Rok
po tragicznej w skutkach imprezie halloweenowej pięcioro jej
uczestników wygrywa konkurs na nocny event w szwedzkim parku
rozrywki Liseberg. Na miejscu orientują się, że ich przewodniczką
będzie niegdysiejsza członkini ich paczki, jak przypuszczają
obwiniająca ich o śmierć koleżanki Fiona. Mimo zasadniczego
podejścia pracownicy parku, która nawet nie próbuje ukryć swojego
niezadowolenia z konieczności przebywania w towarzystwie dawnych
przyjaciół, klienci VIP bawią się wyśmienicie w chwilowo
niedostępnym dla innych gości, przygotowanym na Halloween wielkim
parku rozrywki. Ale to nie potrwa długo, bo obserwuje ich pałająca
żądzą mordu, zagadkowa postać w masce upiornej lalki, która
niebawem ujawni swoją obecność.
|
Plakat filmu. „Karusell” 2023, Bright Pictures, Nordisk Film Production, Scandinavian Content Group |
Szwedzki
teen slasher w reżyserii Simona Sandquista, między innymi
współtwórcy „Niewidzialnego” (oryg. „Den Osynlige”) z 2002
roku, podstawy scenariusza wypuszczonego pięć lat później
„Niewidzialnego” Davida S. Goyera, oraz „Opętanego” (oryg.
„Possession”), remake'u południowokoreańskiego melodramatu
„Jungdok” wyreżyserowanego przez Young-hoon Parka. Scenariusz
„Diabelskiego młyna” (oryg. „Karusell”, tytuł
międzynarodowy: „Carousel”) jest owocem współpracy Mårtena
Gisby'ego, Filipa Hammarströma (m.in. pomysłodawca „Feed”
Johannesa Perssona) i Henry'ego Stenberga, współscenarzysty
wspomnianego już slashera Johannesa Perssona i „Pożeracza
strachu” (oryg. „Canceled”) Oskara Mellandera, zaopiekowanych
przez tę samą firmę producencką, co „Diabelski młyn” -
Scandinavian Content Group (koprodukcja z Nordisk Film), gdzie
dyrektorem rozwoju jest Paolo Vacirca, współautor scenariuszy
„Feed” (2022) i „Canceled” (2023). Główne zdjęcia do
„Diabelskiego młyna” Simona Sandquista ruszyły w grudniu 2022
roku w parku rozrywki Liseberg w Göteborgu, a budżet produkcji
oszacowano na dwadzieścia pięć milionów koron szwedzkich.
Światowa premiera odbyła się 20 października 2023 roku – start
dystrybucji w szwedzkich kinach, za którą odpowiadał Nordisk Film,
a głównym dystrybutorem na arenie międzynarodowej została
węgierska firma Vertigo Média. W Polsce tego zadania podjęła się
niezależna marka dystrybucyjna Velvet Spoon – regularna
dystrybucja kinowa ruszyła 1 listopada 2024 roku, a wcześniej
„Diabelski młyn” można było obejrzeć na maratonach filmowych
organizowanych z okazji Halloween.
„Diabelski
młyn” Simona Sandquista jest częścią gatunkowego projektu
Scandinavian Content Group ukierunkowanego na wypuszczanie w świat
nordyckich horrorów spoza kręgu zainteresowań Szwedzkiego
Instytutu Filmowego. Kina niewysublimowanego, stricte komercyjnego,
zorientowanego wyłącznie na dostarczanie prostej rozrywki w stylu
szalonych lat 80. XX wieku. Najkrwawszej dekady w historii
kinematografii grozy - maksymalna swoboda artystyczna, erupcja
kreatywności, która, pomimo godnych podziwu starań takich firm jak
Scandinavian Content Group, prawdopodobnie nigdy się nie powtórzy.
Nie w takiej skali. Pracując nad „Diabelskim młynem” Simon
Sandquist pozostawał pod silnym wpływem horrorów z przedostatniej
dekady dwudziestego stulecia, a do zaangażowania się w tę operację
filmową skłoniła go przede wszystkim możliwość kręcenia w
jednym z największych parków rozrywki w Europie. Reżyser tej
halloweenowej siekaniny w swoich publicznych wypowiedziach
podkreślał, że chciał, by zmagania sześciorga młodych ludzi z
zamaskowanym mordercą w słynnym Liseberg wyglądały bardziej jak
epicka przygoda niż typowy skromny, zrealizowany tanim kosztem
slasher, przy jednoczesnym zachowaniu połączenia z tym w
gruncie rzeczy niemodnym już podgatunkiem. Trwa okres zwiększonego
popytu na skoczne (jolt scare) opowieści nadprzyrodzone i
slow burn horror movies/arthouse horror films, ale z pewnością
ostała się garstka(?) pasjonatów uniwersum, z którego wywodzą
się (ewentualnie, do którego z czasem zostali przypisani) takie
legendarne postacie negatywne, jak Leatherface, Michael Myers, Jason
Voorhees i Freddy Krueger. I tę „garstkę” pasjonatów zachęcam
do przejażdżki „Diabelskim młynem” Simona Sandquista.
Zaczynamy od domowej imprezy halloweenowej, na którą główna
bohaterka filmu, nieprzekonująco wykreowana przez Wilmę Lidén
potencjalna final girl imieniem Fiona, przyprowadza
zdecydowanie mniej popularną licealistkę, tak naprawdę
prześladowaną przez rówieśników Petrę, która na ten bal
przebierańców zabrała ze sobą nader wymowną maskę. Tragiczny
obrót spraw sugeruje wykorzystanie tradycyjnego fundamentu w
królestwie slash - motyw pamiętany chociażby z takich
obrazów jak „Piątek trzynastego” Seana S. Cunninghama,
„Podpalenie” Tony'ego Maylama, „Krwawy odwet” George'a
Dugdale'a i „Tamara” Jeremy'ego Hafta. Właściwa akcja
„Diabelskiego młyna” rozpoczyna się rok po fatalnej imprezie w
wielkim skrócie pokazanej w prologu. Przenosimy się do parku
rozrywki Liseberg w Göteborgu, gdzie właśnie kończy się próba
generalna największej atrakcji przygotowanej specjalnie na Halloween
- testowanie marszu żywych trupów na najodważniejszych:)
klientach. Zatrudniona w Liseberg dzięki protekcji znajomego, Fiona,
w tym romerowskim przedsięwzięciu pełni rolę głównej
charakteryzatorki, ale zdaniem szefowej stanowczo przesadza ze
sztuczną krwią, co ta ostatnia wyraża w dość zabawny sposób
(nie chcemy menstruacyjnych potworów, tylko zombie). Zmiana dobiega
końca, park zostaje zamknięty na noc, ale Fiona musi wypełnić
polecenie przełożonej. Dziewczyna zostaje po godzinach, by zająć
się laureatami konkursu, jak się wydaje, zorganizowanego przez
zarząd Liseberg w celach marketingowych – niedroga reklama
okolicznościowego wydarzenia w tym ogromnym wesołym miasteczku. Sęk
w tym, że konkurs wygrała grupa przyjaciół, z której Fiona swego
czasu została wykluczona. Albo sama się wykluczyła w następstwie
traumatycznego finału poprzedniej zabawy halloweenowej.
|
Plakat filmu. „Karusell” 2023, Bright Pictures, Nordisk Film Production, Scandinavian Content Group |
Wiem,
co zrobiliście minionego Halloween. A przynajmniej wszystko wskazuje
na to, że antybohater „Diabelskiego młyna” Simona Sandquista ma
jakiś związek z najgorszym spotkaniem towarzyskim w życiu
nastoletniej Fiony. Dziewczyna zakłada, że ze wszystkich
uczestników tamtej koszmarnej imprezy, tylko ona naprawdę przejęła
się losem biednej Petry. Bardziej wini siebie czy dawnych
przyjaciół? Tak czy inaczej, jest niemile zaskoczona widokiem
zwycięzców konkursu na nocny ewent w jej miejscu pracy.
Bezpośredniej, żeby nie powiedzieć wrednej Jenny (przykuwający
uwagę występ Amandy Lindh), jej aktualnego chłopaka Dantego (też
przyzwoita kreacja Omara Rudberga), do którego Fiona kiedyś w
sekrecie wzdychała - stara miłość podobno nie rdzewieje, więc...
- nieobliczalnego Williama i jego dziewczyny Tory (przeciętne
aktorskie wcielania Ludviga Deltina i Embly Ingelman-Sundberg;
nijakie postacie, jakby naprędce skreślone przez scenarzystów, w
sumie nierzadkie zjawisko w kinie slash - zlewanie się z tłem
- w które ich wykonawcom w moim poczuciu nie udało się tchnąć
życia) oraz zawsze wyluzowanego Sebbe (tu już bardziej charakterna
kreacja Emila Algpeusa). Na wstępie niepocieszona przewodniczka
klientów VIP parku rozrywki Liseberg przypomina o bezwzględnej
konieczności zdania telefonów, co większość towarzystwa traktuje
jako pogardliwe odrzucenie pojednawczego gestu Jenny. Poza tym dziwi
ich, że zasada niewnoszenia sprzętu elektronicznego na teren
wesołego miasteczka w Göteborgu dotyczy też gwiazd internetowych,
specjalistów od darmowej reklamy. Nie zastanawia ich natomiast
zaledwie jednoosobowa obsada pracownicza – mnie tam obsługa tych
wszystkich maszyn, przy jednoczesnym pilnowaniu rozbrykanych
nastolatków, wydawała się dość karkołomnym zadaniem dla
pojedynczej członkini personelu, w dodatku niemogącej się
pochwalić najdłuższym stażem pracy w Liseberg – może dlatego,
że Fiona daje im aż nadto wyraźnie do zrozumienia (alkohol jest
verboten!), że „za kulisami” czuwa ochroniarz, gotów
wyprowadzić nieposłusznych przewodniczce VIP-ów. Istny Cerber z
tej Fiony, ale widać Dantemu to nie przeszkadza. Chłopak Jenny
zachowuje się, jakby bardziej zależało mu na związku z
dziewczyną, która według jego przyjaciół najchętniej widziałaby
ich za kratkami. Zarzekają się, że to nie była ich wina, ale
Fiona nie pierwszy raz daje im odczuć, że wersja wydarzeń, którą
przedstawili organom ścigania ani trochę jej nie przekonuje. W
sumie nietrudno rozpracować dwuwarstwową sprawę Petry, bo jak już
sobie wyjaśniliśmy „Diabelski młyn” Simona Sandquista miał
być bezpretensjonalną rozrywką najlepiej dla mas, ale myślę, że
zadowoli się długoletnimi fanami gatunku, a już zwłaszcza tymi
stęsknionymi za klimatycznymi i nieprzesadnie krwawymi opowieściami
o maniakach polujących na ludzi. Atmosferą „Diabelski młyn”
przypominał mi „Basen” Borisa von Sychowskiego – podobna
kolorystyka zdjęć (lekko metaliczne szarości, intensywna
ponurość), za które odpowiadał Andrés Rignell, ale chyba większe
zagęszczanie mroku. Lepka ciemność, bynajmniej nieprzenikniona;
czerń starannie doprawiona wspomnianymi szarościami. I wzmocniona
stosownie nerwową ścieżkę dźwiękową Christiana Sandquista
(m.in. „Niewidzialny” i „Opętany” Joela Bergvalla i Simona Sandquista).
Zgaduję, że jedną z rzeczy podpatrzonych w klasycznych slasherach
było tempo akcji – prędkość zdecydowanie nie tak zawrotna, jak
chociażby w „Halloween” i „Halloween zabija” Davida Gordona
Greena, ale nie dlatego, że przewidziano sporo tak zwanych nudnawych
przestojów, tylko za sprawą docenionej (a jakże!) przeze mnie
inicjatywy na rzecz budowania napięcia przed spodziewanymi atakami
ślicznie zamaskowanego mordercy. Pęknięta buźka porcelanowej
laleczki vintage na plastikowym płótnie – muszę przyznać,
że wygląda to dość niepokojąco, a przy okazji idealnie
wkomponowuje się w wystrój Nawiedzonego Domu w Liseberg, gdzie
rozegra się moim zdaniem jedna z najciekawszych scen w „Diabelskim
młynie” Simona Sandquista, która rozpocznie rzekomo samoczynne
otwarcie starej szafy. Z inscenizowanych morderstw wyróżnić muszę
- za kreatywność - bliskie spotkanie z siekierą na kolejce
górskiej. Natomiast najgorzej w moich oczach wypadła scena
dekapitacji, a konkretniej zbliżenie na wygenerowane komputerowo
(najmniej subtelna obróbka cyfrowa generalnie rzecz biorąc
praktycznej makabry mocno umiarkowanej, jak zresztą w większości
znanych mi slasherów) miejsce śmiertelnego cięcia. I nie
muszę chyba dodawać, że moją ulubioną postacią była Jenny,
którą domniemana final girl raczyła nazwać suką w
rozmowie z najwyraźniej niemogącym się zdecydować
chłopakiem,który (co wiele mówi) nie staje w obronie obgadywanej
za plecami wątpliwej ukochanej. Chłopak miotający się między
hipotetyczną poprzednią sympatią i obecną partnerką. Trzęsący
się ze strachu na kolejce górskiej, ale niezostawiający przyjaciół
w potrzebie, niemyślący wyłącznie o ratowaniu własnej skóry,
jak niektórzy... Kurczę, final girl też?!
Wreszcie
jakaś sensowna oferta dla miłośników slasherów.
Niewyszukana historyjka w niebanalnej scenerii (nie czytaj:
oryginalnej, co zaznaczam na wypadek, gdyby komuś przypomniał się
chociażby „Lunapark” Tobe'ego Hoopera albo „Park grozy”
Gregory'ego Plotkina). Prosta, banalna, uroczo naiwna, autentycznie
mroczna opowieść o młodych ludziach sterroryzowanych przez
jakiegoś przebierańca. „Diabelski młyn” Simona Sandquista to
nieoczywisty list miłosny do niskobudżetowego kina grozy z lat 80.
XX wieku, ale przede wszystkim niczym nieskrępowana makabryczna
zabawa w nawiedzonym przez człowieka parku rozrywki.
Za
seans bardzo dziękuję dystrybutorowi
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz