niedziela, 22 maja 2016

„Magia” (1978)


Magik, Corky Withers, po nieudanym solowym debiucie na scenie wraca z lalką o imieniu Fats, włączając do swoich iluzjonistycznych pokazów brzuchomówstwo. Jego styl szybko podbija serca widzów, co po jakimś czasie mobilizuje agenta Corky’ego, Bena Greene’a, do załatwienia mu występów w telewizji. Withersa początkowo cieszy możliwość podbijania małego ekranu, ale na wieść o wymaganych badaniach lekarskich wpada w panikę i opuszcza miasto. Wraca w swoje rodzinne strony, zabierając ze sobą Fatsa i wynajmuje domek nad jeziorem od Peggy Ann Snow, kobiety, w której jest zakochany od czasów liceum. Gospodyni rozpoznaje go, a niedługo potem zaczyna podzielać jego uczucia, pomimo faktu, że od lat pozostaje w związku małżeńskim z Dukiem, który często jest w rozjazdach ze względu na swoją pracę. Szczęście Corky’ego i Peg nie trwa jednak długo, gdyż wkrótce mężczyznę w najmniej pożądanym momencie nachodzi Ben Greene, dzięki czemu upewnia się, że magika z Fatsem łączy niezdrowa relacja, że mężczyzna traktuje zabawkę, jak żywą osobę. Na domiar złego z punktu widzenia Corky’ego lalka namawia go do zbrodniczych zachowań, czemu on nie potrafi się przeciwstawić.

W 1976 roku ukazała się powieść Williama Goldmana pod tytułem „Magic”, a niedługo potem Joseph E. Levine zakupił prawa do jej sfilmowania za okrągły milion dolarów. Nabywca praw był jednym z producentów adaptacji, natomiast reżyserię powierzono Richardowi Attenboroughowi. Scenariusz napisał sam autor książki, William Goldman, a główną rolę powierzono Anthony’emu Hopkinsowi. Niektóre źródła podają, że produkcja kosztowała siedem milionów dolarów, a zarobiła przeszło dwadzieścia, co zakładając, że informacje są prawdziwe, można uznać za sukces twórców. Tak samo opinie krytyków, którzy wręcz rozpływali się w zachwytach nad osiągnięciem Attenborougha. Z recenzji wielu z nich przebija przekonanie, że „Magia” jest jednym z lepszych thrillerów psychologicznych w historii kina oraz zdumienie na widok osuwania się w niepamięć tej produkcji w kolejnych latach. Te spostrzeżenia w pełni podzielam – w dzisiejszych czasach o tej pozycji prawie się nie słyszy, co zważywszy na jej poziom dla mnie osobiście jest zupełnie niezrozumiałe. Chyba nie przesadzę stwierdzeniem, że „Magia” jest najlepszym thrillerem psychologicznym, z jakim zetknęłam się w ostatnich latach, a nawet plasuje się w ścisłej czołówce mojego osobistego rankingu wszystkich dreszczowców, jakie do tej pory dane mi było obejrzeć. Nie jestem nawet w stanie w pełni wyrazić słowami tego, co przeżywałam w trakcie seansu filmu Richarda Attenborougha, oddać geniuszu twórców w kilku zdaniach, bo nawet kilkudziesięciostronicowa litania pochwalna pod adresem „Magii” nie zreferuje jej niebotycznie wysokiego poziomu. Postaram się jednak szczątkowo oddać emocje, jakie towarzyszyły mi podczas seansu i przybliżyć subiektywną ocenę elementów składających się na ten nietuzinkowy obraz, w nadziei, że to wystarczy, aby zachęcić osoby niezaznajomione z tą produkcją do jak najszybszego nadrobienia zaległości.

Życiowa rola Anthony’ego Hopkinsa to bez wątpienia kreacja seryjnego mordercy z kanibalistycznymi skłonnościami, Hannibala Lectera, ale nie każdy wie, że lata wcześniej zabłysnął w „Magii”, pokazując widzom zgoła odmienne podejście do roli. Sposób, w jaki Hopkins wcielił się w postać Lectera z całą pewnością jest zjawiskowy, ale umówmy się, kultowy kanibal nie jest postacią zbyt ekspresyjną. Elektryzuje swoistą zimną aurą, statecznością i tajemniczością, co miejscami przebija również z postaci Corky’ego Withersa, ale na pierwszy plan zdecydowanie wysuwa się bardziej dynamiczny warsztat Hopkinsa. Kreacje Lectera w adaptacjach książek Thomasa Harrisa moim zdaniem są najlepszym aktorskim osiągnięciem Anthony’ego Hopkinsa, ale drugie miejsce (biorąc oczywiście pod uwagę jedynie te filmy z jego udziałem, które dotychczas obejrzałam) jestem skłonna przyznać postaci Corky’ego Withersa, magika i brzuchomówcy, który nieoczekiwanie staje się prawdziwą gwiazdą sceniczną. Początkowo akcja rozgrywa się w hałaśliwej metropolii, wielkim, gęsto zaludnionym mieście, w którym nieśmiały, acz ambitny Corky próbuje ziścić swoje marzenia. Nie jest mu łatwo, na co wskazuje krótki prolog, ale zaraz po nim akcja przeskakuje o rok do przodu, zdradzając widzom, że głównemu bohaterowi wreszcie udało się osiągnąć zamierzony cel. Stał się prawdziwym bożyszczem, nie za sprawą magicznych sztuczek pokazywanych publiczności tylko lalki o imieniu Fats, rzucającej niewybrednymi żartami i w przezabawnym stylu przekomarzającej się z magikiem. W istocie to nie lalka wypowiada swoje kwestie tylko Corky, który posiadł zdolność brzuchomówstwa, co zauważalnie pomogło mu wyjść ze skorupy nieśmiałości, w której tkwił od najmłodszych lat i poprzez zabawkę pokazać sprzyjającą zawieraniu przyjaźni, dowcipną, odważną w słowach stronę swojej natury. Twórcy poczynili wszelkie starania, żeby maksymalnie upodobnić Fatsa do Hopkinsa, dzięki czemu wizualnie lalka oddziaływała na mnie w dwojaki sposób – z jednej strony miała w sobie pewien urokliwy, komiczny wydźwięk, ale z drugiej nie mogłam nie zauważyć jej demonicznych, okrutnych rysów, szczególnie mocno przebijających z ujęć bazujących na wzmożonym napięciu emocjonalnym. A takowych jest w „Magii” całe mnóstwo – właściwe całą fabułę wyłuszczono z zachowaniem piorunującego, niebywale podnoszącego poziom napięcia klimatu. Lekko przybrudzone, odrobinę wyblakłe zdjęcia oddano przy akompaniamencie różnorodnej, wręcz miażdżącej ścieżki dźwiękowej, skomponowanej przez Jerry’ego Goldsmitha, który zasłynął między innymi swoimi muzycznymi motywami w „Omenie”, „Obcym – ósmym pasażerze Nostromo” i „Duchu” (w wielkim skrócie, bo jego doświadczenie w kinie grozy jest bardzo bogate). W „Magii” dosłownie każdą sekwencję zwiastującą jakieś rychłe okropieństwa spotęgowano różnego rodzaju nastrojowymi, mistrzowsko skomponowanymi tonami muzycznymi, ale nie ograniczono się jedynie do niezapomnianych dźwięków, robiących naprawdę piorunujące wrażenie. Wspomniane już zdjęcia, diablo klimatyczne, również zrobiły swoje, szczególnie po zmianie lokacji – raptownym przeskoku z wielkomiejskich realiów do zacisznego miejsca nad jeziorem. Drewniane, stare domki, karłowate pozbawione liści drzewa, mulista woda w jeziorze i zasnute ciężkimi, ciemnymi chmurami jesienne niebo razem niosą sobą zapowiedź jakiejś groźby, jednocześnie dosłownie przygniatając aurą przygnębienia i alienacji. Operatorzy spisali się na medal wydobywając maksimum złowieszczości z miejsca akcji, taki sam efekt osiągając podczas wyłuszczania szczegółów niezwykle wciągającej fabuły. Ze swojego zadania wywiązali się tak genialnie, że gdybym nie wiedziała, w którym roku nakręcono „Magię” dałabym sobie rękę uciąć, że powstała w latach 90-tych, co moim zdaniem dowodzi temu, iż film Richarda Attenborougha wyprzedził swoje czasy.

Anthony Hopkins niełatwą rolą Corky’ego Withersa, znakomicie obmyślanej mocno zaburzonej jednostki, sprawił, że właściwe od pierwszych ujęć w stanie zbliżonym do hipnotycznego całkowicie skoncentrowałam się na tej postaci. Wprost nie mogłam oderwać od niego oczu, a mój zachwyt jego kreacją rósł wprost proporcjonalnie do postępu szaleństwa drzemiącego w tym konkretnym bohaterze. W osobowości magika można odnaleźć inspirację „Doktorem Jekyllem i panem Hyde'em” Roberta Louisa Stevensona i UWAGA SPOILER „Psychozą” Roberta Blocha KONIEC SPOILERA, ale zważywszy na rangę tych dwóch powieści, genialne pomysły na jakich bazują nie mam za złe Williamowi Goldmanowi tych naleciałości w scenariuszu. Tym bardziej, że przez szaleństwo Corky’ego Withersa filmowcy przeprowadzili mnie w sposób, który dosłownie przygniatał nagromadzeniem napięcia. Pierwszym, najbardziej czytelnym zwiastunem psychicznej choroby trawiącej głównego bohatera jest próba nauczenia się karcianej sztuczki pokazywanej niegdyś przez mentora Corky’ego i jego małżonkę, polegającej na nawiązaniu telepatycznej więzi z partnerką, celem odgadnięcia, jaką kartę trzyma w dłoni. Wściekłość, jaka ogarnia magika po nieudanej próbie jest znamienna – udowadnia widzom, że mężczyzna nazbyt poważnie podchodzi do swojego zawodu, wręcz obsesyjnie dąży do perfekcji, nawet kosztem przedmiotowego traktowania bliskich, w tym przypadku ukochanej Peggy Ann Snow. Kobieta, co zrozumiałe jest przerażona jego zachowaniem, ale kiedy w końcu sztuczka mu się udaje nie może wyjść z zachwytu i dochodzi do przekonania, że mężczyzna jest jej bratnią duszą. Nie wie jeszcze, że hobby Corky’ego ma na niego zgubny wpływ, że dla niego Fats nie jest jedynie scenicznym rekwizytem tylko swoistym alter ego, z którym prowadzi długie rozmowy. Withers zdaje sobie sprawę, że świat nie podzieli jego zapatrywań na Fatsa, nie wyklucza nawet zaburzeń psychicznych, ale mimo swoich wątpliwości nie zamierza poddać się badaniom psychiatrycznym. Łatwiej jest mu tkwić w tym niszczącym uzależnieniu od lalki, gdyż tylko w jej obecności czuje się w pełni sobą, pomimo rzeczy, do jakich lalka go zmusza. W konwersacjach Corky’ego i Fatsa zawarto sporo trafnego dowcipu, ale nawet jeśli niewybredne żarty rzucane przez lalkę wywołają uśmiech na twarzy jakiegoś widza to jestem przekonana, że szybko spełznie on z jego ust, gdyż akcenty komediowe od pewnego momentu zaczęto artykułować wespół z zapowiedzią jakiegoś niebezpieczeństwa, skoncentrowanego na osobie Corky’ego Withersa. Apogeum szaleństwa następuje oczywiście w scenach morderstw, wyróżniających się migawkowymi zbliżeniami na odniesione rany, miażdżącą, głośną muzyką akompaniującą tym wydarzeniom i rozbuchanym klimatem grozy, dosłownie przygniatającym swoim ogromem. Tak znakomicie zrealizowanych scen mordów już dawno na ekranie nie widziałam, co tym bardziej zdumiewa, jeśli weźmie się pod uwagę niewielką ilość sztucznej krwi, jaką oblano ofiary magika – makabra nie była Richardowi Attenboroughowi potrzebna do stworzenia naprawdę niepokojących sekwencji dwóch morderstw, które moim skromnym zdaniem powinny zyskać miano kultowych, zresztą jak cały ten film. No, prawie, bo końcówkę bym poprawiła, wykorzystując wcześniejszy zwiastun najgorszego okrucieństwa, na co scenarzysta niestety się nie zdecydował, ale przynajmniej zaserwował mi pod koniec naprawdę zapadający w pamięć obrazek – wzruszający, co jest wielce niewygodną emocją, jeśli rozważy się wszystko to, co pokazano mi wcześniej.

Moim zdaniem „Magia” jest prawdziwym arcydziełem kina grozy, ścisłą czołówką filmowych thrillerów psychologicznych, jakie dotychczas miałam okazję zobaczyć. Film niesłusznie zapomniany, który technicznie i fabularnie oparł się upływowi czasu, ale z jakiegoś nieznanego mi powodu nie jest dobrze znany współczesnej publice. Dlatego też zamiast polecać „Magię” komukolwiek poproszę, zamiast zachęcać do seansu tej pozycji zwrócę się o przysługę do wszystkich wielbicieli kina grozy – błagam, zróbcie to dla mnie i sięgnijcie po ten film! Nie odbierajcie sobie przyjemności obcowania z tym majstersztykiem kina! Dajcie szansę Richardowi Attenboroughowi, zwłaszcza jeśli choćby w części podzielacie moje zapatrywania na kino grozy, bo istnieje spore prawdopodobieństwo, że „Magia” wprawi was w prawdziwy zachwyt, porównywalny do tego, jaki towarzyszył mnie dosłownie przez całą projekcję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz