środa, 25 maja 2016

„Emelie” (2015)


Joyce i Dan wybierają się na kolację, chcąc uczcić rocznicę swojego ślubu. Ich dzieci, jedenastoletni Jacob, dziewięcioletnia Sally i czteroletni Christopher, ten wieczór mają spędzić w towarzystwie opiekunki, młodej kobiety o imieniu Anna, zarekomendowanej Danowi i Joyce przez znajomych. Jednakże tego samego dnia Anna zostaje zaatakowana, a zamiast niej w domu pięcioosobowej rodziny pojawia się inna kobieta, udając że jest wynajętą przez gospodarzy opiekunką. Dan i Joyce nigdy nie widzieli Anny, więc nie wietrzą oszustwa. Wyruszają na zaplanowaną kolację pozostawiając dzieci pod opieką obcej kobiety, która niezwłocznie przystępuje do demoralizowania ich pociech. Jej karygodne zachowanie z czasem alarmuje Sally i Jacoba, ale mały Christopher niezmiennie jest wielce uradowany z jej obecności. Problem w tym, że starsze dzieci nie potrafią znaleźć sposobu na powiadomienie dorosłych, a tymczasem szaleństwo opiekunki wzrasta.

Reżyser thrillera „Emelie”, Michael Thelin, dotychczas realizował się głównie w obrazach muzycznych i krótkometrażówkach, natomiast scenarzysta Richard Raymond Harry Herbeck debiutował w tej roli, choć ma już niejakie doświadczenie w pracy nad pełnometrażowymi produkcjami, gdyż zasilał ekipę „Projekt: Monster” i „Domu w głębi lasu”. Pierwszy pokaz „Emelie” odbył się w 2015 roku na Tribeca Film Festival, w późniejszym czasie zasilając ramówkę kilku innych festiwali, a do szerszego obiegu trafiając dopiero w 2016 roku. Większość zwykłych odbiorców, którzy dotychczas film obejrzeli odebrała go w kategoriach przeciętniaka, ale wielu krytyków z wielkim entuzjazmem wypowiadało się o „Emelie”. Choć z ich strony pod adresem produkcji Thelina posypało się wiele komplementów, szczególnie zachęciły mnie stwierdzenia, że scenariusz autorstwa Herbecka z wprawą przeformułowuje ograne motywy, kojarzone głównie z nurtem home invasion i nie ucieka się do żadnych udziwnień, celem wzbudzenia w widzach niepokoju. Wychodziło więc na to, że w fabule króluje prostota, a jej zarys dodatkowo obiecywał delikatne odejście od klasycznego motywu home invasion, polegającego na nieustannym ukrywaniu się zastraszonej ofiary przed napastnikiem wewnątrz jej własnego domu. I jak miałam okazję się przekonać dokładnie w taki sposób twórcy podeszli do tej historii, co w mojej ocenie ma zarówno swoje mocne, jak i słabe strony.

W przeważającej liczbie przypadków klasyczny wątek przewodni eksponowany w home invasion strasznie mnie męczy, bo jakoś nie potrafię się zaangażować w zdawać by się mogło niekończące się podchody gospodarzy z intruzami. Dlatego też z niejaką ulgą przyjęłam sekwencje zawiązujące akcję „Emelie”, obrazujące dobrowolne wpuszczenie niebezpiecznej osobniczki do domu protagonistów, bo to obiecywało odejście od zazwyczaj eksploatowanego wątku w home invasion, polegającego na bezprawnym wdarciu się agresywnych nieznajomych na teren należący do spokojnych, nikomu niewadzących obywateli. Kobieta (przyzwoita kreacja Sarah Bolger) korzysta z prostego fortelu, polegającego na ugruntowaniu w gospodarzach, Danie i Joyce, przekonania, że jest wynajętą przez nich opiekunką do dzieci, Anną, gdy tymczasem w rzeczywistości ma na imię Emelie (na drugie Medea, co jest nawiązaniem do czarodziejki z mitologii greckiej, która zabiła własnych synów) i bynajmniej nie stanowi wzoru odpowiedzialności. Choć kino grozy częściej propaguje motyw opiekunki do dzieci napadniętej przez kogoś z zewnątrz, z wątkiem, który bazował na demonizacji właśnie tej bohaterki spotkałam się już w horrorze Williama Friedkina pt. „Opiekunka” (znanym też pod tytułem „Strażnik”), ale opiekunką w thrillerze Thelina, jak na gatunek, do którego film przynależy przystało, kierują bardziej przyziemne motywy. Nie zdradzę jakie, żeby nie zepsuć nikomu ewentualnej radości ze stopniowego poznawania całej intrygi, ale chyba nie zaszkodzi, jeśli wspomnę, że Emelie nie jest standardowym typem psychopatki, która robi to co robi jedynie z chęci zaspokojenia jakichś swoich chorych pragnień. Demoralizowanie dzieci zauważalnie sprawia jej przyjemność, ale nie jest to jej głównym celem, jedynie dodatkiem w realizacji bardziej złożonego planu. No dobrze, z tą złożonością trochę przesadziłam, bo nawet biorąc pod uwagę motywy kryjące się za postępowaniem Emelie scenariusz nie serwuje nam wielowątkowej, skomplikowanej historii, pełnej zaskakujących zwrotów akcji. Nawet skrócona biografia Emelie, w której to odnajdziemy korzenie jej aktualnego postępowania, w żadnym razie mną nie wstrząsnęła, bo raczej nie takie były zamiary twórców. Wydaje mi się, że chcieli po prostu opowiedzieć prostą historię, przeznaczoną do „jednorazowego użytku”, bez spinania się w dążeniu do wywołania w widzach jakichś niezapomnianych emocji. To wcale nie oznacza, że film jest całkowicie pozbawiony trzymających w napięciu ujęć, bo takowych znalazło się kilka, ale bez wątpienia nie są to sekwencje, które miałyby szansę na dłużej zapaść w pamięci widzów zaznajomionych z gatunkiem. Wszystkie wydarzenia sportretowane w „Emelie” miały po prostu zapewnić jako taką rozrywkę oglądającemu w trakcie trwania seansu, w czym pomogło przede wszystkim świeże ujęcie tematu home invasion i profesjonalna realizacja.

Główny wątek zasadza się na procesie, na pierwszy rzut oka mającym na celu zdemoralizować troje dzieci pozostających pod opieką osoby podającej się za kogoś innego. Zachowanie opiekunki początkowo podoba się jej podopiecznym, Jacobowi, Sally i Christopherowi, w czym nie ma niczego dziwnego, gdyż kobieta pozwala im łamać reguły narzucone przez rodziców. Zaczyna się niewinnie od zachęcenia Jacoba do włożenia kombinezonu jego ojca, którego żadnemu z dzieci nie wolno dotykać oraz przyzwolenia na pokrycie ściany ich malunkami. Nie dziwi więc, że taka samowola znajduje poklask u dzieci, nawet dotychczas naburmuszonego Jacoba, który wychodził z założenia, że jest na tyle duży, że może sam zająć się swoim rodzeństwem pod nieobecność rodziców. Jak się z czasem okazuje miał sporo racji, gdyż coraz śmielsze poczynania okrutnej opiekunki z czasem mobilizują go do stanięcia w obronie młodszego rodzeństwa. Punktem zwrotnym, zmieniającym postrzeganie starszych dzieci na Emelie jest dopuszczenie przez opiekunkę do pożywienia się pytona należącego do Jacoba chomikiem Sally. Sekwencja okrutna w swojej wymowie, ale na szczęście oszczędna w formie, gdyż twórcy szczędzą nam dokładnej wizualizacji smutnego końca gryzonia, jednocześnie ochoczo przedłużając cały incydent, celem wywołania w widzach silnego napięcia emocjonalnego. W moim przypadku to się udało – do tego stopnia, że głośno „namawiałam Jacoba” do interwencji i byłam autentycznie zasmucona finalizacją tego wydarzenia. Drugim skrajnie oburzającym postępkiem Emelie jest pokazanie dzieciom prywatnego, erotycznego nagrania ich rodziców, co raduje jedynie czteroletniego Christophera, w pozostałej dwójce wywołując daleko idący niesmak. Innymi słowy kobieta prostą drogą zmierza do wywołania traumy u dzieci, a przynajmniej początkowo tak się wydaje, gdyż proces jakim poddaje maluchy przede wszystkim ma jej dopomóc w czymś, co jest dla niej tak ważne, że podporządkowała tej jednej sprawie ostatnie lata swojego życia. Dalsze wydarzenia toczą się już wielce przewidywalnym torem, co wcale nie oznacza, że wyjałowiono je z jakiegokolwiek napięcia. Pomimo nazbyt oczywistych kolejnych wydarzeń, twórcom udało się rozbudzić we mnie jako takie napięcie. Nie żebym „jak na szpilkach” trwała przed ekranem w oczekiwaniu na kolejne rewelacje, bo takowych pod koniec projekcji właściwie nie było (z wyjątkiem ujęcia z pojemnikiem na śmieci, które sprawiło, że aż przyklasnęłam), ale już sam fakt, że zagrożone są dzieci, w dodatku naprawdę wzbudzające sympatię, w czym sporą zasługę mieli ich odtwórcy szczególnie Thomas Bair i Joshua Rush oraz wyważona praca operatorów i oświetleniowców, potrafiących wydobyć sporo wizualnej atrakcji ze scen rozgrywających się w zaciemnionych miejscach, robiły swoje. Szkoda tylko, że scenarzysta nie pokusił się o większą liczbę oburzających zachowań Emelie w kontaktach z dziećmi, bo choć oszczędność w motywach mi nie przeszkadzała to odnoszę wrażenie, że film sprawdziłby się lepiej, gdyby ten wątek, który poruszono wzbogacić o dodatkowe incydenty w relacji na linii opiekunka i jej podopieczni równocześnie skracając szczegóły romantycznej kolacji Dana i Joyce. Poprawiłabym też zakończenie, które szczerze powiedziawszy już gorsze być nie mogło, ale poza tym jestem raczej zadowolona z propozycji Michaela Thelina.

Wielbiciele home invasion zapewne i bez moich wynurzeń sięgną po „Emelie”, więc im rekomendować tego thrillera nie będę. Istnieje jednak prawdopodobieństwo, że osobom nieprzepadającym za tym podgatunkiem produkcja Michaela Thelina w miarę się spodoba. Nie jest to jakiś szczególnie wybijający się z tłumu obraz, właściwie jest skonstruowany w taki sposób, że dosyć szybko wyparowuje z pamięci, ale niewykluczone, że znajdą się fani kina grozy, którzy chociaż w trakcie trwania seansu będą się dobrze bawić, jeśli oczywiście nie wymagają od dreszczowców skomplikowanych, zaskakujących fabuł, oddanych w towarzystwie porywających efektów specjalnych, bo tego w „Emelie” nie uświadczą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz