niedziela, 15 stycznia 2023

„Obłąkana” (2022)

 

Spodziewający się dziecka Julie i Daniel Riversowie niespełna dwa miesiące przed planowanym porodem zostają zmuszeni do zawieszenia remontu świeżo zakupionego domu. Dla dobra dziecka kobieta musi spędzać jak najwięcej czasu w łóżku i unikać stresu. Początkowo największym wrogiem praktycznie uwięzionej we własnej sypialni przyszłej matki jest nuda, ale to się zmienia, kiedy zaczyna widywać małego chłopczyka. Julie nie ma wątpliwości, że to pierworodne dziecko jej i Daniela, które przed paroma laty urodziło się martwe. Bojący się o jej stan psychiczny, ale i niechcący zaniedbywać pracy małżonek, wynajmuje prywatną pielęgniarkę, Delmy Walker, która ma opiekować się Julie głównie podczas jego nieobecności.

Debiut reżyserski Lori Evans Taylor na podstawie jej własnego scenariusza napisanego w 2015 roku. Na pomysł wpadła po narodzinach córki, a właściwie podsunęło go samo życie, jak to nazwała „jej własny mały moment Jacka Torrance'a”. Długotrwałe przebywanie w domu, gorączka kabinowa i też noszone w pamięci dotkliwsze doświadczenia jej znajomych praktycznie przykutych do łóżka – Taylor uświadomiła sobie, że nigdy nie spotkała się z taką koncepcją w swoim ukochanym gatunku (już w okresie dorastania pasjami „pożerała” horrory). Konstruując fabułę „Obłąkanej” (oryg. „Bed Rest”) Taylor odnosiła się również do jeszcze gorszego wydarzenia ze swojego życia, do osobistej tragedii, którą, można powiedzieć, obarczyła czołową postać tego horroru psychologicznego i potencjalnie nadprzyrodzonego. W swoich rodzimych Stanach Zjednoczonych uwolnionego w grudniu 2022 roku na platformie Tubi.

Kiedy „Wstręt” Romana Polańskiego spotyka meksykańską legendą o La Lloronie wykorzystaną między innymi w The Conjuring Universe: „Topielisko. Klątwa La Llorony” w reżyserii Michaela Chavesa. Nie jestem pewna co do tego pierwszego, ale Lori Evans Taylor utrzymuje, że opowieść o La Lloronie poznała po opracowaniu pierwszej wersji scenariusza „Obłąkanej”. Jeśli już, to w tym punkcie natchnęły ją doniesienia medialne – potężna ilość chwytających za serce, katastrofalnych historii potwornie zdesperowanych matek i ich nieszczęsnych dzieci. Główną rolę Taylor, z polecenia ludzi z Project X Entertainment (jeden z producenckich filarów tej produkcji), powierzyła Melissie Barrerze, z którą ci ostatni mieli przyjemność współpracować choćby przy „Krzyku” Matta Bettinelliego-Olpina i Tylera Gilletta, a jej filmowym parterem został Guy Burnet. Pomijając położenie głównej bohaterki, pierwsze reżyserskie przedsięwzięcie kobiety obecnie pracującej między innymi nad kolejną częścią „Oszukać przeznaczenie”, popularnej franczyzy zapoczątkowanej w 2000 roku przez Jamesa Wonga, biegnie utwardzoną grozową ścieżką. Konwencjonalna ghost story, która równie dobrze może być swoistą analizą przypadku chorobowego. A to wszystko, oczywiście, po przeprowadzce do nowego-starego domu. Wiekowej nieruchomości wymagającej generalnego remontu, do czego Julie i Daniel Riversowie w domyśle zabrali się niezwłocznie po sfinalizowaniu owego niebagatelnego zakupu. Piętrowy budynek z czerwonej cegły, który - a jakże! - pamięta przynajmniej jedną koszmarną historię. Łatwo odgadnąć jaką. Właściwie to, wbrew zamiarom twórców, nad niczym nie musiałam się tutaj głowić. Przeźroczysta zagadka. Zero wątpliwości, żadnych pytań, tylko spokojne oczekiwanie na odkrywanie kolejnych kart przez nieprzebiegłych filmowców. W nie tak ciasnej przestrzeni na jaką się zanosiło. Nie tak subiektywnie klaustrofobicznej, bo domostwo, w którym powoli „więdnie” ciężarna kobieta doprawdy trudno uznać za klitkę. Spory metraż na odludziu, gdzie wrażenie izolacji dodatkowo potęguje zimowa aura. Właściwie życie Julie Rivers przez mniej więcej dwa miesiące ma toczyć się jedynie w dwóch pomieszczeniach tego zapewne nietaniego nabytku pary po przejściach. Najwięcej czasu ma spędzać w całkiem przestronnej sypialni na piętrze, a potrzeby fizjologiczne załatwiać w przylegającej maleńkiej łazience, gdzie też ma brać, zapewne rzadsze niż dotychczas, niedługie kąpiele. Prawie jak Paul Sheldon z „Misery” Stephena Kinga (i jej filmowej odpowiedniczki wyreżyserowanej przez Roba Reinera), prawie jak Torrance'owie ze „Lśnienia” tego samego autora (i Stanleya Kubricka, i Micka Garrisa). Z naciskiem na „prawie”. Sytuacja postaci wymyślonej przez Lori Evans Taylor nie jest aż tak beznadziejna. W przeciwieństwie do nieszczęsnych pozasezonowych opiekunów hotelu Overlook ma kontakt ze światem zewnętrznym i nawet jeśli wpadła w sidła pielęgniarki pokroju Annie Wilkes, to ma nieporównywalnie większe możliwości na zaalarmowanie innych. A przynajmniej tak jej się wydaje, bo jak można się tego spodziewać, człowiek, w którym pokłada największe nadzieje, głęboko ją rozczarowuje. Z jej punktu widzenia Daniel mimowolnie przeszedł na stronę wroga, bo trwa w błędnym przekonaniu, że jego ukochana doznaje halucynacji. Prawdopodobnie nie po raz pierwszy. Typowy konflikt w świecie horroru: ona utrzymuje, że po ich posesji krąży duch, on stanowczo obstaje za problemami zdrowotnymi. Odżywa trauma w twardym lockdownie. Szeroko otwiera się nie taka znowu stara rana, która przypuszczalnie nigdy do końca się nie zabliźni. W samotności budzą się wewnętrzne demony. Albo zewnętrzne, Julie jednak nie wypatruje zagrożenia w niecodziennym współlokatorze. Bo dlaczego miałaby się bać swojego dziecka? Ukochanego synka, który urodził się martwy. Ulubionym miejscem w częściowo wyremontowanym nowym gniazdku Riversów jest pokój wybrany (i już urządzony) dla jego niecierpliwie wyczekiwanej siostrzyczki, ale w odróżnieniu od Julie ta hipotetyczna, coraz mniej wesoła duszyczka zdaje się całkiem swobodnie poruszać po „prywatnej wyspie” małżeństwa w kryzysie. I tutaj twórcy kłaniają się przede wszystkim miłośnikom zabawy w „buu!” - raptowne manifestacje trupio bladego malca, które niestety nie przyprawiały mnie o szybsze bicie serca. Za to w lekki dyskomfort wprawił mnie pierwszy kontakt Julie z nieznanym, samotna zabawa (nie)tajemniczego chłopca na podwórzu przerwana przez przyjaźnie nastawioną, praktycznie unieruchomioną przewodniczkę po tym całkiem swojskim świecie przedstawionym. Wyróżnić mogę też zabawę z piłeczką oraz upiorną twarz dostrzeżoną w lustrze wiszącym w pokoju dziecięcym (nieprzesadna, powiedziałabym nawet, że minimalistyczna charakteryzacja nieproszonego gościa), gdzie Julie może zaglądać bez wychodzenia z łóżka - dzięki kamerze.

Kolorystyka zdjęć, z których złożono „pierworodne reżyserskie dziecko” Lori Evans Taylor, powstałych pod kierownictwem Jeana-Philippe'a Berniera (m.in. „Lato 84” François Simarda, Anouk Whissell i Yoanna-Karla Whissella, „Godzina oczyszczenia” Damiena LeVecka i „Musimy coś zrobić” Seana Kinga O'Grady'ego), średnio mi pasowała do tak tradycyjnego współczesnego straszaka. Dla takich scenariuszy najczęściej „rezerwuje się” plastikowe opakowania, a tutaj mamy barwy bardziej, że tak to ujmę, kartonowe. Niesoczyste, przygaszone, jakby brudnawe, może nawet lekko depresyjne. Kolejna dobra wróżba, która w moim przypadku się nie sprawdziła. Według mnie nie wykorzystała pani Taylor możliwości drzemiących w tym chropawym wkładzie zespołu operatorskiego pod doświadczonym okiem Berniera. To dziwne, ale w tym potencjalnie nawiedzonym domu, czułam się dokładnie tak, jak w przyjaźniejszych, wydelikaconych, błyszczących przeklętych zakątkach projektowanych przez wielu współczesnych filmowców. Mroczniejsza oprawa niż w pierwszym lepszym ultranowoczesnym „popcornowym straszydle”, a efekt w zasadzie identyczny. Nieintensywna przygoda niekoniecznie z duchami. Przymusowy odpoczynek w czterech ścianach własnego, ale w gruncie rzeczy obcego domu. Julie Rivers może i zdążyła się już zadomowić w tej spasionej nieruchomości, ale jeszcze sporo musi się o niej dowiedzieć. Albo o sobie. Samotność zdecydowanie jej nie służy, więc jej „zmyślny” mąż zatrudnia doświadczoną pielęgniarkę Delmy Walker (niezgorsza kreacja Edie Inksetter). Sympatyczna twarz... i nieszczera troska o Julie? Bije od niej ciepło (nie to co od pani Danvers z „Rebeki” Daphne du Maurier, nie wspominając już o Annie Wilkes), ale to może być tylko spytana zasłona dymna dla jej rzeczywistych zamiarów. „Ciocia dobra rada”, sumiennie wykonująca swoje zawodowe obowiązki i być może cierpliwie czekająca aż wreszcie będzie mogła wdrożyć w życie swój diaboliczny plan. Julie wprawdzie nie przyjmuje Delmy z otwartymi ramionami, ale z dnia na dzień coraz bardziej przekonuje się do jej towarzystwa. Właściwie przeradza się to w przyjaźń, w którą klin, umyślnie czy nie, wbije mały duszek, ewentualnie projekcja nielicho osłabionego umysłu uwięzionej kobiety. Obiektywnie patrząc to udany występ Melissy Barrery – a przynajmniej ja żadnych warsztatowych niedociągnięć nie zauważyłam – ale jej charyzma niespecjalnie na mnie działała. Przychylna, ale nie oczarowana. W czysty zachwyt ani razu nie wpadłam, gdybym jednak miała wskazać najsłabsze ogniwo w tej skromniej aktorskiej ferajnie, to mój wybór padłby na Guya Burneta. Nie chcę pisać „drewno”... więc nie napiszę;) A wracając do naszej dzielnej matki i jej, powiedzmy, że skomplikowanej relacji z domową pielęgniarką. Przebrzydłą porywaczką lub zabójczynią niemowląt albo poczciwą kobieciną, dokładającą starań, by wydobyć swoją podopieczną z okowów nieutulonego żalu, jakoś pomóc w przepracowaniu żałoby, która mogła już przejść w psychozę czy jakąś inną poważną dolegliwość psychiczną. Delmy wydaje się być nieczuła na straszne podejrzenia Julie. Może nie została wtajemniczona w owe niekoniecznie paranoiczne myśli głównej bohaterki tej kameralnej sagi rodzinnej, może z doświadczenia wie, że przy odpowiedniej opiece, to prędzej czy później minie, że to nie tyle suwerenny pogląd Julie, ile złośliwe podszepty jej splątanego umysłu? A może czerpie z tego perwersyjną przyjemność? W duchu śmieje się z krzywdy, jaką już jej zadała i spokojnie szykuje się do ostatecznego ciosu. Może gratuluje sobie wygranej, już wita się z gąską. Nie żeby ta kwestia zajmowałam moje myśli na tej niezamglonej, niewyboistej drodze ku „Wielkiej Prawdzie”. Banalna, ale jadalna historyjka, która pod koniec niemal przyprawiła mnie o roztrój żołądka. Brakowało tylko uroczych cherubinków wygrywających niebiańską melodię na bosko lśniących harfach.

Bo w matkach jest moc! Nawet najczarniejszą rozpacz, nawet najokropniejszą żałobę można przekuć w pozytywną energię. Debiutująca reżyserka Lori Evans Taylor przedstawia „Obłąkaną” kobietę w zaawansowanej ciąży, która równie dobrze może mieć do czynienia z istotami z zaświatów. Trauma, samotność, izolacja, depresja, czyli stara śpiewka na tym gatunkowym poletku (zresztą nie tylko tym). Desperackie zmagania kochającej matki w typowej nieruchomości w „państwie” horroru. Jak dla mnie niedostatecznie klimatyczna, mocno przewidywalna, niezbyt emocjonująca, niecharakterna opowiastka, która mimo wszystko nie wystawiała mojej cierpliwości na jakieś wielkie próby. Nie, przemożna pokusa przerwania tej nijakiej przygody jakoś mnie nie ogarniała. A to już coś.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz