Czterech zaprzyjaźnionych surferów, Rob, Toobs, Archie i Bull, wybiera się
na dwunastodniowy rejs po Malediwach. Nieoczekiwanie Toobs przyprowadza na łódź
dwie kobiety, swoją dziewczynę Alex i jej przyjaciółkę Sam, ale pomimo, że
wycieczkę zaplanowano jedynie w męskim gronie reszta nie ma większych
zastrzeżeń, co do ich obecności na pokładzie. Rob i Bull są tak zauroczeni Sam,
że szybko przystępują do walki o jej względy, konkurując ze sobą. Dziewczyna
wyraźnie wykazuje większe zainteresowanie tym pierwszym, co napełnia Bulla
wściekłością i popycha go do nieprzyzwoitego zachowania. Jego bezpardonowa
postawa w stosunku do Sam uczula resztę, ale nie na tyle, żeby byli
przygotowani na apogeum agresji z jego strony.
Australijski thriller, będący pełnometrażowym reżyserskim debiutem Adama
Blaiklocka, podobnie jak scenariusz, który współtworzył z Mattem Tomaszewskim i
Joe Velikovskym. „Granice zła” kręcono na malowniczych Malediwach, a realizacja
filmu wyniosła 850 tysięcy dolarów australijskich i chociaż produkcja nie
znalazła poklasku u szerokiej grupy odbiorców wydaje się, że przedsięwzięcie
Blaiklocka znalazło kilku sympatyków wśród krytyków. Co może zdumiewać w
przypadku thrillera zasadzającego się na rozerwanie widza, bez pretensji do
artystycznej głębi. Krytycy oczywiście zauważyli w scenariuszu stereotypowe
rozwiązania, ale z paru ich recenzji przebijała akceptacja takiego sznytu, mnie
natomiast konwencjonalność wydała się elementem koniecznym dla właściwego
poprowadzenia akcji, w przewidywalnym kierunku, acz będącym naturalnym
następstwem wcześniejszych wydarzeń, w dodatku dosyć silnie trzymającym w
napięciu.
„Granice zła” to jeden z niezliczonych przedstawicieli kina grozy traktujących
o grupie przyjaciół, która wybiera się na wycieczkę. Charakter wyprawy i natura
zagrożenia czyhającego na podróżników może nasuwać skojarzenia z „Martwą ciszą”
Philipa Noyce’a, ale choć zbieżności fabularne są ewidentne jakościowo
przedsięwzięciu Blaiklocka jeszcze sporo brakuje do kultowego osiągnięcia jego
kolegi po fachu. Co wcale nie oznacza, że w oderwaniu od „Martwej ciszy”, sam w
sobie, film wypada źle – mnie nawet pozytywnie zaskoczył, bo szczerze
powiedziawszy przystępując do seansu „Granic zła” byłam nastawiona na kino
najniższych lotów „skierowane głównie do masochistów”. Jakież więc było moje
zdziwienie, kiedy uświadomiłam sobie, że nie mam do czynienia z amatorskim
tworem niemającym niczego ciekawego do powiedzenia tylko naprawdę zgrabną
rozrywką, dosyć odświeżająco podchodzącą do sylwetek czołowych bohaterów. Scenariusz
„Granic zła” jest zapisem kilkudniowego pobytu czterech surferów, ich towarzyszek
i załogi jachtu na Oceanie Indyjskim i wysepkach leżących na terytorium
Malediwów. Celem mężczyzn było niemalże dwutygodniowe oddawanie się swojemu
sportowemu zamiłowaniu i oczywiście odpoczynek w tych malowniczych okolicach. I
zapewne tak prezentowałaby się ich wyprawa, gdyby nie nieoczekiwana pasażerka,
Sam, która szybko staje się obiektem westchnień dwóch z nich. „Granice zła”
zrealizowano w przepięknej scenerii atakującej widza malowniczymi widokami błękitnego
oceanu, sporadycznie z konturami rajskich wysepek wcinających się w widnokrąg
oraz obfitujących we wściekłe barwy zachodów słońca. Dopóki na ekranie nie
wyrastały nieodległe lądy twórcom udało się nawet przytłoczyć mnie bezkresem
oceanu, ale rzecz jasna nie na klaustrofobiczną miarę „Martwej ciszy”. Ale choć
byłam oczarowana krajobrazem i miejscami zaintrygowana chwytliwą aurą
wyalienowania najwięcej uwagi poświęcałam elektryzującej relacji trójki
bohaterów, którą jak już wspomniałam sportretowano w oderwaniu od ulubionego
klasycznego podziału osobowości najczęściej spotykanego w hollywoodzkich
obrazach. W kręgu największego zainteresowania scenarzystów znajdowali się Rob,
Sam i Bull - pierwszą dwójkę dobrze, acz bez większych zachwytów wykreowali Sam
Lyndon i Daisy Betts, natomiast w rolę Bulla w mistrzowskim stylu wcielił się
Ben Oxenbould, prezentując jednostkę psychotyczną w naprawdę zapadającym w
pamięć stylu. Pozostałe postacie są głównie tłem dla dramatu tej trójki, choć
młody Harry Cook też zwracał moją uwagę charyzmatycznym warsztatem ilekroć
pojawiał się na ekranie, inna sprawa, że jego udział podobnie jak w przypadku
pozostałych bohaterów spoza czołowej trójcy, był mocno ograniczony.
Jedna kobieta i dwóch mężczyzn, z których jeden ma ewidentne zaburzenia
psychiczne każe sądzić, że scenarzyści postawią na klasyczny podział na tych
dobrych i tego złego, gloryfikując kiełkujące uczycie pomiędzy Robem i Sam
jednocześnie demonizując przeżywającego zawód miłosny Bulla. Jednak, co
zaskakujące jak na nastawiony głównie na rozerwanie widza thriller, scenarzyści
umożliwili co bardziej skorym do zagłębiania się w dany problem odbiorcom
dwojaką interpretację relacji owej trójcy. Można przyjąć najbardziej oczywistą
wersję klasycznego podziału na pozytywne postacie i terroryzującego ich czarnego
charakteru, albo rozszerzyć swoje postrzeganie na niniejszy konflikt i skonstatować,
że ich relacja nie zasadza się na tak prostych przesłankach. Twórcy wyłuszczyli
całą intrygę w taki sposób, żeby każdy mógł opowiedzieć się za wybraną wersją
wydarzeń, bez poczucia nadinterpretacji, czy niedopatrzenia. I obok znakomitej
kreacji Oxenboulda taka, a nie inna konstrukcja zaskarbiła sobie moją wzmożoną
uwagę. Przyjmując bardziej skomplikowaną ścieżkę interpretacyjną zabawiałam się
wyszukiwaniem coraz to nowych wskazówek potwierdzających moją hipotezę, że Rob
wcale nie jest dobrotliwym kochasiem dbającym o przyjaciół, a za zachowaniem Sam
kryją się jakieś mroczne intencje. Najbardziej widomymi oznakami ciemnej strony
osobowości mężczyzny jest moment, w którym prowokuje Bulla do skatowania miejscowego
surfera i oczywiście niewybredny żart, polegający na wrzuceniu jego ukochanej harmonijki
do oceanu. Z Sam sprawa prezentowała się nieco trudniej, bowiem jej postawa nie
była jednoznacznie okrutna, można ją było odczytywać w dwojaki sposób. Wiemy,
że kobieta jest przygnębiona haniebnym postępkiem swojego byłego chłopaka,
który poczyniony z myślą o jego prywatnym użytku striptiz Sam zamieścił w
Sieci, gdzie teraz cieszy się ogromną oglądalnością. Można więc przyjąć, że
poczucie krzywdy ze strony przedstawiciela płci męskiej sprawiło, że
postanowiła zabawić się kosztem zauroczonych nią nowo poznanych mężczyzn.
Wówczas sekwencja, podczas której Sam spryskuje twarz Bulla sprayem na owady,
który przecież tylko próbował ją przeprosić za swoje karygodne zachowanie oraz
niewykazywanie większej gotowości, aby ratować Roba pod koniec seansu byłyby zrozumiałe,
ale to nie znaczy, że tylko przyjmując taką wersję można dopatrzyć się logiki w
jej zachowaniu. Wszak atak na Bulla można również tłumaczyć jej odrazą wywołaną
niedawnym niezaakceptowanym przez nią kontaktem fizycznym, paniką rzutującą na
błędne odczytanie przez nią intencji, jakimi kierował się mężczyzna, a końcowe
ignorowanie położenia Roba i myślenie głównie o własnym bezpieczeństwie można z
kolei usprawiedliwić zwykłym instynktem samozachowawczym, przerażeniem
narzucającym jedynie dbałość o siebie samą. Spoglądając na „drugą stronę
barykady”, zaborczego Bulla, na pierwszy rzut oka można wysnuć wniosek, że oto
mamy do czynienia ze zwykłym psycholem, którego powinno się izolować. I z
czasem rzeczywiście tak się prezentuje, ale nie sposób nie zauważyć procesu,
który doprowadził go do szaleństwa, w którym nie bez winy pozostawał głównie
Rob. Odrzucenie przez Sam i sposób, w jaki jej nowy chłopak traktuje Bulla,
uciekając się do podstępów w ich małej konkurencji o względy kobiety oraz
wspomniane zabawianie się jego kosztem wywołują swoisty efekt domina – drobne
niesnaski ewoluują w prawdziwy koszmar. Terror w końcowej partii filmu, choć
konwencjonalny okazał się dla mnie zaskakująco emocjonujący. Szczególnego
smaczku ostatecznej konfrontacji dodawały chaotyczne, szaleńcze, diablo
przekonująco artykułowane przemowy Bulla. Ponadto całkiem nieźle wypadają windująca
poziom dramaturgii próba nakarmienia przyjaciół surową rybą (podczas tego
wydarzenia w tle można zobaczyć książkę między innymi McDermida, Cobena i „Dziennik
Bridget Jones” Helen Fielding) i oczywiście najbardziej trzymające w napięciu
pastwienie się nad Robem. UWAGA SPOILER
Cieszył również finalny tajemniczy uśmieszek Sam, który sprawił, że największa
zagadka scenariusza pozostała nierozstrzygnięta, jej rozwiązanie pozostawiono w
gestii widza KONIEC SPOILERA. Żeby
jednak nie było tak różowo, muszę zaznaczyć, że „Granicom zła” mimo wszystko
zabrakło jakichś bardziej charakterystycznych sekwencji, które mogłoby na
dłużej zapaść w pamięć, bo choć końcowe pastwienie się nad przyjaciółmi w wykonaniu
Bulla może elektryzować w czasie trwania filmu istnieje raczej małe
prawdopodobieństwo, że jego proceder na trwałe zagości w mojej głowie, czego z
kolei nie mogę powiedzieć o aktorstwie Bena Oxenboulda. Poza tym na miejscu
scenarzystów rozbudowałabym nieco role pozostałej trójki, szczególnie Archiego,
bo w charakterystyce jego postaci tkwił ogromny potencjał, umożliwiający skomplikowanie
całej intrygi oraz urozmaiciłabym nieco przydługi wstęp większą ilością
złowieszczych incydentów z udziałem Bulla.
„Granice zła” to umiejętnie nakręcony thriller w głównej mierze starający
się rozerwać publikę, akceptującą konwencjonalne rozwiązania fabularne i
odnajdującą przyjemność również w obrazach niepretendujących do niczego
ambitnego, opowiadających jakąś historię z widomą lekkością, bez ocierania się
o artyzm, czy wielką psychologiczną głębię. Sylwetki głównych bohaterów
angażują swoją niejednoznacznością, a kreacja czarnego charakteru wręcz wbija w
fotel, ale to jeszcze nie jest coś, co pozwoliłoby mówić o niezmierzonej głębi
charakterologicznej. Dobrze się ten film ogląda, ale tylko wówczas, jeśli nie
spodziewa się niezapomnianej wirtuozerii, czy nadzwyczaj innowacyjnych wątków.
Mam w planach, chciałabym obejrzeć.
OdpowiedzUsuń