niedziela, 1 maja 2016

„Piwniczne drzwi” (2007)


Więziona w piwnicy przez niezrównoważonego Hermana, młoda kobieta Jennifer, próbuje ucieczki, ale mężczyźnie udaje się ją schwytać i zabić. Krótko po tym Herman rusza na poszukiwania kolejnej dziewczyny i w supermarkecie znajduje Rudy, którą następnie porywa z jej własnego domu i umieszcza w skonstruowanej przez siebie klatce stojącej w jego piwnicy. Początkowo Rudy trwa w przekonaniu, że nieznajomy oprawca chce ją zabić, ale szybko staje się jasne, że Herman przede wszystkim łaknie towarzystwa. Wykazuje również niezdrową fascynację osobliwym kolekcjonerstwem, zbierając paznokcie oraz próbki krwi, moczu i kału niewolonych kobiet i przechowując je w szczelnie zamkniętych słoikach. Kiedy mija pierwszy szok na zaistniałą sytuację, Rudy stara się wykorzystać słabości oprawcy, celem wydostania się z pułapki, jaką jej zgotował.

„Piwniczne drzwi” to pełnometrażowy debiut Matta Zettella, zawierający zarówno elementy filmowego horroru, jak i thrillera. Scenariusz spisał niedoświadczony w tym fachu Christopher Nelson, a na realizację produkcji przeznaczono zaledwie dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Jak można było oczekiwać tak tani twór, w dodatku stworzony przez praktycznie nieznanego reżysera nie zwrócił uwagi wielu widzów, ale komercyjna porażka chyba nie zniechęciła Zettella, bo niektóre źródła donoszą, że przygotowuje sequel „Piwnicznych drzwi”. W każdym razie do pierwszej odsłony jego filmu szybko przylgnęła etykietka obrazu wzorowanego na innym przedsięwzięciu, „Kolekcjonerze” Williama Wylera z 1965 roku, ale przez wzgląd na moją nieznajomość wspomnianej produkcji póki co nie jestem w stanie tego zweryfikować - do „Piwnicznych drzwi” byłam zmuszona podejść z pozycji osoby nieobytej z prawdopodobną inspiracją Zettella, niejako z „otwartym umysłem”, co do pewnego stopnia umiliło mi seans.

Jak na (w przeliczeniu na dolary) ćwierćmilionowy budżet realizacja prezentuje się całkiem solidnie. Oczywiście, kamera miejscami była zanadto rozchwiana, a sceny rozgrywające się poza głównym miejscem akcji nasycono zbyt rażącym światłem, ale lwią część filmu zamknięto w mrocznej piwnicy, gdzie intryga co znacząco ułatwiło zadanie operatorom, nie wymagała dynamicznej pracy kamer. Sporadyczne ożywienia statecznej akcji, podczas których uwidaczniały się wszystkie techniczne mankamenty, wyłączając finał, miały miejsce na zewnątrz, czy to w supermarkecie, czy w pobliżu przyjaciółki porwanej Rudy oraz rzecz jasna w trakcie dynamicznego prologu. Pierwsze minuty projekcji dosłownie wrzucają nas w sam środek koszmaru, jaki Herman zgotował młodej kobiecie Jennifer. Już podczas jej szaleńczej ucieczki możemy zaobserwować wspomniane nieumiejętne oświetlenie, chaotyczne zdjęcia i zupełnie nierealistyczną substancję imitującą krew, którą obficie oblano uciekającą Jennifer. Kolor i konsystencja sztucznej posoki znacząco odstaje od obrazu prawdziwej krwi, co w efekcie ani razu nie pozwoliło mi zareagować na zbrutalizowane sekwencje w taki, sposób, w jaki zapewne chcieli tego twórcy. Choć na planie wylano całkiem sporo litrów substancji imitującej posokę, choć wtłoczono kilka śmiałych ataków na bezbronne ofiary, które zmyślnie zmontowano w szybkich migawkach pokazując nam bezpośredni kontakt narzędzia zbrodni z ciałem, przez ten nieszczęsny wygląd krwi nie byłam w stanie wykrzesać z siebie odrazy na widok makabrycznych ujęć. Równie niewiarygodnie, w moim pojęciu wypadły oniryczne wstawki z koszmarnych snów Rudy. Dość powiedzieć, że cała otoczka, oprawa wizualna sprawiała wrażenie, jakby żywcem wyjęto ją z taniego spektaklu teatralnego, ale żeby tego było mało twórcy efektów specjalnych pokusili się również o groteskową rozkładającą się upiorzycę, z białymi, wijącymi się robakami zauważalnie poprzyklejanymi do ciała. Na obronę filmowców przemawia oczywiście niedostateczny budżet – dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów to za mało, żeby porwać się na realistyczne sceny gore, czy doskonale ucharakteryzowane maszkary mające przerazić widzów, zwłaszcza jeśli dysponuje nimi tak niedoświadczony reżyser z jedynie zalążkami twórczych predyspozycji korzystający z usług niezbyt wizjonerskich charakteryzatorów, bo przecież historia uczy nas, że dla niektórych szczególnie utalentowanych twórców kina grozy pieniądze nie były większą przeszkodą. Wspomniałam jednak, że jak na tak tani obraz realizacja wypada dosyć solidnie i przez większą część seansu rzeczywiście niedostatki techniczne nie uwidaczniają się zanadto. Oczywiście, szkoda tej makabry, bo zgrabny montaż mógł przyczynić się do powstania kilku naprawdę odstręczających sekwencji, gdyby nie ta nieszczęsna substancja służąca za krew, ale faktem jest, że „Piwniczne drzwi” przede wszystkim egzystują na płaszczyźnie psychologicznej, a akurat tę warstwę operatorom udało się przedstawić przystępnie.

Scenarzysta, Christopher Nelson, cały ciężar intrygi wrzucił na barki dwójki aktorów: Jamesa DuMonta, który urzekł mnie swoją oślizgłą aparycją, pożądaną w kreacji mocno zaburzonej jednostki i Michelle Tomlinson, która w ogólnym rozrachunku wypadła całkiem wiarygodnie, acz na jej miejscu popracowałabym trochę nad mimiką, bo swoją nadmierną wyrazistością chwilami ocierała się o groteskę. Scenarzysta jasno artykułuje podział na „dobro” i „zło”, nawet nie starając się złagodzić psychopatycznej osobowości Hermana, chyba że za takowe uznamy jego obsesyjne pragnienie bliskości drugiego człowieka, towarzystwa, którego w swoim pustym życiu właściwie nie zaznał. Moim zdaniem to jednak nie usprawiedliwia zbrodniczego procederu, na jaki się porwał i Nelson dosyć wyraźnie daje to do zrozumienia. Destrukcyjną naturę Hermana zaakcentowano również kilkoma bezpośrednimi, brutalnymi atakami na postacie drugoplanowe, a za pośrednictwem jego dziwacznego hobby starano się wzbudzić w widzu potężną odrazę do niego. Otóż, nasz antagonista kolekcjonuje między innymi krew (również menstruacyjną), mocz i kał swoich niewolnic, tym samym znajdując spełnienie nie tylko w ich towarzystwie, tak upragnionych długich konwersacjach, ale również w przebywaniu w pobliżu swoich kuriozalnych zbiorów, którym może się godzinami przyglądać. „Po drugiej stronie barykady” stoi jego „najnowsza zdobycz”, Rudy, mająca uosabiać niewinną ofiarę, sterroryzowaną przez szaleńca, która przez wzgląd na swój stereotypowy charakter nie wypada tak interesująco, jak oprawca, ale już samo jej położenie nakazuje odbiorcy skierować swoją sympatię w jej stronę, kibicując jej w walce z Hermanem, w dużej mierze zasadzającej się na technikach manipulacyjnych, niezbyt wyszukanych, ale z jakiegoś powodu to wystarczyło, żeby zaangażować mnie w psychologiczną rozgrywkę czołowych postaci. W pewnej mierze zapewne dopomogła realizacja, w przeciwieństwie do ujęć poczynionych na otwartej przestrzeni i w supermarkecie odpowiednio mroczna i klaustrofobiczna, jeśli spojrzeć na ciasną klatkę, w której przebywa ubezwłasnowolniona ofiara prawdziwego szaleńca.

„Piwniczne drzwi” to konwencjonalna hybryda horroru i thrillera, której przebieg łatwo przewidzieć, a realizacja głównie przez niedostatki budżetowe miejscami jest niedopracowana. Ale tylko miejscami, bo główny wątek sportretowano na tyle przystępnie, żeby jako tako zaangażować mnie w opowiadaną historię, której przewidywalność właściwie w najmniejszym stopniu mnie nie irytowała. Czego nie można powiedzieć o przejaskrawionych aspektach gore i onirycznych ustępach, ale na obronę „Piwnicznych drzwi” przemawia fakt, że produkcja traktuje głównie o psychologicznej rozgrywce pomiędzy zniewoloną kobietą i jej mocno zaburzonym oprawcą, a tę płaszczyznę oddano na ekranie całkiem zgrabnie i chociaż brakuje jej głębi nie mogę powiedzieć, żebym śledziła ten wątek z całkowitą obojętnością.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz