Warszawa,
rok 1919.Towarzystwo szuka ukojenia w seansach spirytystycznych
urządzanych przez niejakiego Zygmunta Żarniewicza, teraz
zawiązującego współpracę ze szczerze podziwianym człowiekiem,
który całkowicie poświęcił się zdobywaniu wiedzy tajemnej,
profesorem Teofilem Łazarewiczem. Odtąd spragnieni kontaktu z
nieżyjącymi bliskimi oddani klienci Żarniewicza regularnie
zaspokajają swoje potrzeby. A wśród nich marszałkowa Zuzanna
Stężyńska, ciotka i opiekunka młodej Jadwigi Malęckiej,
zakochanej ze wzajemnością w poruczniku Jerzym Oświeyko, matka,
która w pewnym sensie odzyskała swojego przedwcześnie zmarłego
syna, nalegającego, by kuzynka wiernie trwała u jego boku po
przejściu na drugą stronę, a w życiu doczesnym związała się z
jego zaufanym poplecznikiem Zygmuntem Żarniewiczem. Potencjalna
zjawa ma pełne poparcie opiekunki Jadwigi, ale Jurek Oświeyko i
przyjaciel rodziny Władysław Szczodrowski próbują pokrzyżować
plany z zaświatów bądź sprytną mistyfikację niemoralnego
hipnotyzera.
Nowe,
zaadaptowane do współczesnej polszczyzny, wydanie trzech utworów
polskiego pisarza, publicysty i księdza prałata żyjącego w
drugiej połowie XIX i w pierwszych dekadach XX wieku, Jana
Gnatowskiego publikującego pod pseudonimem Jan Łada, autora między
innymi „Antychrysta. Opowieści z ostatnich dni świata” i „W
zaklętym zamczysku”, obecnie lepiej znanym pod tytułem „W
nawiedzonym zamczysku” (edycja Zysk i S-ka z 2021 roku). Wpuszczona
na polski rynek w 2022 roku - w twardej oprawie z obwolutą; okładkę
zaprojektował Paweł Panczakiewicz, a za redakcję językową
odpowiada Agnieszka Czapczyk - publikacja Zysk i S-ka zawiera
minipowieść grozy „Białe i czarne duchy” i dwie krótsze
historie z dreszczykiem: „Lucyfera”, poprzednio zaprezentowanego
w antologii pt. „Z duchami przy wigilijnym stole” oraz „Ostatnią
mszę”. Jan Gnatowski studiował filozofię na Uniwersytecie
Jagiellońskim oraz historię sztuki we Włoszech i w Grecji. Studia
teologiczne ukończył w Innsbrucku, a po otrzymaniu święceń
kapłańskich został sekretarzem nuncjatury apostolskiej w
Monachium. Po przeprowadzce do Lwowa objął funkcje wikariusza w
kościele św. Antoniego i katechety w gimnazjum państwowym.
Redaktor i współpracownik między innymi „Niwy”, „Ateneum”,
„Wiary” i „Przeglądu Katolickiego”, odznaczony austriackim
Krzyżem Komandorskim Orderu Franciszka Józefa, literacka twórczość
którego została, jak widać nieskutecznie, wygumkowana w okresie
PRL-u.
„Strzeżcie
się fałszywych proroków, którzy przychodzą do was w owczej
skórze, a wewnątrz są drapieżnymi wilkami.” [Ewangelia
według św. Mateusza 7:15]
Szatańskie
kuszenie cnotliwej niewiasty, bogobojnej panny z Warszawy. Opętanie
sprzed „Egzorcysty” Williama Petera Blatty'ego, powieści grozy w
mistrzowskim stylu zekranizowanej przez Williama Friedkina w 1973
roku. Pierwotnie opublikowana w 1921 roku minipowieść „Białe
i czarne duchy” pióra Jana Łady (właściwie ks. Jan
Gnatowski), to klasyczna historia ku przestrodze. Oskarżycielski
palec wymierzony przez konserwatywnego polskiego literata żyjącego
w latach 1855-1925 w spirytystów uzurpujących sobie prawa kapłanów,
duchowych przewodników niedoskonałych istot ludzkich. Osobników
bezlitośnie żerujących na cudzej krzywdzie, złych pasterzy
mamiących usychające z tęsknoty, zagubione owieczki obietnicami
ponownego nawiązania kontaktu z ukochanymi osobami, których zabrała
Kostucha. Krytyka ówczesnej mody na seanse spirytystyczne,
beletrystyczny manifest Jana Łady, ze swadą przestrzegającego
przed takimi eksperymentami. Przed jednostkami pokroju Zygmunta
Żarniewicza, jednego z czarnych charakterów tego religijnego
horroru złożonego z doskonale znanych, przynajmniej dzisiejszym
miłośnikom gatunku, motywów. Odwieczna walka dobra ze złem, czyli
jeden z ulubionych tematów autora „Białych i czarnych duchów”,
zaciekły pojedynek o duszę dwudziestoletniej Jadwigi Malęckiej,
sieroty przygarniętej przez dobrotliwą cioteczkę, zmieniającą
się pod wpływem nader śliskiego jegomościa. Z premedytacją
oszukującego jakąś część warszawskiej śmietanki towarzyskiej,
wyrachowanego materialisty, zwykłego szarlatana czy faktycznego
wspólnika w matrymonialnym przedsięwzięciu potężnej istoty z
zaświatów? Tak czy inaczej, niewinna panienka będzie musiała
zawalczyć o swoje szczęście, o przyszłość u boku drogiego
Jureczka Oświeyki. Sterroryzowanej przez mroczne siły parze z
pomocą pośpieszy Władysław Szczodrowski, najlepszy przyjaciel
nieżyjących już rodziców Jadzi, któremu, podobnie jak
marszałkowej Zuzannie Stężyńskiej, zawsze leżało na sercu dobro
tej uroczej dziewczyny. Był taki czas, kiedy Władek poważnie
rozważał ożenek z Jadwigą, ale zrezygnował z awansów, gdy w jej
życiu pojawił się porucznik Oświeyko. Jak zawsze przedłożył
jej szczęście nad własne, bez żalu zadowalając się rolą
zastępczego ojca słodkiej Jadzi, w każdym razie najpilniej
pielęgnując w sobie platoniczną miłość do tego cudownego bożego
stworzenia. Wszystko wskazuje na to, że diaboliczny Zygmunt
Żarniewicz podstępem przeciągnął na swoją stronę panią
Stężyńską, wmówił jej, że jej zmarły syn pragnie na wieki
wieków połączyć się z kuzynką po jej śmierci, a na jej
życiowego towarzysza podobno wybrał samego Żarniewicza. Starannie
wyreżyserowany spektakl z niby duchami albo ścisła współpraca z
najprawdziwszym czarny duchem. Wątpliwości natomiast nie ulega to,
że fałszywy prorok bez najmniejszych skrupułów hipnotyzuje
dobrych chrześcijan. A przynajmniej Jadzię, z coraz mniejszym
zdecydowaniem opędzającą się od natrętnych matrymonialnych
naganiaczy. Niewykluczone, że obdarzonej silniejszą psychiką, niż
jej się wydaje. Albo odpowiednio silną wiarą w Boga
Wszechmogącego. Muszę przyznać, że przyjemnie zaskoczył mnie Jan
Łada tą postacią. Rzadkie zjawisko w jego epoce (i
wcześniejszych), nierozpowszechniony jeszcze model kobiety
przypuszczalnie opętanej przez... sługę Szatana? Kruche
dziewczątko spotyka femme fatale. Jakże typowa bohaterka
ówczesnej literatury przeniosła się do już niezbyt odległej
przyszłości. Wizjonerska minipowieść? Tak mi się wydaje. Takie
silne przeczucie dopadło mnie w drugim „akcie” tej historii
niesamowitej. Nadzwyczaj wymagającej bitwy o nieśmiertelną duszę
młodej kobiety, która zdecydowanie nie zasłużyła sobie na ten
los. Hiob w spódnicy.
„I
zapytał go: «Jak ci na imię?» Odpowiedział Mu: «Na imię mi
"Legion", bo nas jest wielu».” [Ewangelia według
św. Marka 5:9]
Białe
i czarne charaktery „Białych i czarnych duchów” Jana Łady
poznajemy w Warszawie (z dwoma wyjątkami) roku 1919, zapewne w
całkiem dobrze znanych, przynajmniej współczesnym sympatykom
gatunku, okolicznościach. Konwencjonalna ghost story (albo
misterne oszustwo z rzekomymi mieszkańcami tamtej strony), która w
księdze drugiej wskoczy na inny, dziś już żelazny, fundament na
bezkresnym terytorium horroru. Przywoływanie duchów skończy się
przypuszczalnie opętaniem młodej kobiety. Dalsze działania wojenne
będą prowadzone w zacisznym dworku w miejscowości Jastrzębowo w
kolejnym roku. Azylu dwóch z umiłowaniem spierających się w
sprawach wszelakich braci. Ksawery i Marceli Sójko: doktor medycyny
i ksiądz, sceptyk i gorliwy chrześcijanin. Nauka kontra wiara –
odwieczny spór w dość przyjacielskiej atmosferze toczony też pod
ich gościnnym dachem. Tym bardziej w tym jakże niepewnym, możliwe,
że najmroczniejszym okresie ich życia. A wszystko przez Władysława
Szczodrowskiego! Ale nie, bracia absolutnie nie chowają urazy. Już
prędzej traktują to jako cenne doświadczenie, wyzwanie, którego
nie wolno im odrzucić. Trzeba bowiem pomagać bliźnim, tym bardziej
gdy posiada się wszystkie „narzędzia” potrzebne do zoperowania
niemożliwie krwawiącej ofiary zagadkowego oprycha. Bo właściciele
tego malowniczego polskiego zakątka najwyraźniej nie zgadzają się
co do charakteru zagrożenia. Jeden skłania się ku chorobie
psychicznej, a drugi święcie wierzy w ingerencję z zaświatów.
Tymczasem ich urocza podopieczna stopniowo zmienia się w istną
harpię. Drastyczna zmiana charakteru, zupełnie, jakby w tym wątłym
ciele przepychały się dwie dusze: biała i czarna. Wszystko
wskazuje na opętanie. Wiele wskazuje na dysocjacyjne zaburzenie
osobowości. Można powiedzieć, że na naszych oczach piękne
kaczątko przeistacza się w brzydkiego łabędzia. Łagodna,
empatyczna, cnotliwa młoda dama niedobrowolnie wkracza na drogę
występku. Z różowego kokona wykluwa się modliszka. Okrutna
manipulantka, bezwstydna flirciara, unosząca się w gniewie, nie
znająca współczucia, niewykluczone, że nieuleczalnie
zdeprawowana, nieodwołalnie stracona diablica z anielską twarzą.
Tak czy owak, postać tragiczna. Na pewno ofiara innych
śmiertelników, ale autor nie szczędzi wysiłków, by przekonać
nas też do tej drugiej, nieprozaicznej teorii. Właściwie ze strony
na stronę coraz bardziej utwierdzał mnie Jan Łada w przekonaniu,
że czołowym architektem tragedii Jadwigi Malęckiej i jej
najwierniejszych przyjaciół, nie jest Zygmunt Żarniewicz, tylko
potężna niematerialna postać każąca zwać się Mocnym. Niemniej
autor pamiętał o zostawieniu jakiegoś margines wątpliwości –
podsycał moje zainteresowanie tą dynamiczną i na swój sposób
spektakularną gehenną młodej warszawianki, niezawoalowanymi
przypomnieniami, że ten nieszczęsny przypadek mimo wszystko nie
został jeszcze zdiagnozowany. Mógłby pan Łada wykazać się
większą dbałością o klimat, ale i tak dałam się wciągnąć w
niezwyczajny spór mężów. I nie, nie spodziewałam się takiego
zamknięcia.
Po
raz pierwszy opublikowane w 1912 roku opowiadanie „Ostatnia
msza” przenosi czytelników do klasztoru gdzieś w
okupowanej przez carską armię Polsce. Główną bohaterką i
zarazem narratorką (ale już w epilogu autor postawił na narrację
trzecioosobową) tej uduchowionej historii jest matka Rozalia, przed
wstąpieniem do zakonu Joanna Błocka, przełożona tego
nieszczęsnego zgromadzenia. Świętego przybytku, długoletniego
schronienia dla już prawie bez wyjątku zniedołężniałych,
schorowanych, mocno posuniętych w latach katolickich zakonnic,
którym co prawda bieda praktycznie bez przerwy głęboko zaglądała
tutaj w oczy, ale szczerze kochały to miejsce. A teraz, w jesieni
życia, najprawdopodobniej przyjdzie im tułać się po świecie.
Chyba że wybiorą niewolę. Albo śmierć. Msza cudów. Uroczyste
pożegnanie umiłowanego Boga, ewentualnie jego anielskich zastępów,
ze wzorowymi chrześcijankami. Wiara, nadzieja i miłość skąpo
pokropione jakąś mroczniejszą substancją. W moim mniemaniu Jan
Łada bardziej kierował się tutaj chęcią podniesienia czytelników
na duchu, niźli napędzenia im słusznego strachu, ukojenia
steranych, może nawet wątpiących śmiertelników. Obawiających
się ostatecznego przejścia, ale i takich, którzy, jak jedna z
niezłomnych bohaterek „Ostatniej mszy”, z niecierpliwością
wyczekują tego najpełniejszego, najwspanialszego pojednania z
Bogiem Wszechmogącym. Wejścia do Królestwa Niebieskiego. Cóż,
nie dla mnie takie przygody, zdecydowanie nie moje klimaty, ale na
pewno trafi na podatny grunt. Ta słodko-gorzka msza.
Coś
dla miłośników klasycznych opowieści niesamowitych. Ciąg dalszy
odkurzania przez wydawnictwo Zysk i S-ka twórczości jednego z
bardziej zasłużonych polskich prozaików, księdza Jana
Gnatowskiego publikującego pod pseudonimem Jan Łada. Trzy starannie
zredagowane teksty, po namyśle nie tylko dla namiętnych zjadaczy
wiekowych historii z dreszczykiem. (Nie)skromne wydanie zbiorcze –
minipowieść „Białe i czarne duchy”, krótszy „Lucyfer” i
jeszcze krótsza „Czarna msza” w dopieszczonym wspólnym
opakowaniu. Wodzi na pokuszenie? Mam nadzieję, że tak. Że dacie
się uwieść tym pieśniom z przeszłości.
Za
książkę bardzo dziękuję wydawnictwu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz