W małym amerykańskim miasteczku, Moonlight Cove, wzrasta liczba zgonów.
Przedstawiciele tutejszych organów ścigania każdą śmierć tłumaczą jakimś
zwyczajnym przypadkiem, ale nie udostępniają ciał nikomu z zewnątrz,
niezwłocznie poddając je kremacji. Zaalarmowane ich zachowaniem oraz donosem
jednego z mieszkańców miasteczka, niepełnosprawnego weterana wojny
wietnamskiej, Harry’ego Talbota, Federalne Biuro Śledcze wysyła do Moonlight
Cove tajniaka, Sama Bookera. W tym samym czasie do miasteczka przybywa również
siostra jednej ze zmarłych, dokumentalistka Tessa Lockland, niewierząca w
oficjalną wersję głoszącą, że jej krewniaczka popełniła samobójstwo. Krótkie
rozpoznanie poczynione przez Bookera wskazuje na tajemniczy eksperyment,
nazwany Projektem Księżycowy Jastrząb, przeprowadzony na części populacji
Moonlight Cove, skutkujący pozbawieniem ich wszystkich uczuć poza strachem.
Pomysłodawcą eksperymentu jest bogaty geniusz, Thomas Shaddack, właściciel
firmy New Wave Microtechnology, całe życie dążący do władzy absolutnej i
wyniesienia rodzaju ludzkiego na wyżyny ewolucji. Jego projekt ma jednak
istotne wady, gdyż niektóre ofiary eksperymentu, zwane regresywnymi, zamieniają
się w krwiożercze bestie, zdolne siłą woli przepoczwarzać swoje organizmy.
Powieść „Północ” Deana Koontza po raz pierwszy ukazała się w 1989 roku,
jakiś czas później zajmując pierwsze miejsce na liście bestsellerów The New
York Timesa. Inspirację pisarz czerpał z filmowej bądź literackiej wersji „Inwazji
porywaczy ciał” oraz „Wyspy doktora Moreau” Herberta Goerge’a Wellsa, wprost
punktując owe podobieństwa. Duże grono wielbicieli powieściowych horrorów
science fiction było zadowolonych z takiego zmiksowania dwóch kultowych
reprezentantów gatunku, doceniając również wplecenie w akcję typowo
koontzowskich elementów, dzięki którym „Północ” nie jawiła się niczym
beznamiętna kopia dokonań innych tylko dziełko nacechowane sporą dozą
indywidualności pomimo niezaprzeczalnych zbieżności fabularnych ze wspomnianymi
pozycjami. Zapewne to wszystko brzmi nader zachęcająco, ale w istocie efekt
końcowy nie prezentuje się tak różowo, bo chociaż Koontz zaproponował mi
naprawdę zacną fabułę do jej przedstawienia wykorzystał styl, po który sięga
ilekroć spisuje powieść przynależącą do klasy B. Twórczość Deana Koontza można
podzielić na dwie frakcje – starannie opracowane, wielowątkowe tomy,
reprezentujące bardziej wymagający odłam literatury grozy oraz pozycje ze
szczątkowo zarysowaną akcją, operujące iście niechlujnym językiem. Zazwyczaj
pomysły, na jakich bazują utwory Koontza w obu przypadkach zadowalają stopnień oryginalności,
ale nie da się ukryć, że niektóre jego powieści dużo tracą na niedopracowanym
warsztacie. Z mojego punktu widzenia właśnie takim przypadkiem jest „Północ”.
Niejeden twór przynależący do klasy B autorstwa Deana Koontza już
przeczytałam i w sumie nie przypominam sobie, żebym w którymś z nich nie
potrafiła odnaleźć pozytywnych stron. Z „Północą” jest podobnie, bo choć autor
spisał fabułę tej powieści ze zbytnim pośpiechem, nie przykładając większej
wagi do szczegółów, a tłumacz, Jan Kabat, jeszcze pogorszył sytuację niewygodną
w odbiorze składnią, udało mi się wyłuskać z tej warsztatowej fuszerki kilka
ciekawych elementów. Na szczególne wyróżnienie zasługuje typowy dla Koontza
ogląd otaczającego nas świata, ze wskazaniem na haniebną naturę rasy ludzkiej. Kreśląc
sylwetkę standardowego burzyciela, maniakalnego geniusza, Thomasa Shaddacka, i
przybliżając nam wyniki jego tragicznego w skutkach eksperymentu na ludziach
Koontz zauważalnie pragnął uświadomić czytelnikom, jakie zagrożenia płyną z
postępu naukowego i technicznego, szczególnie jeśli osiągnięcia na tych polach
są wynikiem długoletniej pracy jednostki dotkniętej manią wielkości. Shaddack
ma w sobie coś z polityka – dążenie do władzy po trupach, chętne poświęcanie
jednostek dla dobra ogółu i oczywiście próby przekształcenia jak największej
liczby osób w zwykłe marionetki, całkowicie podporządkowane jego woli (na
polskiej scenie politycznej od lat egzystuje osobnik, który wykazuje duże
powodzenia szczególnie na tym ostatnim polu). Jednakże dobry polityk na ogół
wykazuje największe zdolności w sferze manipulacyjnej, nie mogąc pochwalić się
żadnymi innymi wielkimi talentami. Shaddack stwarza większe niebezpieczeństwo dla
ludzkości, gdyż może poszczycić się ponadprzeciętną inteligencją, umożliwiającą
mu opracowanie i wdrożenie w życie przemyślnego projektu, mającego na celu
wyniesienie naszej rasy na wyższe szczeble ewolucji. W zamyśle jego eksperyment
ma stworzyć generację tzw. Nowych Ludzi, wyzutą z uczuć poza niezbędnym do
przetrwania strachem, długowieczną populację całkowicie oddanych mu osobników.
Filozofia Shaddacka zakłada, że emocje blokują postęp, że aby móc dokonywać
wielkich rzeczy należy jak najbardziej upodobnić się do maszyny. Mentalnie, nie
fizycznie, ale jak pokazują nieprzewidziane skutki wdrożonego przez niego
Projektu Księżycowy Jastrząb, postęp dokonał się w obu tych kierunkach. Poddani
tzw. konwersji osobnicy początkowo zachowują się tak, jak tego pragnął
Shaddack, ale z czasem każdego z nich ogarnia nieprzeparte pragnienie wyparcia
się ludzkiej egzystencji w imię zaspokajania hedonistycznych zapędów. W tym
miejscu dotychczasowa inspiracja „Inwazją porywaczy ciał” przeobraża się w
wellsowską wizję hybryd ludzi i zwierząt, ale nie tylko, bo Koontz chętnie
prezentuje nam przemiany choćby w Obcego, ósmego pasażera „Nostromo” (to nie
jedyny horror, o jakim wspomina tutaj Koontz, napomykając również o między
innymi „Teksańskiej masakrze piłą mechaniczną”, „Duchu” i „Skowycie”), czy
pozbawioną formy, gąbczastą masę. Największą pomysłowością wykazuje się jednak
podczas opisów stapiania się ludzi z komputerami, mającymi w symboliczny sposób
dać czytelnikom do zrozumienia, że nasze uzależnienie od maszyn prostą drogą
prowadzi do dobrowolnego wyparcia się człowieczeństwa. Trochę miejsca Koontz
poświęca również typowej dla siebie, trafnej ocenie natury rasy ludzkiej,
szczególnie naszemu haniebnemu odżegnywaniu się od wszelkiej odpowiedzialności,
zwłaszcza za nasze bezmyślne dążenie do zaburzenia naturalnego porządku świata.
Aczkolwiek, jak na optymistę przystało, zaznacza, że jeszcze jest dla nas
nadzieja, między słowami daje do zrozumienia, że ciągle istnieje szansa na to,
że zaczniemy należycie wykorzystywać naszą biologiczną wyższość nad innymi
gatunkami, ale osobiście jakoś nie potrafię podzielać tej części jego
światopoglądu. O wiele bardziej przemawiał do mnie pesymistyczny, albo raczej
realistyczny ogląd natury naszej rasy, wyłuszczony w „Północy”.
W powieściach Deana Koontza z obiektywnego punktu widzenia najczęściej
powtarzają się dwa mankamenty, przy czym jeden z nich na ogół szczególnie mi
nie przeszkadza. Mowa o powielaniu pewnych typów osobowościowych w przypadku
pozytywnych bohaterów. W „Północy” również nie uświadczymy jakichś odkrywczych
dla twórczości tego konkretnego pisarza rysów psychologicznych, spotykając się
z typowo koontzowskim altruistą, przez wzgląd na osobiste tragedie odbierającym
świat jedynie w ciemnych barwach i partnerującą mu optymistką, starającą się
wykrzesać z niego odrobinę entuzjazmu. Jak zapewne każdy stały czytelnik powieści
Deana Koontza podejrzewa tych dwoje połączy głębsze uczucie, a koszmarne
wydarzenia, w centrum których na swoje nieszczęście się znajdą drastycznie
zmienią osobowość jednego z nich. Ekipę agenta FBI, Sama Bookera i
dokumentalistki Tessy Lockland zasili jedenastoletnia, oczytana Chrissie
Foster, niedawno osierocona na skutek Projektu Księżycowy Jastrząb oraz weteran
wojny wietnamskiej, sparaliżowany Harry Talbot i należący do niego czarny
labrador Moose (Koontz jak na wielkiego miłośnika psów przystało bardzo często
wtłacza owe czworonożne stworzenia w akcje swoich książek). Żeby tego było mało
autor, co jakiś czas portretuje również losy szefa policji z Moonlight Cove,
Lomana Watkinsa, poddanego konwersji, ale nieoczekiwanie stającego przeciwko
swojemu stwórcy. Wątków jest więc całkiem sporo, ale ta mnogość bardziej
zaszkodziła, aniżeli pomogła fabule, bo wespół ze skrótowymi opisami miejsc,
wydarzeń i co najważniejsze cech protagonistów nader często wybijała mnie z
rytmu, uniemożliwiając całkowite zaangażowanie się w lekturę. Ledwo jakiś
poboczny wątek się rozpoczynał, zaraz się kończył, a Koontz pośpiesznie
przechodził do następnego, na domiar złego uporczywie zmierzając w swoim
ulubionym kierunku, czyli w stronę drugiego negatywnego elementu, cechującego
większość jego utworów, polegającego na jak najbardziej optymistycznej
finalizacji całej historii. Innymi słowy pisarz zaproponował mi całkiem
interesującą historię, której jednak siła rażenia mogłaby być dużo
potężniejsza, gdyby nie uparł się na ten nieszczęsny niechlujny warsztat.
Mnogość wątków i bohaterów nie przeszkadzałaby, gdyby wzbogacił tę powieść w
słowa i co za tym idzie gabaryty.
Powieść „Północ” to pozycja, w której konfliktują się fabuła i wykonanie,
bo chociaż poszczególne wydarzenia mogą pochwalić się wieloma pożądanymi w
horrorze science fiction elementami to styl niestety pozostawia wiele do
życzenia. Gdyby Dean Koontz poświęcił nieco więcej czasu tej historii to
najprawdopodobniej dostałabym naprawdę wartościową w swoim gatunku powieść, od
której nie mogłabym się oderwać. Jego bibliografia obfituje w starannie spisane
utwory, więc nie mam żadnych wątpliwości, że potrafi tworzyć w nieporównanie
lepszym stylu, ale w tym przypadku niestety postanowił uderzyć w klasę B, tym
samym obniżając jakość swojej powieści.
Oj tam, ja często wolę przeczytać coś z klasy B właśnie przez "niższą" jakość.
OdpowiedzUsuńAlbowiem ile można czytać same książki AAA ???
Trochę kiczu zawsze się przyda :D
No tak, literatura grozy klasy B też jest potrzebna i też może zapewnić sporo rozrywki (bywa, że więcej niż klasa A), ale znając zdolności Koontza myślę, że akurat "Północ" dużo by zyskała, gdyby dłużej nad nią popracował. Twórczość Koontza w wydaniu B również bywa zacna, ale w tym przypadku styl (i tłumaczenie, ale to już akurat nie wina autora) mnie odrzucał. Czego nie mogę powiedzieć o fabule;)
Usuń