piątek, 27 stycznia 2023

„Obóz Cheerleaderek” (1988)

 

Zmagająca się z koszmarami sennymi Alison Wentworth, jej chłopak Brent Hoover i pozostali członkowie ich drużyny przybywają na letni obóz dla cheerleaderek i cheerleaderów prowadzony przez nieodpowiedzialną panią Tipton. Alison nie może oprzeć się wrażeniu, że Brent nie poświęca jej tyle uwagi, co innym obozowiczkom, że bezwstydnie flirtuje z także zainteresowanymi nim dziewczynami. Niedługo po przybyciu na obóz Alison znajduje zwłoki jednej z nich. Wszystko wskazuje na samobójstwo, ale dziewczyna ma wątpliwości. Kolejny makabryczny incydent skłania ją do bliższego przyjrzenia się tej sprawie. Początkowo podejrzenia cheerleaderki koncentrują się na jednym z pracowników pani Tipton, ale wraz z rozwojem sytuacji będzie w niej rosła obawa o stan własnej psychiki. Coraz częściej będzie dopuszczać do siebie myśl, że to ona jest zabójczynią.

W Polsce funkcjonujący pod trzema nazwami: „Obóz Cheerleaderek”, „Wakacje z cheerleaderkami” i „Wodzirej” (oryg. „Cheerleader Camp”, pierwotnie zatytułowany „Bloody Pom Poms” i pod tym tytułem dystrybuowany choćby w niektórych europejskich krajach; znany też jako „Bloody Nightmare” i „Bloody Scream”) amerykański niskobudżetowy camp slasher wyreżyserowany i wyprodukowany przez debiutującego w tej pierwszej roli, nieżyjącego już Johna Quinna. Scenariusz napisali David Lee Fein i R.L. O'Keefe podobno luźno inspirując się autentycznym morderstwem amerykańskiej licealistki Kirsten Mariny Costas, do którego doszło w 1984 roku w jej rodzinnym miasteczku Orinda w Kaliforni – zadźgana przez koleżankę z klasy Bernadette Protti. Główne zdjęcia powstawały we wrześniu 1987 roku głównie w hrabstwie Tulare w stanie Kalifornia (Camp Nelson i Sequoia National Forest) oraz mieście Bakersfield w hrabstwie Kern w Kalifornii. Twórcy „Obozu Cheerleaderek” zaangażowali się też w pracę nad kontynuacją tej pozycji, ale projekt upadł, czy raczej doprowadził do powstania „Camp Fear” aka „The Millennium Countdown” aka „Mystic Mountain” (1991), w gruncie rzeczy odrębnej, niezależnej produkcji w reżyserii i na podstawie scenariusza Thomasa Edwarda Keitha. Sequel pojawił się dopiero w 2014 roku w wyniku działalność innego zespołu filmowców: „Cheerleader Camp: To the Death” Dustina Fergusona.

Była żona Jigsawa, Jill Tuck, w młodości bawiła na Camp Hurrah. A właściwie Betsy Russell odtwórczyni pierwszoplanowej postaci w pierwszym reżyserskim osiągnięciu Johna Quinna. Niepoważnym camp slasherze, który wprawdzie obrósł małym kultem, ale wśród wielbicieli gatunku trudno wypatrzyć osoby stawiające go w jednym rzędzie choćby z takimi gigantami obozowych siekanin, jak „Piątek trzynastego” Seana S. Cunninghama i „Uśpiony obóz” Roberta Hiltzika, a nawet mniej docenianym „Madmanem” Joego Giannone. Też uważam, że to zupełnie inna liga slasherowania, na co prawdę mówiąc przygotował mnie już prolog „Obozu cheerleaderek”. Nieutrzymany w stosownie onirycznym klimacie (w świecie marzeń sennych panuje praktycznie identyczna atmosfera, co w umownej twardej rzeczywistości), za to stosownie zwariowany wstęp do dłuższego koszmaru nastoletniej Alison Wentworth. Słoneczne lato „na włościach” antypatycznej pani Tipton (niezgorsza kreacja Vickie Benson), w zalesionym zakątku Stanów Zjednoczonych, gdzie w domyśle każdego lata gromadzą się zespoły pomponiarzy z różnych szkół średnich. Wakacje na Camp Hurrah pod przewodnictwem nie takiej znowu rasowej final girl, przekonująco odegranej przez wspomnianą już Betsy Russell (według mnie to najlepszy aktorski występ na tym filmowym planie) cheerleaderkę, która od początku ma złe przeczucia w związku z tym wypadem. Właściwie w związku ze swoim chłopakiem, Brentem Hooverem (przeciętna gra Leifa Garretta), zachowującym się trochę jak dzieciak w sklepie ze słodyczami. Istny raj dla takiego podrywacza jakim niewątpliwie jest Brent – twórcy udowadniają to tuż po szumnym „dobiciu do brzegu” Alison, Brenta, Timmy'ego Mosera, Bonnie Reed, Pameli Bently, Theresy Salazar i pełniącej funkcję maskotki w ich zespole Cory Foster. Chłopak na oczach swojej dziewczyny wdaje się w miłą pogawędkę z jasnowłosą obozowiczką. Naszych uszu dojdzie wiele mówiący fragment tej zajmującej rozmowy, Alison jednak zaalarmuje wyłącznie mowa ich ciała. Właściwie już wcześniej martwiła się o swój związek z Brentem, miała uzasadnione zastrzeżenia do zachowania jej wielkiej miłości. Przewodnia postać „Obozu Cheerleaderek” nie zamierza tak łatwo się poddać; jest zdecydowana walczyć o Brenta, niekoniecznie jednak „wszelką dostępną bronią”. Chłopak od dawna namawia ją do skonsumowania ich związku, definitywnego rozstania z pasem cnoty, ale Alison woli z tym poczekać. Może boi się, że po spełnieniu jego życzenia, Brent z nią zerwie. Niezwłocznie przystąpi do poszukiwań następnej naiwnej, inne oficjalnej dziewczyny, której zapewne też nie będzie wierny. Bo tylko czekać, aż Brent znajdzie bardziej chętną damą od Alison. Aż zazna upragnionej rozkoszy w ramionach innej. Żeby tylko jednej...? Postawa Brenta nie jest jedynym zmartwieniem Alison. Jej biedną głowę zaprzątają też koszmarne sny, w jej mniemaniu mogące mieć jakiś związek (wskazówki?) z niepokojącymi wydarzeniami na obozie. I tak potencjalna final girl trafi na listę podejrzanych sporządzoną przez scenarzystów „Obozu cheerleaderek”. Ona sama będzie coraz bardziej utwierdzać się w przekonaniu, że to właśnie jej ręce są splamione krwią. Jej alter ego eliminuje konkurentki w grze miłosnej? Osobowość wieloraka? Bo raczej nie wyrachowana morderczyni, z premedytacją wkładająca maskę niewiniątka, świadomie ukrywająca swoje okrutne ja. Raczej niemająca wiele wspólnego z inną nietypową final girl, która narodzi się dekady później (dość głośny slasher z 2006 roku). Zakładając, że podejrzenia Alison są słuszne, że jej największa obawa znajdzie potwierdzenie prawdopodobnie dopiero w finale tej dość topornej obozowej historyjce. I mimo wszystko mocno przewidywalnej.

Królem płaszczyzny komediowej twórcy „Obozu Cheerleaderek” zdecydowanie uczynili puszystego Timmy'ego Mosera (widowiskowa kreacja Travisa McKenny). Napalonego misia, młodocianego wojerystę, którego śmiałe wyczyny bardziej bawią, niż denerwują obozowe środowisko. A przynajmniej rówieśniczki tego niemoralnego domorosłego dokumentalisty nie potrafią się na niego gniewać. Chłopak ma ogromnych dystans do siebie, potrafi obrócić w żart nawet najbardziej niezręczne sytuacje, w pewnym sensie celując w samego siebie. Zamiast się wściekać pośmiejcie się z faceta przebranego za babkę, który „w wielkim stylu” już wjechał do obozu pani Tipton. Świecąc pośladkami i nie piekąc raka nawet wtedy, gdy to małe widowisko nieco wymknęło się spod kontroli. Z pewnością nie taki był plan Timmy'ego, ale koniec końców widać docenił poczucie humoru Opatrzności. Zabawę jego kosztem. „Prawą ręką” tego koronowanego klauna w moim przekonaniu jest pani Tipton, lekkomyślna, rażąco niesprawiedliwa, wręcz infantylna kierowniczka tytułowego przybytku. Kobieta ciesząca się specjalnymi względami u szeryfa, zaalarmowanego przez inną tymczasową mieszkankę tego przeklętego obozu. Nie tego chciała niemądra szefowa między innymi obleśnej złotej rączki, nieprzychylnego jej, w ogóle dość aroganckiego pijaczka, pierwszego podejrzanego nastoletniej „pani detektyw”. Może Alison powinna była się tego trzymać? Poświęcić więcej czasu owemu wścibskiemu, hałaśliwemu osobnikowi? Alison zainteresowała się nim po drugim ekstremalnie nieprzyjemnym przeżyciu na Camp Hurrah. Najpierw (w sumie dwukrotnie) „nadziała się” na martwe ciało blondynki, która najwyraźniej wpadła w oko Brentowi. Obozowiczki, która teoretycznie podcięła sobie żyły. Dlaczego? Nikt nie wie, ale stan zwłok nie pozostawia niezbyt przejętej kierowniczce (faktyczne przekonanie czy część jej gry, sposób na odsunięcie od siebie ewentualnych podejrzeń?) wątpliwości, że dziewczyna sama targnęła się na swoje życie. Jak widać skutecznie. Bo widać – nieruchoma postać z rozpostartymi ramionami i dość obficie zakrwawionymi (niezbyt przekonująca imitacja posoki) nadgarstkami, leżąca na swoim obozowym łóżku. Z mocniejszych akcentów wyróżnia się jednak sekwencja z nożycami/sekatorem, czyli mocne pchnięcie w głowę. Zaryzykuję twierdzenie, że to jedyny krwisty moment, który ma szansę zapaść w pamięć przynajmniej częstych gości w domu slash, ale muszę też docenić mięsistą ranę (uroczo poszarpane mięsko): śmiertelny cios w plecy oraz „wysyp” ludzkich wnętrzności. Nic szczególnie drastycznego, niemniej w tym nurcie widziałam dużo mniej dosadne produkcje. Większych skąpców jeśli chodzi o wizualne masakry, ale w niektórych przypadkach (pierwszy z brzegu przykład: „Halloween” Johna Carpentera) nieporównywalnie bardziej emocjonujących. W „Obozie Cheerleaderek” wszystko wydawało mi się takie... płaskie? Tak, to chyba odpowiednie słowo. Denerwująco przyjazny klimat – dominują sceny dzienne, w których próżno szukać tej ponurości, jaką cechuje się choćby niewątpliwie najsłynniejszy camp slasher w historii kina (mowa oczywiście o „Piątku trzynastego” Seana S. Cunninghama), a kiedy wreszcie przychodzi najpewniej najdłuższa noc w życiu tutejszych bohaterów, atmosfera jakoś nie staje się cięższa. W każdym razie przez gęste ciemności na tym zabójczym obozie nie będzie trzeba się przedzierać. Jasność ani razu nie umknie jak niepyszna, nie pozwoli wysforować się naprzód przebrzydłemu mrokowi. Niby John Quinn i jego ekipa skompletowana na potrzeby „Obozu Cheerleaderek” poświęcili trochę czasu na budowanie odpowiedniego podłoża (w zamiarze powolna intensyfikacja napięcia) pod niektóre agresywne wejścia niewidocznego oprawcy, ale na mnie to jakoś nie działało. Zamiast jakże pożądanego napięcia czułam coś niebezpiecznie graniczącego z nudą. Przeklęta obojętność, frustrująco spokojne oczekiwanie na nieuniknione. Usilne próby zaciemnienia prawdy, wyprowadzenia w pole dociekliwych widzów, dzisiejszym odbiorcom mogą się wydać w najlepszym razie śmieszne, a w najgorszym przerażająco żałosne. Tylko dzisiejszym? Czy takie zabiegi szczyciły się dużo większą skutecznością w ostatnich dekadach XX wieku? Czy wówczas pierwsze reżyserskie dokonanie Johna Quinna mniej ryzykowało przedwczesną dekonspiracją? Nie było aż tak przejrzyste, jak obecnie? Bo skoro tak mało domyślna osoba jak ja błyskawicznie rozwiązała Wielką Zagadkę Camp Hurrah, zagadkę pod tytułem „Kto zabija?”, to nie mam powodu zakładać, że innym odbiorcom niniejszej obozowej ciekawostki na tym polu mniej się poszczęści. Albo bardziej, bo jak by nie patrzeć to dodatkowa, może nawet największa atrakcja. Niespodzianki zawsze w cenie... a może się mylę?

Obóz Cheerleaderek” Johna Quinna poza już raczej wąskie grono nieuleczalnych pasjonatów filmów slash raczej nie wyjdzie. W każdym razie ja jakoś nie mam odwagi polecać tego dziełka nawet okazjonalnym odbiorcom horrorowych rąbanek. Tylko największym slasherowym obżarciuchom. Niewybrzydzającym, podobnie jak ja, biorącym wszystko, co podleci. Nieważne jaki, grunt, że slasher;) A na moje oko dość słabowite to dziełko. Niedomagające stworzonko, ale nieboraka z takiego zacnego rocznika nie przytulić? No musiałam - taki nałóg.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz