piątek, 13 stycznia 2023

Jan Łada „Białe i czarne duchy”

 

Warszawa, rok 1919.Towarzystwo szuka ukojenia w seansach spirytystycznych urządzanych przez niejakiego Zygmunta Żarniewicza, teraz zawiązującego współpracę ze szczerze podziwianym człowiekiem, który całkowicie poświęcił się zdobywaniu wiedzy tajemnej, profesorem Teofilem Łazarewiczem. Odtąd spragnieni kontaktu z nieżyjącymi bliskimi oddani klienci Żarniewicza regularnie zaspokajają swoje potrzeby. A wśród nich marszałkowa Zuzanna Stężyńska, ciotka i opiekunka młodej Jadwigi Malęckiej, zakochanej ze wzajemnością w poruczniku Jerzym Oświeyko, matka, która w pewnym sensie odzyskała swojego przedwcześnie zmarłego syna, nalegającego, by kuzynka wiernie trwała u jego boku po przejściu na drugą stronę, a w życiu doczesnym związała się z jego zaufanym poplecznikiem Zygmuntem Żarniewiczem. Potencjalna zjawa ma pełne poparcie opiekunki Jadwigi, ale Jurek Oświeyko i przyjaciel rodziny Władysław Szczodrowski próbują pokrzyżować plany z zaświatów bądź sprytną mistyfikację niemoralnego hipnotyzera.

Nowe, zaadaptowane do współczesnej polszczyzny, wydanie trzech utworów polskiego pisarza, publicysty i księdza prałata żyjącego w drugiej połowie XIX i w pierwszych dekadach XX wieku, Jana Gnatowskiego publikującego pod pseudonimem Jan Łada, autora między innymi „Antychrysta. Opowieści z ostatnich dni świata” i „W zaklętym zamczysku”, obecnie lepiej znanym pod tytułem „W nawiedzonym zamczysku” (edycja Zysk i S-ka z 2021 roku). Wpuszczona na polski rynek w 2022 roku - w twardej oprawie z obwolutą; okładkę zaprojektował Paweł Panczakiewicz, a za redakcję językową odpowiada Agnieszka Czapczyk - publikacja Zysk i S-ka zawiera minipowieść grozy „Białe i czarne duchy” i dwie krótsze historie z dreszczykiem: „Lucyfera”, poprzednio zaprezentowanego w antologii pt. „Z duchami przy wigilijnym stole” oraz „Ostatnią mszę”. Jan Gnatowski studiował filozofię na Uniwersytecie Jagiellońskim oraz historię sztuki we Włoszech i w Grecji. Studia teologiczne ukończył w Innsbrucku, a po otrzymaniu święceń kapłańskich został sekretarzem nuncjatury apostolskiej w Monachium. Po przeprowadzce do Lwowa objął funkcje wikariusza w kościele św. Antoniego i katechety w gimnazjum państwowym. Redaktor i współpracownik między innymi „Niwy”, „Ateneum”, „Wiary” i „Przeglądu Katolickiego”, odznaczony austriackim Krzyżem Komandorskim Orderu Franciszka Józefa, literacka twórczość którego została, jak widać nieskutecznie, wygumkowana w okresie PRL-u.

Strzeżcie się fałszywych proroków, którzy przychodzą do was w owczej skórze, a wewnątrz są drapieżnymi wilkami.” [Ewangelia według św. Mateusza 7:15]

Szatańskie kuszenie cnotliwej niewiasty, bogobojnej panny z Warszawy. Opętanie sprzed „Egzorcysty” Williama Petera Blatty'ego, powieści grozy w mistrzowskim stylu zekranizowanej przez Williama Friedkina w 1973 roku. Pierwotnie opublikowana w 1921 roku minipowieść „Białe i czarne duchy” pióra Jana Łady (właściwie ks. Jan Gnatowski), to klasyczna historia ku przestrodze. Oskarżycielski palec wymierzony przez konserwatywnego polskiego literata żyjącego w latach 1855-1925 w spirytystów uzurpujących sobie prawa kapłanów, duchowych przewodników niedoskonałych istot ludzkich. Osobników bezlitośnie żerujących na cudzej krzywdzie, złych pasterzy mamiących usychające z tęsknoty, zagubione owieczki obietnicami ponownego nawiązania kontaktu z ukochanymi osobami, których zabrała Kostucha. Krytyka ówczesnej mody na seanse spirytystyczne, beletrystyczny manifest Jana Łady, ze swadą przestrzegającego przed takimi eksperymentami. Przed jednostkami pokroju Zygmunta Żarniewicza, jednego z czarnych charakterów tego religijnego horroru złożonego z doskonale znanych, przynajmniej dzisiejszym miłośnikom gatunku, motywów. Odwieczna walka dobra ze złem, czyli jeden z ulubionych tematów autora „Białych i czarnych duchów”, zaciekły pojedynek o duszę dwudziestoletniej Jadwigi Malęckiej, sieroty przygarniętej przez dobrotliwą cioteczkę, zmieniającą się pod wpływem nader śliskiego jegomościa. Z premedytacją oszukującego jakąś część warszawskiej śmietanki towarzyskiej, wyrachowanego materialisty, zwykłego szarlatana czy faktycznego wspólnika w matrymonialnym przedsięwzięciu potężnej istoty z zaświatów? Tak czy inaczej, niewinna panienka będzie musiała zawalczyć o swoje szczęście, o przyszłość u boku drogiego Jureczka Oświeyki. Sterroryzowanej przez mroczne siły parze z pomocą pośpieszy Władysław Szczodrowski, najlepszy przyjaciel nieżyjących już rodziców Jadzi, któremu, podobnie jak marszałkowej Zuzannie Stężyńskiej, zawsze leżało na sercu dobro tej uroczej dziewczyny. Był taki czas, kiedy Władek poważnie rozważał ożenek z Jadwigą, ale zrezygnował z awansów, gdy w jej życiu pojawił się porucznik Oświeyko. Jak zawsze przedłożył jej szczęście nad własne, bez żalu zadowalając się rolą zastępczego ojca słodkiej Jadzi, w każdym razie najpilniej pielęgnując w sobie platoniczną miłość do tego cudownego bożego stworzenia. Wszystko wskazuje na to, że diaboliczny Zygmunt Żarniewicz podstępem przeciągnął na swoją stronę panią Stężyńską, wmówił jej, że jej zmarły syn pragnie na wieki wieków połączyć się z kuzynką po jej śmierci, a na jej życiowego towarzysza podobno wybrał samego Żarniewicza. Starannie wyreżyserowany spektakl z niby duchami albo ścisła współpraca z najprawdziwszym czarny duchem. Wątpliwości natomiast nie ulega to, że fałszywy prorok bez najmniejszych skrupułów hipnotyzuje dobrych chrześcijan. A przynajmniej Jadzię, z coraz mniejszym zdecydowaniem opędzającą się od natrętnych matrymonialnych naganiaczy. Niewykluczone, że obdarzonej silniejszą psychiką, niż jej się wydaje. Albo odpowiednio silną wiarą w Boga Wszechmogącego. Muszę przyznać, że przyjemnie zaskoczył mnie Jan Łada tą postacią. Rzadkie zjawisko w jego epoce (i wcześniejszych), nierozpowszechniony jeszcze model kobiety przypuszczalnie opętanej przez... sługę Szatana? Kruche dziewczątko spotyka femme fatale. Jakże typowa bohaterka ówczesnej literatury przeniosła się do już niezbyt odległej przyszłości. Wizjonerska minipowieść? Tak mi się wydaje. Takie silne przeczucie dopadło mnie w drugim „akcie” tej historii niesamowitej. Nadzwyczaj wymagającej bitwy o nieśmiertelną duszę młodej kobiety, która zdecydowanie nie zasłużyła sobie na ten los. Hiob w spódnicy.

I zapytał go: «Jak ci na imię?» Odpowiedział Mu: «Na imię mi "Legion", bo nas jest wielu».” [Ewangelia według św. Marka 5:9] 
Białe i czarne charaktery „Białych i czarnych duchów” Jana Łady poznajemy w Warszawie (z dwoma wyjątkami) roku 1919, zapewne w całkiem dobrze znanych, przynajmniej współczesnym sympatykom gatunku, okolicznościach. Konwencjonalna ghost story (albo misterne oszustwo z rzekomymi mieszkańcami tamtej strony), która w księdze drugiej wskoczy na inny, dziś już żelazny, fundament na bezkresnym terytorium horroru. Przywoływanie duchów skończy się przypuszczalnie opętaniem młodej kobiety. Dalsze działania wojenne będą prowadzone w zacisznym dworku w miejscowości Jastrzębowo w kolejnym roku. Azylu dwóch z umiłowaniem spierających się w sprawach wszelakich braci. Ksawery i Marceli Sójko: doktor medycyny i ksiądz, sceptyk i gorliwy chrześcijanin. Nauka kontra wiara – odwieczny spór w dość przyjacielskiej atmosferze toczony też pod ich gościnnym dachem. Tym bardziej w tym jakże niepewnym, możliwe, że najmroczniejszym okresie ich życia. A wszystko przez Władysława Szczodrowskiego! Ale nie, bracia absolutnie nie chowają urazy. Już prędzej traktują to jako cenne doświadczenie, wyzwanie, którego nie wolno im odrzucić. Trzeba bowiem pomagać bliźnim, tym bardziej gdy posiada się wszystkie „narzędzia” potrzebne do zoperowania niemożliwie krwawiącej ofiary zagadkowego oprycha. Bo właściciele tego malowniczego polskiego zakątka najwyraźniej nie zgadzają się co do charakteru zagrożenia. Jeden skłania się ku chorobie psychicznej, a drugi święcie wierzy w ingerencję z zaświatów. Tymczasem ich urocza podopieczna stopniowo zmienia się w istną harpię. Drastyczna zmiana charakteru, zupełnie, jakby w tym wątłym ciele przepychały się dwie dusze: biała i czarna. Wszystko wskazuje na opętanie. Wiele wskazuje na dysocjacyjne zaburzenie osobowości. Można powiedzieć, że na naszych oczach piękne kaczątko przeistacza się w brzydkiego łabędzia. Łagodna, empatyczna, cnotliwa młoda dama niedobrowolnie wkracza na drogę występku. Z różowego kokona wykluwa się modliszka. Okrutna manipulantka, bezwstydna flirciara, unosząca się w gniewie, nie znająca współczucia, niewykluczone, że nieuleczalnie zdeprawowana, nieodwołalnie stracona diablica z anielską twarzą. Tak czy owak, postać tragiczna. Na pewno ofiara innych śmiertelników, ale autor nie szczędzi wysiłków, by przekonać nas też do tej drugiej, nieprozaicznej teorii. Właściwie ze strony na stronę coraz bardziej utwierdzał mnie Jan Łada w przekonaniu, że czołowym architektem tragedii Jadwigi Malęckiej i jej najwierniejszych przyjaciół, nie jest Zygmunt Żarniewicz, tylko potężna niematerialna postać każąca zwać się Mocnym. Niemniej autor pamiętał o zostawieniu jakiegoś margines wątpliwości – podsycał moje zainteresowanie tą dynamiczną i na swój sposób spektakularną gehenną młodej warszawianki, niezawoalowanymi przypomnieniami, że ten nieszczęsny przypadek mimo wszystko nie został jeszcze zdiagnozowany. Mógłby pan Łada wykazać się większą dbałością o klimat, ale i tak dałam się wciągnąć w niezwyczajny spór mężów. I nie, nie spodziewałam się takiego zamknięcia.

Po raz pierwszy opublikowane w 1912 roku opowiadanie „Ostatnia msza” przenosi czytelników do klasztoru gdzieś w okupowanej przez carską armię Polsce. Główną bohaterką i zarazem narratorką (ale już w epilogu autor postawił na narrację trzecioosobową) tej uduchowionej historii jest matka Rozalia, przed wstąpieniem do zakonu Joanna Błocka, przełożona tego nieszczęsnego zgromadzenia. Świętego przybytku, długoletniego schronienia dla już prawie bez wyjątku zniedołężniałych, schorowanych, mocno posuniętych w latach katolickich zakonnic, którym co prawda bieda praktycznie bez przerwy głęboko zaglądała tutaj w oczy, ale szczerze kochały to miejsce. A teraz, w jesieni życia, najprawdopodobniej przyjdzie im tułać się po świecie. Chyba że wybiorą niewolę. Albo śmierć. Msza cudów. Uroczyste pożegnanie umiłowanego Boga, ewentualnie jego anielskich zastępów, ze wzorowymi chrześcijankami. Wiara, nadzieja i miłość skąpo pokropione jakąś mroczniejszą substancją. W moim mniemaniu Jan Łada bardziej kierował się tutaj chęcią podniesienia czytelników na duchu, niźli napędzenia im słusznego strachu, ukojenia steranych, może nawet wątpiących śmiertelników. Obawiających się ostatecznego przejścia, ale i takich, którzy, jak jedna z niezłomnych bohaterek „Ostatniej mszy”, z niecierpliwością wyczekują tego najpełniejszego, najwspanialszego pojednania z Bogiem Wszechmogącym. Wejścia do Królestwa Niebieskiego. Cóż, nie dla mnie takie przygody, zdecydowanie nie moje klimaty, ale na pewno trafi na podatny grunt. Ta słodko-gorzka msza.

Coś dla miłośników klasycznych opowieści niesamowitych. Ciąg dalszy odkurzania przez wydawnictwo Zysk i S-ka twórczości jednego z bardziej zasłużonych polskich prozaików, księdza Jana Gnatowskiego publikującego pod pseudonimem Jan Łada. Trzy starannie zredagowane teksty, po namyśle nie tylko dla namiętnych zjadaczy wiekowych historii z dreszczykiem. (Nie)skromne wydanie zbiorcze – minipowieść „Białe i czarne duchy”, krótszy „Lucyfer” i jeszcze krótsza „Czarna msza” w dopieszczonym wspólnym opakowaniu. Wodzi na pokuszenie? Mam nadzieję, że tak. Że dacie się uwieść tym pieśniom z przeszłości.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz