Herbert West i Dan Cain wracają z peruwiańskiego pola bitwy, gdzie opatrywali
rannych do Szpitala Miskatonic, w którym są lekarzami. W wolnych chwilach West
kontynuuje swoje badania nad ożywianiem zmarłych, dzięki czemu wkrótce udaje mu
się wynaleźć specyfik zdolny przywracać do życia części ciał, które po
połączeniu zachowują jedną świadomość. Początkowo Cain stara się go namówić,
żeby opublikował wyniki swojej pracy i skończył z wykradaniem części ciał ze
szpitalnej kostnicy, ale znalezisko Westa, serce zmarłej dziewczyny Dana, Megan
Halsey, zmienia jego nastawienie. Cain daje się namówić Herbertowi do wspólnego
stworzenia kobiety złożonej z fragmentów ciał kilku zmarłych i serca Megan.
Tymczasem porucznik Leslie Chapham prowadzi dochodzenie w sprawie niedawnej
masakry w kostnicy Szpitala Miskatonic, swoje podejrzenia kierując na Westa i
Caina, a jeden z członków personelu placówki medycznej ożywia głowę doktora
Carla Hilla, która pragnie zemścić się na Herbercie. Cain natomiast sporo czasu
spędza z kobietą poznaną podczas wojny w Peru, Francescą Danelli, która wkrótce
zostaje poinformowana przez Chaphama o prawdopodobnych nielegalnych praktykach
Dana i jego przyjaciela, Westa.
„Narzeczona Re-Animatora” jest sequelem osławionego „Re-Animatora” Stuarta
Gordona stworzonego na podstawie opowiadania H.P. Lovecrafta, który z kolei był
wzorowany na „Frankensteinie” Mary Shelley. Reżyserowania drugiej odsłony
przygód Herberta Westa i Dana Caina podjął się producent jedynki, Brian Yuzna
(wyreżyserował również trzecią i jak na razie ostatnią część), utalentowany
twórca mający na koncie wiele horrorów, w tym „Towarzystwo” moim zdaniem
prawdziwe arcydzieło gatunku, będące jego reżyserskim debiutem. Ale Brian Yuzna
nie ograniczył swojego udziału w tworzeniu „Narzeczonej Re-Animatora” wyłącznie
do reżyserowania, będąc również producentem produkcji i współautorem
scenariusza, do spółki z Rickiem Fryem i Woodym Keithem. Podczas, gdy w
„Re-Animatorze”, poza nawiązaniami do twórczości Lovecrafta, fani gatunku zgodnie
z zamysłem autora literackiego pierwowzoru doszukiwali się zbieżności z
„Frankensteinem”, w drugiej odsłonie dopatrywano się inspiracji „Narzeczoną
Frankensteina”, rzecz jasna w nieco prześmiewczym wydaniu. Ale choć sequel
legendarnego obrazu gore kosztował
twórców przeszło dwa razy więcej, aniżeli pierwsza odsłona (szacuje się, że dwa
miliony dolarów) opinia publiczna nie obdarzyła go taką czcią, jak „Re-Animatora”,
co wcale mnie nie dziwi.
W mojej ocenie jedynym, ale jakże istotnym mankamentem „Narzeczonej
Re-Animatora” jest mnogość różnych wątków, z których przynajmniej jeden był
raczej zbędny, a pozostałe wątki poboczne chwilami nieprzyjemnie wybijały z
rytmu narzuconego przez płaszczyznę przewodnią. Głównym tematem scenariusza są
starania Herberta Westa (który jednak przeżył masakrę w jedynce, co może wydać
się odrobinę naciągane) i Dana Caina (w tych rolach ponownie Jeffrey Combs i
Bruce Abbott), celem stworzenia kobiety złożonej z fragmentów ciał nieboszczek,
z sercem zmarłej dziewczyny tego drugiego, który nadal nie może pogodzić się z
jej śmiercią. W międzyczasie twórcy skupiają się na dochodzeniu porucznika
Lesliego Chaphama, co wpływa korzystnie na aurę zaszczucia, niebezpieczeństwo
postawienia Westa i Caina przed wymiarem sprawiedliwości. Ale tylko do pewnego
momentu, bo śledząc perypetie młodych lekarzy zabawiających się w Boga trudno
nie kibicować przedstawicielowi organów ścigania. Los, jaki z czasem spotyka Chaphama
na powrót przywołuje atmosferę zagrożenia, ale już zupełnie innej natury, a
sporą rolę odgrywa w tym głowa nemezis Herberta Westa, doktora Carla Hilla. Nie
wiem, czy twórcy aż tak bardzo przywiązali się do tej znanej z „Re-Animatora”
postaci, że postanowili wskrzesić ją w kontynuacji, czy zwyczajnie nie mieli
innego pomysłu na ostateczną konfrontację, bo pomijając finał (który przecież
można było przedstawić w nieco odmienny sposób) rola głowy doktora Hilla
została znacząco zredukowana, przez co wydawało się, że wtłoczono ją w
scenariusz na siłę. Wskrzesza ją jeden z członków personelu Szpitala Miskatonic,
wykorzystując specyfik Westa znaleziony w kostnicy po niedawnej masakrze.
Scenarzyści akcentują jego niecne zamiary względem Westa i zawiązanie
współpracy z innym jego wrogiem, po czym aż do ostatniej partii o nim
zapominają. Oczywiście, na końcu wkracza do piwnicy młodych lekarzy w wielkim
stylu, bo w formie głowy napędzanej skrzydłami nietoperza, co było bardzo
pomysłowym akcentem, ale niestety niezmieniającym mojego przekonania, że wątek
Hilla był kompletnie niepotrzebny. Kolejnym tematem poruszonym przez
scenarzystów „Narzeczonej Re-Animatora” był romans Dana Caina i Francesci
Danelli, specyfiką zbliżony do jego miłostek z Megan Halsey w części pierwszej.
Tak samo, jak w przypadku Meg młodzi lekarze ukrywają przed Francescą proceder,
na jaki porywają się w piwnicy swojego domu, nie wiedząc, że porucznik Chapham
zwierzył jej się ze swoich podejrzeń. Na szczęście wszystkim wątkom towarzyszy współmierny
do jedynki gęsty klimat grozy, wypływający głównie z ciemnej kolorystki, ale
również nastrojowej ścieżki dźwiękowej i charakteru czołowego miejsca akcji –
prywatnej pracowni Westa, zatęchłej piwnicy pełnej fragmentów ludzkich i
zwierzęcych ciał. Właśnie zwierzęta mają niemałą rolę w budowaniu dramatyzmu,
co jak zawsze w takich przypadkach mocno mnie przygnębiło. Dość wspomnieć
smutny koniec pięknej iguany, czy przeszywający wrzask ożywionego, cierpiącego
nietoperza, ale największy cios nastąpił w chwili brutalnego morderstwa psa i
widoku jego zdruzgotanej właścicielki. Czułabym się zdecydowanie lepiej, gdyby
Yuzna darował sobie udział zwierząt i nie dokładał takich starań, żeby wzruszyć
widza ich smutnym końcem, bo… ta sztuka niestety mu się udała.
Mówi się, że sequele krwawych horrorów powinny bazować na większej
drastyczności niż ich poprzednicy, ale nie wiem, czy ta zasada sprawdza się w przypadku
„Narzeczonej Re-Animatora”. Doprawdy ciężko jest doliczyć się litrów sztucznej
krwi przelanej w obu filmach, żeby na tej podstawie orzec, która z tych
produkcji jest bardziej makabryczna. Zaryzykuję jednak stwierdzenie, że twórcy
sequela wykazali się większą pomysłowością w eksperymentowaniu z częściami
ciał, co wcale mnie nie dziwi, gdyż Brian Yuzna swoim „Towarzystwem” już mi
udowodnił, że w jego głowie aż roi się od osobliwych pomysłów niedostępnych
„zwykłym śmiertelnikom”. Pomysłowe wykorzystanie fragmentów ciał nie miało za
zadanie jedynie szokować, czy zdumiewać oglądającego, ale również sportretować
psychiczną kondycję Herberta Westa. Młodego naukowca determinuje przede
wszystkim obsesyjne pragnienie dokonania czegoś wielkiego na polu naukowym –
pokonał już śmierć, ale to mu nie wystarcza, teraz dąży do połączenia
fragmentów kilku ciał jedną świadomością. I jeśli wcześniej ostał się jeszcze
jakiś widz, który nie uznał go za szaleńca to haniebne eksperymenty, jakie
przeprowadza w „Narzeczonej Re-Animatora” nikomu nie powinny pozostawić
wątpliwości, odnośnie jego kondycji psychicznej. U Westa kompleks Boga zostaje
pociągnięty do absolutnego ekstremum, do stopnia, który w jego mniemaniu daje
mu prawo do profanowania ciał, tworzenia odstręczających hybryd, będących
wyrazem jego specyficznego poczucia humoru. W jednym przypadku nawet udało mu
się rozbawić mnie wcielaniem w życie swoich infantylnych wizji. Mowa o zmyślnym
„pajączku”: małym, zwinnym organizmie składającym się z ludzkich palców i
jednego oka, którego śmierć autentycznie mnie przygnębiła. Kolejnymi dokładnie
sportretowanymi wyrazami specyficznego poczucia humoru Westa są połączenie ręki
z nogą oraz hybryda człowieka i psa. Więcej, aczkolwiek jedynie w migawkach
będziemy mieli okazję obejrzeć pod koniec seansu, do tego czasu jednak twórcy
uraczą nas jeszcze kilkoma makabrycznymi ujęciami zgoła odmiennej natury. Okaleczeniami
i oczywiście konstrukcją potwornej kobiety złożonej z fragmentów różnych ciał,
której efekt końcowy robi spore wrażenie. Na wzmiankę zasługuje również postać
Dana Caina, towarzysza Herberta Westa, który z tęsknoty za ukochaną zaczyna
osuwać się w otchłań szaleństwa. Francesca w pewnym momencie stwierdza, że obaj
są potworami i w sumie jest w tym sporo racji, bo chociaż motywację Caina
łatwiej zaakceptować to nie zmienia to faktu, że jego dążenia do wskrzeszenia
ukochanej powstały z samolubnych pobudek, pragnienia zażegania poczucia straty,
a nie chęci pomocy Megan (która chyba nie chciałaby powrócić zza grobu w takim
kształcie i z taką mentalnością...), nie wspominając już o jego oburzającym
przywiązaniu do szaleńca. Innymi słowy scenarzyści zadbali o intrygującą
warstwę psychologiczną, dzięki czemu „Narzeczona Re-Animatora” nie jawiła się
niczym horror powstały dla samego szokowania, ale również obraz mający coś
ciekawego do przekazania, który grzeszył jedynie mnogością wątków pobocznych,
które zmuszały mnie do odwracania uwagi od interesującego motywu przewodniego
również po to, żebym troszkę się wynudziła podczas nazbyt rozwleczonych, mało
produktywnych wątków pobocznych.
Nie zasilę pokaźnego grona osób uważających „Narzeczoną Re-Animatora” za
zwykłą pomyłkę, nakręconą z chęci dorobienia się poprzez dopięcie do znanego
tytułu, bez oferowania widzom czegokolwiek godnego uwagi. Oczywiście na miejscu
scenarzystów dopracowałabym wątki poboczne, albo w ogóle z nich zrezygnowała,
ale poza tym nie mam większych obiekcji pod adresem tego konkretnego dokonania
Briana Yuzny. Jako całość sequel bez wątpienia jest słabszy od swojego
poprzednika, ale polemizowałbym, czy aspekty gore w „Narzeczonej Re-Animatora” nie wypadają bardziej pomysłowo i
czy warstwy psychologicznej nie wyłuszczono bardziej szczegółowo, choć w
ogólnym zarysie powiela schemat zobrazowany w „Re-Animatorze”. Rzecz jasna
Briana Yuznę stać na więcej, co udowodnił swoim reżyserskim debiutem, ale w
moim odczuciu kontynuacją osławionego dzieła Stuarta Gordona z pewnością się
nie skompromitował.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz