piątek, 1 listopada 2024

„Diabelski młyn” (2023)

 
Rok po tragicznej w skutkach imprezie halloweenowej pięcioro jej uczestników wygrywa konkurs na nocny event w szwedzkim parku rozrywki Liseberg. Na miejscu orientują się, że ich przewodniczką będzie niegdysiejsza członkini ich paczki, jak przypuszczają obwiniająca ich o śmierć koleżanki Fiona. Mimo zasadniczego podejścia pracownicy parku, która nawet nie próbuje ukryć swojego niezadowolenia z konieczności przebywania w towarzystwie dawnych przyjaciół, klienci VIP bawią się wyśmienicie w chwilowo niedostępnym dla innych gości, przygotowanym na Halloween wielkim parku rozrywki. Ale to nie potrwa długo, bo obserwuje ich pałająca żądzą mordu, zagadkowa postać w masce upiornej lalki, która niebawem ujawni swoją obecność.

Plakat filmu. „Karusell” 2023, Bright Pictures, Nordisk Film Production, Scandinavian Content Group

Szwedzki teen slasher w reżyserii Simona Sandquista, między innymi współtwórcy „Niewidzialnego” (oryg. „Den Osynlige”) z 2002 roku, podstawy scenariusza wypuszczonego pięć lat później „Niewidzialnego” Davida S. Goyera, oraz „Opętanego” (oryg. „Possession”), remake'u południowokoreańskiego melodramatu „Jungdok” wyreżyserowanego przez Young-hoon Parka. Scenariusz „Diabelskiego młyna” (oryg. „Karusell”, tytuł międzynarodowy: „Carousel”) jest owocem współpracy Mårtena Gisby'ego, Filipa Hammarströma (m.in. pomysłodawca „Feed” Johannesa Perssona) i Henry'ego Stenberga, współscenarzysty wspomnianego już slashera Johannesa Perssona i „Pożeracza strachu” (oryg. „Canceled”) Oskara Mellandera, zaopiekowanych przez tę samą firmę producencką, co „Diabelski młyn” - Scandinavian Content Group (koprodukcja z Nordisk Film), gdzie dyrektorem rozwoju jest Paolo Vacirca, współautor scenariuszy „Feed” (2022) i „Canceled” (2023). Główne zdjęcia do „Diabelskiego młyna” Simona Sandquista ruszyły w grudniu 2022 roku w parku rozrywki Liseberg w Göteborgu, a budżet produkcji oszacowano na dwadzieścia pięć milionów koron szwedzkich. Światowa premiera odbyła się 20 października 2023 roku – start dystrybucji w szwedzkich kinach, za którą odpowiadał Nordisk Film, a głównym dystrybutorem na arenie międzynarodowej została węgierska firma Vertigo Média. W Polsce tego zadania podjęła się niezależna marka dystrybucyjna Velvet Spoon – regularna dystrybucja kinowa ruszyła 1 listopada 2024 roku, a wcześniej „Diabelski młyn” można było obejrzeć na maratonach filmowych organizowanych z okazji Halloween.

Diabelski młyn” Simona Sandquista jest częścią gatunkowego projektu Scandinavian Content Group ukierunkowanego na wypuszczanie w świat nordyckich horrorów spoza kręgu zainteresowań Szwedzkiego Instytutu Filmowego. Kina niewysublimowanego, stricte komercyjnego, zorientowanego wyłącznie na dostarczanie prostej rozrywki w stylu szalonych lat 80. XX wieku. Najkrwawszej dekady w historii kinematografii grozy - maksymalna swoboda artystyczna, erupcja kreatywności, która, pomimo godnych podziwu starań takich firm jak Scandinavian Content Group, prawdopodobnie nigdy się nie powtórzy. Nie w takiej skali. Pracując nad „Diabelskim młynem” Simon Sandquist pozostawał pod silnym wpływem horrorów z przedostatniej dekady dwudziestego stulecia, a do zaangażowania się w tę operację filmową skłoniła go przede wszystkim możliwość kręcenia w jednym z największych parków rozrywki w Europie. Reżyser tej halloweenowej siekaniny w swoich publicznych wypowiedziach podkreślał, że chciał, by zmagania sześciorga młodych ludzi z zamaskowanym mordercą w słynnym Liseberg wyglądały bardziej jak epicka przygoda niż typowy skromny, zrealizowany tanim kosztem slasher, przy jednoczesnym zachowaniu połączenia z tym w gruncie rzeczy niemodnym już podgatunkiem. Trwa okres zwiększonego popytu na skoczne (jolt scare) opowieści nadprzyrodzone i slow burn horror movies/arthouse horror films, ale z pewnością ostała się garstka(?) pasjonatów uniwersum, z którego wywodzą się (ewentualnie, do którego z czasem zostali przypisani) takie legendarne postacie negatywne, jak Leatherface, Michael Myers, Jason Voorhees i Freddy Krueger. I tę „garstkę” pasjonatów zachęcam do przejażdżki „Diabelskim młynem” Simona Sandquista. Zaczynamy od domowej imprezy halloweenowej, na którą główna bohaterka filmu, nieprzekonująco wykreowana przez Wilmę Lidén potencjalna final girl imieniem Fiona, przyprowadza zdecydowanie mniej popularną licealistkę, tak naprawdę prześladowaną przez rówieśników Petrę, która na ten bal przebierańców zabrała ze sobą nader wymowną maskę. Tragiczny obrót spraw sugeruje wykorzystanie tradycyjnego fundamentu w królestwie slash - motyw pamiętany chociażby z takich obrazów jak „Piątek trzynastego” Seana S. Cunninghama, „Podpalenie” Tony'ego Maylama, „Krwawy odwet” George'a Dugdale'a i „Tamara” Jeremy'ego Hafta. Właściwa akcja „Diabelskiego młyna” rozpoczyna się rok po fatalnej imprezie w wielkim skrócie pokazanej w prologu. Przenosimy się do parku rozrywki Liseberg w Göteborgu, gdzie właśnie kończy się próba generalna największej atrakcji przygotowanej specjalnie na Halloween - testowanie marszu żywych trupów na najodważniejszych:) klientach. Zatrudniona w Liseberg dzięki protekcji znajomego, Fiona, w tym romerowskim przedsięwzięciu pełni rolę głównej charakteryzatorki, ale zdaniem szefowej stanowczo przesadza ze sztuczną krwią, co ta ostatnia wyraża w dość zabawny sposób (nie chcemy menstruacyjnych potworów, tylko zombie). Zmiana dobiega końca, park zostaje zamknięty na noc, ale Fiona musi wypełnić polecenie przełożonej. Dziewczyna zostaje po godzinach, by zająć się laureatami konkursu, jak się wydaje, zorganizowanego przez zarząd Liseberg w celach marketingowych – niedroga reklama okolicznościowego wydarzenia w tym ogromnym wesołym miasteczku. Sęk w tym, że konkurs wygrała grupa przyjaciół, z której Fiona swego czasu została wykluczona. Albo sama się wykluczyła w następstwie traumatycznego finału poprzedniej zabawy halloweenowej.

Plakat filmu. „Karusell” 2023, Bright Pictures, Nordisk Film Production, Scandinavian Content Group

Wiem, co zrobiliście minionego Halloween. A przynajmniej wszystko wskazuje na to, że antybohater „Diabelskiego młyna” Simona Sandquista ma jakiś związek z najgorszym spotkaniem towarzyskim w życiu nastoletniej Fiony. Dziewczyna zakłada, że ze wszystkich uczestników tamtej koszmarnej imprezy, tylko ona naprawdę przejęła się losem biednej Petry. Bardziej wini siebie czy dawnych przyjaciół? Tak czy inaczej, jest niemile zaskoczona widokiem zwycięzców konkursu na nocny ewent w jej miejscu pracy. Bezpośredniej, żeby nie powiedzieć wrednej Jenny (przykuwający uwagę występ Amandy Lindh), jej aktualnego chłopaka Dantego (też przyzwoita kreacja Omara Rudberga), do którego Fiona kiedyś w sekrecie wzdychała - stara miłość podobno nie rdzewieje, więc... - nieobliczalnego Williama i jego dziewczyny Tory (przeciętne aktorskie wcielania Ludviga Deltina i Embly Ingelman-Sundberg; nijakie postacie, jakby naprędce skreślone przez scenarzystów, w sumie nierzadkie zjawisko w kinie slash - zlewanie się z tłem - w które ich wykonawcom w moim poczuciu nie udało się tchnąć życia) oraz zawsze wyluzowanego Sebbe (tu już bardziej charakterna kreacja Emila Algpeusa). Na wstępie niepocieszona przewodniczka klientów VIP parku rozrywki Liseberg przypomina o bezwzględnej konieczności zdania telefonów, co większość towarzystwa traktuje jako pogardliwe odrzucenie pojednawczego gestu Jenny. Poza tym dziwi ich, że zasada niewnoszenia sprzętu elektronicznego na teren wesołego miasteczka w Göteborgu dotyczy też gwiazd internetowych, specjalistów od darmowej reklamy. Nie zastanawia ich natomiast zaledwie jednoosobowa obsada pracownicza – mnie tam obsługa tych wszystkich maszyn, przy jednoczesnym pilnowaniu rozbrykanych nastolatków, wydawała się dość karkołomnym zadaniem dla pojedynczej członkini personelu, w dodatku niemogącej się pochwalić najdłuższym stażem pracy w Liseberg – może dlatego, że Fiona daje im aż nadto wyraźnie do zrozumienia (alkohol jest verboten!), że „za kulisami” czuwa ochroniarz, gotów wyprowadzić nieposłusznych przewodniczce VIP-ów. Istny Cerber z tej Fiony, ale widać Dantemu to nie przeszkadza. Chłopak Jenny zachowuje się, jakby bardziej zależało mu na związku z dziewczyną, która według jego przyjaciół najchętniej widziałaby ich za kratkami. Zarzekają się, że to nie była ich wina, ale Fiona nie pierwszy raz daje im odczuć, że wersja wydarzeń, którą przedstawili organom ścigania ani trochę jej nie przekonuje. W sumie nietrudno rozpracować dwuwarstwową sprawę Petry, bo jak już sobie wyjaśniliśmy „Diabelski młyn” Simona Sandquista miał być bezpretensjonalną rozrywką najlepiej dla mas, ale myślę, że zadowoli się długoletnimi fanami gatunku, a już zwłaszcza tymi stęsknionymi za klimatycznymi i nieprzesadnie krwawymi opowieściami o maniakach polujących na ludzi. Atmosferą „Diabelski młyn” przypominał mi „Basen” Borisa von Sychowskiego – podobna kolorystyka zdjęć (lekko metaliczne szarości, intensywna ponurość), za które odpowiadał Andrés Rignell, ale chyba większe zagęszczanie mroku. Lepka ciemność, bynajmniej nieprzenikniona; czerń starannie doprawiona wspomnianymi szarościami. I wzmocniona stosownie nerwową ścieżkę dźwiękową Christiana Sandquista (m.in. „Niewidzialny” i „Opętany” Joela Bergvalla i Simona Sandquista). Zgaduję, że jedną z rzeczy podpatrzonych w klasycznych slasherach było tempo akcji – prędkość zdecydowanie nie tak zawrotna, jak chociażby w „Halloween” i „Halloween zabija” Davida Gordona Greena, ale nie dlatego, że przewidziano sporo tak zwanych nudnawych przestojów, tylko za sprawą docenionej (a jakże!) przeze mnie inicjatywy na rzecz budowania napięcia przed spodziewanymi atakami ślicznie zamaskowanego mordercy. Pęknięta buźka porcelanowej laleczki vintage na plastikowym płótnie – muszę przyznać, że wygląda to dość niepokojąco, a przy okazji idealnie wkomponowuje się w wystrój Nawiedzonego Domu w Liseberg, gdzie rozegra się moim zdaniem jedna z najciekawszych scen w „Diabelskim młynie” Simona Sandquista, która rozpocznie rzekomo samoczynne otwarcie starej szafy. Z inscenizowanych morderstw wyróżnić muszę - za kreatywność - bliskie spotkanie z siekierą na kolejce górskiej. Natomiast najgorzej w moich oczach wypadła scena dekapitacji, a konkretniej zbliżenie na wygenerowane komputerowo (najmniej subtelna obróbka cyfrowa generalnie rzecz biorąc praktycznej makabry mocno umiarkowanej, jak zresztą w większości znanych mi slasherów) miejsce śmiertelnego cięcia. I nie muszę chyba dodawać, że moją ulubioną postacią była Jenny, którą domniemana final girl raczyła nazwać suką w rozmowie z najwyraźniej niemogącym się zdecydować chłopakiem,który (co wiele mówi) nie staje w obronie obgadywanej za plecami wątpliwej ukochanej. Chłopak miotający się między hipotetyczną poprzednią sympatią i obecną partnerką. Trzęsący się ze strachu na kolejce górskiej, ale niezostawiający przyjaciół w potrzebie, niemyślący wyłącznie o ratowaniu własnej skóry, jak niektórzy... Kurczę, final girl też?!

Wreszcie jakaś sensowna oferta dla miłośników slasherów. Niewyszukana historyjka w niebanalnej scenerii (nie czytaj: oryginalnej, co zaznaczam na wypadek, gdyby komuś przypomniał się chociażby „Lunapark” Tobe'ego Hoopera albo „Park grozy” Gregory'ego Plotkina). Prosta, banalna, uroczo naiwna, autentycznie mroczna opowieść o młodych ludziach sterroryzowanych przez jakiegoś przebierańca. „Diabelski młyn” Simona Sandquista to nieoczywisty list miłosny do niskobudżetowego kina grozy z lat 80. XX wieku, ale przede wszystkim niczym nieskrępowana makabryczna zabawa w nawiedzonym przez człowieka parku rozrywki.

Za seans bardzo dziękuję dystrybutorowi

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz