Więziona w piwnicy przez niezrównoważonego Hermana, młoda kobieta Jennifer,
próbuje ucieczki, ale mężczyźnie udaje się ją schwytać i zabić. Krótko po tym
Herman rusza na poszukiwania kolejnej dziewczyny i w supermarkecie znajduje
Rudy, którą następnie porywa z jej własnego domu i umieszcza w skonstruowanej
przez siebie klatce stojącej w jego piwnicy. Początkowo Rudy trwa w przekonaniu,
że nieznajomy oprawca chce ją zabić, ale szybko staje się jasne, że Herman
przede wszystkim łaknie towarzystwa. Wykazuje również niezdrową fascynację osobliwym
kolekcjonerstwem, zbierając paznokcie oraz próbki krwi, moczu i kału niewolonych
kobiet i przechowując je w szczelnie zamkniętych słoikach. Kiedy mija pierwszy
szok na zaistniałą sytuację, Rudy stara się wykorzystać słabości oprawcy, celem
wydostania się z pułapki, jaką jej zgotował.
„Piwniczne drzwi” to pełnometrażowy debiut Matta Zettella, zawierający
zarówno elementy filmowego horroru, jak i thrillera. Scenariusz spisał niedoświadczony
w tym fachu Christopher Nelson, a na realizację produkcji przeznaczono zaledwie
dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Jak można było oczekiwać tak tani twór,
w dodatku stworzony przez praktycznie nieznanego reżysera nie zwrócił uwagi
wielu widzów, ale komercyjna porażka chyba nie zniechęciła Zettella, bo
niektóre źródła donoszą, że przygotowuje sequel „Piwnicznych drzwi”. W każdym
razie do pierwszej odsłony jego filmu szybko przylgnęła etykietka obrazu
wzorowanego na innym przedsięwzięciu, „Kolekcjonerze” Williama Wylera z 1965
roku, ale przez wzgląd na moją nieznajomość wspomnianej produkcji póki co nie
jestem w stanie tego zweryfikować - do „Piwnicznych drzwi” byłam zmuszona
podejść z pozycji osoby nieobytej z prawdopodobną inspiracją Zettella, niejako
z „otwartym umysłem”, co do pewnego stopnia umiliło mi seans.
Jak na (w przeliczeniu na dolary) ćwierćmilionowy budżet realizacja
prezentuje się całkiem solidnie. Oczywiście, kamera miejscami była zanadto rozchwiana,
a sceny rozgrywające się poza głównym miejscem akcji nasycono zbyt rażącym
światłem, ale lwią część filmu zamknięto w mrocznej piwnicy, gdzie intryga co
znacząco ułatwiło zadanie operatorom, nie wymagała dynamicznej pracy kamer.
Sporadyczne ożywienia statecznej akcji, podczas których uwidaczniały się
wszystkie techniczne mankamenty, wyłączając finał, miały miejsce na zewnątrz, czy
to w supermarkecie, czy w pobliżu przyjaciółki porwanej Rudy oraz rzecz jasna w
trakcie dynamicznego prologu. Pierwsze minuty projekcji dosłownie wrzucają nas
w sam środek koszmaru, jaki Herman zgotował młodej kobiecie Jennifer. Już podczas
jej szaleńczej ucieczki możemy zaobserwować wspomniane nieumiejętne
oświetlenie, chaotyczne zdjęcia i zupełnie nierealistyczną substancję imitującą
krew, którą obficie oblano uciekającą Jennifer. Kolor i konsystencja sztucznej
posoki znacząco odstaje od obrazu prawdziwej krwi, co w efekcie ani razu nie
pozwoliło mi zareagować na zbrutalizowane sekwencje w taki, sposób, w jaki
zapewne chcieli tego twórcy. Choć na planie wylano całkiem sporo litrów
substancji imitującej posokę, choć wtłoczono kilka śmiałych ataków na bezbronne
ofiary, które zmyślnie zmontowano w szybkich migawkach pokazując nam
bezpośredni kontakt narzędzia zbrodni z ciałem, przez ten nieszczęsny wygląd
krwi nie byłam w stanie wykrzesać z siebie odrazy na widok makabrycznych ujęć. Równie
niewiarygodnie, w moim pojęciu wypadły oniryczne wstawki z koszmarnych snów
Rudy. Dość powiedzieć, że cała otoczka, oprawa wizualna sprawiała wrażenie,
jakby żywcem wyjęto ją z taniego spektaklu teatralnego, ale żeby tego było mało
twórcy efektów specjalnych pokusili się również o groteskową rozkładającą się upiorzycę,
z białymi, wijącymi się robakami zauważalnie poprzyklejanymi do ciała. Na obronę
filmowców przemawia oczywiście niedostateczny budżet – dwieście pięćdziesiąt
tysięcy dolarów to za mało, żeby porwać się na realistyczne sceny gore, czy doskonale ucharakteryzowane
maszkary mające przerazić widzów, zwłaszcza jeśli dysponuje nimi tak
niedoświadczony reżyser z jedynie zalążkami twórczych predyspozycji
korzystający z usług niezbyt wizjonerskich charakteryzatorów, bo przecież
historia uczy nas, że dla niektórych szczególnie utalentowanych twórców kina
grozy pieniądze nie były większą przeszkodą. Wspomniałam jednak, że jak na tak
tani obraz realizacja wypada dosyć solidnie i przez większą część seansu rzeczywiście
niedostatki techniczne nie uwidaczniają się zanadto. Oczywiście, szkoda tej
makabry, bo zgrabny montaż mógł przyczynić się do powstania kilku naprawdę odstręczających
sekwencji, gdyby nie ta nieszczęsna substancja służąca za krew, ale faktem
jest, że „Piwniczne drzwi” przede wszystkim egzystują na płaszczyźnie
psychologicznej, a akurat tę warstwę operatorom udało się przedstawić przystępnie.
Scenarzysta, Christopher Nelson, cały ciężar intrygi wrzucił na barki
dwójki aktorów: Jamesa DuMonta, który urzekł mnie swoją oślizgłą aparycją, pożądaną
w kreacji mocno zaburzonej jednostki i Michelle Tomlinson, która w ogólnym
rozrachunku wypadła całkiem wiarygodnie, acz na jej miejscu popracowałabym
trochę nad mimiką, bo swoją nadmierną wyrazistością chwilami ocierała się o
groteskę. Scenarzysta jasno artykułuje podział na „dobro” i „zło”, nawet nie
starając się złagodzić psychopatycznej osobowości Hermana, chyba że za takowe
uznamy jego obsesyjne pragnienie bliskości drugiego człowieka, towarzystwa,
którego w swoim pustym życiu właściwie nie zaznał. Moim zdaniem to jednak nie usprawiedliwia
zbrodniczego procederu, na jaki się porwał i Nelson dosyć wyraźnie daje to do
zrozumienia. Destrukcyjną naturę Hermana zaakcentowano również kilkoma
bezpośrednimi, brutalnymi atakami na postacie drugoplanowe, a za pośrednictwem
jego dziwacznego hobby starano się wzbudzić w widzu potężną odrazę do niego.
Otóż, nasz antagonista kolekcjonuje między innymi krew (również menstruacyjną),
mocz i kał swoich niewolnic, tym samym znajdując spełnienie nie tylko w ich
towarzystwie, tak upragnionych długich konwersacjach, ale również w przebywaniu
w pobliżu swoich kuriozalnych zbiorów, którym może się godzinami przyglądać. „Po
drugiej stronie barykady” stoi jego „najnowsza zdobycz”, Rudy, mająca uosabiać
niewinną ofiarę, sterroryzowaną przez szaleńca, która przez wzgląd na swój stereotypowy
charakter nie wypada tak interesująco, jak oprawca, ale już samo jej położenie
nakazuje odbiorcy skierować swoją sympatię w jej stronę, kibicując jej w walce
z Hermanem, w dużej mierze zasadzającej się na technikach manipulacyjnych, niezbyt
wyszukanych, ale z jakiegoś powodu to wystarczyło, żeby zaangażować mnie w
psychologiczną rozgrywkę czołowych postaci. W pewnej mierze zapewne dopomogła
realizacja, w przeciwieństwie do ujęć poczynionych na otwartej przestrzeni i w
supermarkecie odpowiednio mroczna i klaustrofobiczna, jeśli spojrzeć na ciasną
klatkę, w której przebywa ubezwłasnowolniona ofiara prawdziwego szaleńca.
„Piwniczne drzwi” to konwencjonalna hybryda horroru i thrillera, której
przebieg łatwo przewidzieć, a realizacja głównie przez niedostatki budżetowe
miejscami jest niedopracowana. Ale tylko miejscami, bo główny wątek
sportretowano na tyle przystępnie, żeby jako tako zaangażować mnie w opowiadaną
historię, której przewidywalność właściwie w najmniejszym stopniu mnie nie
irytowała. Czego nie można powiedzieć o przejaskrawionych aspektach gore i onirycznych ustępach, ale na
obronę „Piwnicznych drzwi” przemawia fakt, że produkcja traktuje głównie o
psychologicznej rozgrywce pomiędzy zniewoloną kobietą i jej mocno zaburzonym
oprawcą, a tę płaszczyznę oddano na ekranie całkiem zgrabnie i chociaż brakuje
jej głębi nie mogę powiedzieć, żebym śledziła ten wątek z całkowitą obojętnością.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz