poniedziałek, 9 maja 2016

„Granice zła” (2010)


Czterech zaprzyjaźnionych surferów, Rob, Toobs, Archie i Bull, wybiera się na dwunastodniowy rejs po Malediwach. Nieoczekiwanie Toobs przyprowadza na łódź dwie kobiety, swoją dziewczynę Alex i jej przyjaciółkę Sam, ale pomimo, że wycieczkę zaplanowano jedynie w męskim gronie reszta nie ma większych zastrzeżeń, co do ich obecności na pokładzie. Rob i Bull są tak zauroczeni Sam, że szybko przystępują do walki o jej względy, konkurując ze sobą. Dziewczyna wyraźnie wykazuje większe zainteresowanie tym pierwszym, co napełnia Bulla wściekłością i popycha go do nieprzyzwoitego zachowania. Jego bezpardonowa postawa w stosunku do Sam uczula resztę, ale nie na tyle, żeby byli przygotowani na apogeum agresji z jego strony.

Australijski thriller, będący pełnometrażowym reżyserskim debiutem Adama Blaiklocka, podobnie jak scenariusz, który współtworzył z Mattem Tomaszewskim i Joe Velikovskym. „Granice zła” kręcono na malowniczych Malediwach, a realizacja filmu wyniosła 850 tysięcy dolarów australijskich i chociaż produkcja nie znalazła poklasku u szerokiej grupy odbiorców wydaje się, że przedsięwzięcie Blaiklocka znalazło kilku sympatyków wśród krytyków. Co może zdumiewać w przypadku thrillera zasadzającego się na rozerwanie widza, bez pretensji do artystycznej głębi. Krytycy oczywiście zauważyli w scenariuszu stereotypowe rozwiązania, ale z paru ich recenzji przebijała akceptacja takiego sznytu, mnie natomiast konwencjonalność wydała się elementem koniecznym dla właściwego poprowadzenia akcji, w przewidywalnym kierunku, acz będącym naturalnym następstwem wcześniejszych wydarzeń, w dodatku dosyć silnie trzymającym w napięciu.

„Granice zła” to jeden z niezliczonych przedstawicieli kina grozy traktujących o grupie przyjaciół, która wybiera się na wycieczkę. Charakter wyprawy i natura zagrożenia czyhającego na podróżników może nasuwać skojarzenia z „Martwą ciszą” Philipa Noyce’a, ale choć zbieżności fabularne są ewidentne jakościowo przedsięwzięciu Blaiklocka jeszcze sporo brakuje do kultowego osiągnięcia jego kolegi po fachu. Co wcale nie oznacza, że w oderwaniu od „Martwej ciszy”, sam w sobie, film wypada źle – mnie nawet pozytywnie zaskoczył, bo szczerze powiedziawszy przystępując do seansu „Granic zła” byłam nastawiona na kino najniższych lotów „skierowane głównie do masochistów”. Jakież więc było moje zdziwienie, kiedy uświadomiłam sobie, że nie mam do czynienia z amatorskim tworem niemającym niczego ciekawego do powiedzenia tylko naprawdę zgrabną rozrywką, dosyć odświeżająco podchodzącą do sylwetek czołowych bohaterów. Scenariusz „Granic zła” jest zapisem kilkudniowego pobytu czterech surferów, ich towarzyszek i załogi jachtu na Oceanie Indyjskim i wysepkach leżących na terytorium Malediwów. Celem mężczyzn było niemalże dwutygodniowe oddawanie się swojemu sportowemu zamiłowaniu i oczywiście odpoczynek w tych malowniczych okolicach. I zapewne tak prezentowałaby się ich wyprawa, gdyby nie nieoczekiwana pasażerka, Sam, która szybko staje się obiektem westchnień dwóch z nich. „Granice zła” zrealizowano w przepięknej scenerii atakującej widza malowniczymi widokami błękitnego oceanu, sporadycznie z konturami rajskich wysepek wcinających się w widnokrąg oraz obfitujących we wściekłe barwy zachodów słońca. Dopóki na ekranie nie wyrastały nieodległe lądy twórcom udało się nawet przytłoczyć mnie bezkresem oceanu, ale rzecz jasna nie na klaustrofobiczną miarę „Martwej ciszy”. Ale choć byłam oczarowana krajobrazem i miejscami zaintrygowana chwytliwą aurą wyalienowania najwięcej uwagi poświęcałam elektryzującej relacji trójki bohaterów, którą jak już wspomniałam sportretowano w oderwaniu od ulubionego klasycznego podziału osobowości najczęściej spotykanego w hollywoodzkich obrazach. W kręgu największego zainteresowania scenarzystów znajdowali się Rob, Sam i Bull - pierwszą dwójkę dobrze, acz bez większych zachwytów wykreowali Sam Lyndon i Daisy Betts, natomiast w rolę Bulla w mistrzowskim stylu wcielił się Ben Oxenbould, prezentując jednostkę psychotyczną w naprawdę zapadającym w pamięć stylu. Pozostałe postacie są głównie tłem dla dramatu tej trójki, choć młody Harry Cook też zwracał moją uwagę charyzmatycznym warsztatem ilekroć pojawiał się na ekranie, inna sprawa, że jego udział podobnie jak w przypadku pozostałych bohaterów spoza czołowej trójcy, był mocno ograniczony.

Jedna kobieta i dwóch mężczyzn, z których jeden ma ewidentne zaburzenia psychiczne każe sądzić, że scenarzyści postawią na klasyczny podział na tych dobrych i tego złego, gloryfikując kiełkujące uczycie pomiędzy Robem i Sam jednocześnie demonizując przeżywającego zawód miłosny Bulla. Jednak, co zaskakujące jak na nastawiony głównie na rozerwanie widza thriller, scenarzyści umożliwili co bardziej skorym do zagłębiania się w dany problem odbiorcom dwojaką interpretację relacji owej trójcy. Można przyjąć najbardziej oczywistą wersję klasycznego podziału na pozytywne postacie i terroryzującego ich czarnego charakteru, albo rozszerzyć swoje postrzeganie na niniejszy konflikt i skonstatować, że ich relacja nie zasadza się na tak prostych przesłankach. Twórcy wyłuszczyli całą intrygę w taki sposób, żeby każdy mógł opowiedzieć się za wybraną wersją wydarzeń, bez poczucia nadinterpretacji, czy niedopatrzenia. I obok znakomitej kreacji Oxenboulda taka, a nie inna konstrukcja zaskarbiła sobie moją wzmożoną uwagę. Przyjmując bardziej skomplikowaną ścieżkę interpretacyjną zabawiałam się wyszukiwaniem coraz to nowych wskazówek potwierdzających moją hipotezę, że Rob wcale nie jest dobrotliwym kochasiem dbającym o przyjaciół, a za zachowaniem Sam kryją się jakieś mroczne intencje. Najbardziej widomymi oznakami ciemnej strony osobowości mężczyzny jest moment, w którym prowokuje Bulla do skatowania miejscowego surfera i oczywiście niewybredny żart, polegający na wrzuceniu jego ukochanej harmonijki do oceanu. Z Sam sprawa prezentowała się nieco trudniej, bowiem jej postawa nie była jednoznacznie okrutna, można ją było odczytywać w dwojaki sposób. Wiemy, że kobieta jest przygnębiona haniebnym postępkiem swojego byłego chłopaka, który poczyniony z myślą o jego prywatnym użytku striptiz Sam zamieścił w Sieci, gdzie teraz cieszy się ogromną oglądalnością. Można więc przyjąć, że poczucie krzywdy ze strony przedstawiciela płci męskiej sprawiło, że postanowiła zabawić się kosztem zauroczonych nią nowo poznanych mężczyzn. Wówczas sekwencja, podczas której Sam spryskuje twarz Bulla sprayem na owady, który przecież tylko próbował ją przeprosić za swoje karygodne zachowanie oraz niewykazywanie większej gotowości, aby ratować Roba pod koniec seansu byłyby zrozumiałe, ale to nie znaczy, że tylko przyjmując taką wersję można dopatrzyć się logiki w jej zachowaniu. Wszak atak na Bulla można również tłumaczyć jej odrazą wywołaną niedawnym niezaakceptowanym przez nią kontaktem fizycznym, paniką rzutującą na błędne odczytanie przez nią intencji, jakimi kierował się mężczyzna, a końcowe ignorowanie położenia Roba i myślenie głównie o własnym bezpieczeństwie można z kolei usprawiedliwić zwykłym instynktem samozachowawczym, przerażeniem narzucającym jedynie dbałość o siebie samą. Spoglądając na „drugą stronę barykady”, zaborczego Bulla, na pierwszy rzut oka można wysnuć wniosek, że oto mamy do czynienia ze zwykłym psycholem, którego powinno się izolować. I z czasem rzeczywiście tak się prezentuje, ale nie sposób nie zauważyć procesu, który doprowadził go do szaleństwa, w którym nie bez winy pozostawał głównie Rob. Odrzucenie przez Sam i sposób, w jaki jej nowy chłopak traktuje Bulla, uciekając się do podstępów w ich małej konkurencji o względy kobiety oraz wspomniane zabawianie się jego kosztem wywołują swoisty efekt domina – drobne niesnaski ewoluują w prawdziwy koszmar. Terror w końcowej partii filmu, choć konwencjonalny okazał się dla mnie zaskakująco emocjonujący. Szczególnego smaczku ostatecznej konfrontacji dodawały chaotyczne, szaleńcze, diablo przekonująco artykułowane przemowy Bulla. Ponadto całkiem nieźle wypadają windująca poziom dramaturgii próba nakarmienia przyjaciół surową rybą (podczas tego wydarzenia w tle można zobaczyć książkę między innymi McDermida, Cobena i „Dziennik Bridget Jones” Helen Fielding) i oczywiście najbardziej trzymające w napięciu pastwienie się nad Robem. UWAGA SPOILER Cieszył również finalny tajemniczy uśmieszek Sam, który sprawił, że największa zagadka scenariusza pozostała nierozstrzygnięta, jej rozwiązanie pozostawiono w gestii widza KONIEC SPOILERA. Żeby jednak nie było tak różowo, muszę zaznaczyć, że „Granicom zła” mimo wszystko zabrakło jakichś bardziej charakterystycznych sekwencji, które mogłoby na dłużej zapaść w pamięć, bo choć końcowe pastwienie się nad przyjaciółmi w wykonaniu Bulla może elektryzować w czasie trwania filmu istnieje raczej małe prawdopodobieństwo, że jego proceder na trwałe zagości w mojej głowie, czego z kolei nie mogę powiedzieć o aktorstwie Bena Oxenboulda. Poza tym na miejscu scenarzystów rozbudowałabym nieco role pozostałej trójki, szczególnie Archiego, bo w charakterystyce jego postaci tkwił ogromny potencjał, umożliwiający skomplikowanie całej intrygi oraz urozmaiciłabym nieco przydługi wstęp większą ilością złowieszczych incydentów z udziałem Bulla.

„Granice zła” to umiejętnie nakręcony thriller w głównej mierze starający się rozerwać publikę, akceptującą konwencjonalne rozwiązania fabularne i odnajdującą przyjemność również w obrazach niepretendujących do niczego ambitnego, opowiadających jakąś historię z widomą lekkością, bez ocierania się o artyzm, czy wielką psychologiczną głębię. Sylwetki głównych bohaterów angażują swoją niejednoznacznością, a kreacja czarnego charakteru wręcz wbija w fotel, ale to jeszcze nie jest coś, co pozwoliłoby mówić o niezmierzonej głębi charakterologicznej. Dobrze się ten film ogląda, ale tylko wówczas, jeśli nie spodziewa się niezapomnianej wirtuozerii, czy nadzwyczaj innowacyjnych wątków.

1 komentarz: