje zdrowie psychiczne praktycznie ze sceny na scenę będzie słabła. Mało tego, czołowa postać „The Inhabitant”, wyraźnie pomyślana jako niegodna zaufania, niestabilna przewodniczka po tym świecie przedstawionym, zacznie też poważniej traktować śmielsze opowieści o jej rodzie. Nieprzebraną skarbnicą cudacznych(?) teorii o Lizzie Borden i innych paniach z tej bodaj przeklętej rodziny, jest oczywiście Internet. I tak dochodzimy do motywu rodzinnej klątwy, który został połączony z motywem opętania przez jakąś potworną istotę. Nie jakąś, tylko „upiorną Lizzie”, która mogła maczać swoje wstrętne paluchy w poprzedniej wielkiej tragedii w niespokojnych rodzinnych szeregach. Morderczy szał ciotki Diane w istocie mógł być kolejnym morderczym szałem jej od dawna nieżyjącej krewnej. Zakładając, że duch Lizzie krąży po tym nieszczęsnym miasteczku i przypuszczalnie cudzymi rękami zabija najwyraźniej nieprzypadkowych ludzi (w sumie pasowało dorzucić do tego kotła jeszcze „slasherową marchewkę”, czy jak kto woli wątek zagadkowych seryjnych morderstw w małomiasteczkowych realiach), jej głównym celem zdają się być współmieszkańcy Tary. Przynajmniej jej rodzeństwo, ale na tej hipotetycznej liście śmierci poltergeista Lizzie równie dobrze mogą znajdować się też rodzice tych nieszczęsnych dzieciaków. Znaki charakterystyczne tutejszej Lizzie Borden: momentami czarne oczy i biała niemodna już suknia, z epoki, w której żyło to straszliwie pogubione dziewczątko. Na późniejszym odcinku tej nieemocjonującej podróży nawinie się też (nie)skromny seansik spirytystyczny w niepospolitym hotelu. Ktoś może powiedzieć: chora atrakcja turystyczna, ale wyobraźnia twórców „The Inhabitant” absolutnie nie poniosła. Na pewno nie w tym punkcie, jednak o innych aspektach tej rzekomo mrocznej sagi rodzinnej można by podyskutować:)
Wyimaginowana kronika rodu Borden. Fikcyjny ciąg dalszy autentycznej rzezi z XIX wieku. Wielopokoleniowa klątwa, mroczna prześladowczyni lub „gen szaleństwa”. Drugi pełnometrażowy obraz Jerrena Laudera, oparty na scenariuszu Kevina Bachara, który spokojnie mogłam sobie odpuścić. Niewiele bym straciła, ale też jakieś wielkie przykrości ze strony „The Inhabitant” mnie nie spotkały. Ot, przeciętniak. Niezłośliwe stworzonko, którego najpewniej nie zapamiętam. Taki jakiś mało charakterystyczny, żeby nie powiedzieć nijaki, przypadek ze świata horroru. Jeden z wielu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz