środa, 4 maja 2016

„Narzeczona Re-Animatora” (1989)


Herbert West i Dan Cain wracają z peruwiańskiego pola bitwy, gdzie opatrywali rannych do Szpitala Miskatonic, w którym są lekarzami. W wolnych chwilach West kontynuuje swoje badania nad ożywianiem zmarłych, dzięki czemu wkrótce udaje mu się wynaleźć specyfik zdolny przywracać do życia części ciał, które po połączeniu zachowują jedną świadomość. Początkowo Cain stara się go namówić, żeby opublikował wyniki swojej pracy i skończył z wykradaniem części ciał ze szpitalnej kostnicy, ale znalezisko Westa, serce zmarłej dziewczyny Dana, Megan Halsey, zmienia jego nastawienie. Cain daje się namówić Herbertowi do wspólnego stworzenia kobiety złożonej z fragmentów ciał kilku zmarłych i serca Megan. Tymczasem porucznik Leslie Chapham prowadzi dochodzenie w sprawie niedawnej masakry w kostnicy Szpitala Miskatonic, swoje podejrzenia kierując na Westa i Caina, a jeden z członków personelu placówki medycznej ożywia głowę doktora Carla Hilla, która pragnie zemścić się na Herbercie. Cain natomiast sporo czasu spędza z kobietą poznaną podczas wojny w Peru, Francescą Danelli, która wkrótce zostaje poinformowana przez Chaphama o prawdopodobnych nielegalnych praktykach Dana i jego przyjaciela, Westa.

„Narzeczona Re-Animatora” jest sequelem osławionego „Re-Animatora” Stuarta Gordona stworzonego na podstawie opowiadania H.P. Lovecrafta, który z kolei był wzorowany na „Frankensteinie” Mary Shelley. Reżyserowania drugiej odsłony przygód Herberta Westa i Dana Caina podjął się producent jedynki, Brian Yuzna (wyreżyserował również trzecią i jak na razie ostatnią część), utalentowany twórca mający na koncie wiele horrorów, w tym „Towarzystwo” moim zdaniem prawdziwe arcydzieło gatunku, będące jego reżyserskim debiutem. Ale Brian Yuzna nie ograniczył swojego udziału w tworzeniu „Narzeczonej Re-Animatora” wyłącznie do reżyserowania, będąc również producentem produkcji i współautorem scenariusza, do spółki z Rickiem Fryem i Woodym Keithem. Podczas, gdy w „Re-Animatorze”, poza nawiązaniami do twórczości Lovecrafta, fani gatunku zgodnie z zamysłem autora literackiego pierwowzoru doszukiwali się zbieżności z „Frankensteinem”, w drugiej odsłonie dopatrywano się inspiracji „Narzeczoną Frankensteina”, rzecz jasna w nieco prześmiewczym wydaniu. Ale choć sequel legendarnego obrazu gore kosztował twórców przeszło dwa razy więcej, aniżeli pierwsza odsłona (szacuje się, że dwa miliony dolarów) opinia publiczna nie obdarzyła go taką czcią, jak „Re-Animatora”, co wcale mnie nie dziwi.

W mojej ocenie jedynym, ale jakże istotnym mankamentem „Narzeczonej Re-Animatora” jest mnogość różnych wątków, z których przynajmniej jeden był raczej zbędny, a pozostałe wątki poboczne chwilami nieprzyjemnie wybijały z rytmu narzuconego przez płaszczyznę przewodnią. Głównym tematem scenariusza są starania Herberta Westa (który jednak przeżył masakrę w jedynce, co może wydać się odrobinę naciągane) i Dana Caina (w tych rolach ponownie Jeffrey Combs i Bruce Abbott), celem stworzenia kobiety złożonej z fragmentów ciał nieboszczek, z sercem zmarłej dziewczyny tego drugiego, który nadal nie może pogodzić się z jej śmiercią. W międzyczasie twórcy skupiają się na dochodzeniu porucznika Lesliego Chaphama, co wpływa korzystnie na aurę zaszczucia, niebezpieczeństwo postawienia Westa i Caina przed wymiarem sprawiedliwości. Ale tylko do pewnego momentu, bo śledząc perypetie młodych lekarzy zabawiających się w Boga trudno nie kibicować przedstawicielowi organów ścigania. Los, jaki z czasem spotyka Chaphama na powrót przywołuje atmosferę zagrożenia, ale już zupełnie innej natury, a sporą rolę odgrywa w tym głowa nemezis Herberta Westa, doktora Carla Hilla. Nie wiem, czy twórcy aż tak bardzo przywiązali się do tej znanej z „Re-Animatora” postaci, że postanowili wskrzesić ją w kontynuacji, czy zwyczajnie nie mieli innego pomysłu na ostateczną konfrontację, bo pomijając finał (który przecież można było przedstawić w nieco odmienny sposób) rola głowy doktora Hilla została znacząco zredukowana, przez co wydawało się, że wtłoczono ją w scenariusz na siłę. Wskrzesza ją jeden z członków personelu Szpitala Miskatonic, wykorzystując specyfik Westa znaleziony w kostnicy po niedawnej masakrze. Scenarzyści akcentują jego niecne zamiary względem Westa i zawiązanie współpracy z innym jego wrogiem, po czym aż do ostatniej partii o nim zapominają. Oczywiście, na końcu wkracza do piwnicy młodych lekarzy w wielkim stylu, bo w formie głowy napędzanej skrzydłami nietoperza, co było bardzo pomysłowym akcentem, ale niestety niezmieniającym mojego przekonania, że wątek Hilla był kompletnie niepotrzebny. Kolejnym tematem poruszonym przez scenarzystów „Narzeczonej Re-Animatora” był romans Dana Caina i Francesci Danelli, specyfiką zbliżony do jego miłostek z Megan Halsey w części pierwszej. Tak samo, jak w przypadku Meg młodzi lekarze ukrywają przed Francescą proceder, na jaki porywają się w piwnicy swojego domu, nie wiedząc, że porucznik Chapham zwierzył jej się ze swoich podejrzeń. Na szczęście wszystkim wątkom towarzyszy współmierny do jedynki gęsty klimat grozy, wypływający głównie z ciemnej kolorystki, ale również nastrojowej ścieżki dźwiękowej i charakteru czołowego miejsca akcji – prywatnej pracowni Westa, zatęchłej piwnicy pełnej fragmentów ludzkich i zwierzęcych ciał. Właśnie zwierzęta mają niemałą rolę w budowaniu dramatyzmu, co jak zawsze w takich przypadkach mocno mnie przygnębiło. Dość wspomnieć smutny koniec pięknej iguany, czy przeszywający wrzask ożywionego, cierpiącego nietoperza, ale największy cios nastąpił w chwili brutalnego morderstwa psa i widoku jego zdruzgotanej właścicielki. Czułabym się zdecydowanie lepiej, gdyby Yuzna darował sobie udział zwierząt i nie dokładał takich starań, żeby wzruszyć widza ich smutnym końcem, bo… ta sztuka niestety mu się udała.

Mówi się, że sequele krwawych horrorów powinny bazować na większej drastyczności niż ich poprzednicy, ale nie wiem, czy ta zasada sprawdza się w przypadku „Narzeczonej Re-Animatora”. Doprawdy ciężko jest doliczyć się litrów sztucznej krwi przelanej w obu filmach, żeby na tej podstawie orzec, która z tych produkcji jest bardziej makabryczna. Zaryzykuję jednak stwierdzenie, że twórcy sequela wykazali się większą pomysłowością w eksperymentowaniu z częściami ciał, co wcale mnie nie dziwi, gdyż Brian Yuzna swoim „Towarzystwem” już mi udowodnił, że w jego głowie aż roi się od osobliwych pomysłów niedostępnych „zwykłym śmiertelnikom”. Pomysłowe wykorzystanie fragmentów ciał nie miało za zadanie jedynie szokować, czy zdumiewać oglądającego, ale również sportretować psychiczną kondycję Herberta Westa. Młodego naukowca determinuje przede wszystkim obsesyjne pragnienie dokonania czegoś wielkiego na polu naukowym – pokonał już śmierć, ale to mu nie wystarcza, teraz dąży do połączenia fragmentów kilku ciał jedną świadomością. I jeśli wcześniej ostał się jeszcze jakiś widz, który nie uznał go za szaleńca to haniebne eksperymenty, jakie przeprowadza w „Narzeczonej Re-Animatora” nikomu nie powinny pozostawić wątpliwości, odnośnie jego kondycji psychicznej. U Westa kompleks Boga zostaje pociągnięty do absolutnego ekstremum, do stopnia, który w jego mniemaniu daje mu prawo do profanowania ciał, tworzenia odstręczających hybryd, będących wyrazem jego specyficznego poczucia humoru. W jednym przypadku nawet udało mu się rozbawić mnie wcielaniem w życie swoich infantylnych wizji. Mowa o zmyślnym „pajączku”: małym, zwinnym organizmie składającym się z ludzkich palców i jednego oka, którego śmierć autentycznie mnie przygnębiła. Kolejnymi dokładnie sportretowanymi wyrazami specyficznego poczucia humoru Westa są połączenie ręki z nogą oraz hybryda człowieka i psa. Więcej, aczkolwiek jedynie w migawkach będziemy mieli okazję obejrzeć pod koniec seansu, do tego czasu jednak twórcy uraczą nas jeszcze kilkoma makabrycznymi ujęciami zgoła odmiennej natury. Okaleczeniami i oczywiście konstrukcją potwornej kobiety złożonej z fragmentów różnych ciał, której efekt końcowy robi spore wrażenie. Na wzmiankę zasługuje również postać Dana Caina, towarzysza Herberta Westa, który z tęsknoty za ukochaną zaczyna osuwać się w otchłań szaleństwa. Francesca w pewnym momencie stwierdza, że obaj są potworami i w sumie jest w tym sporo racji, bo chociaż motywację Caina łatwiej zaakceptować to nie zmienia to faktu, że jego dążenia do wskrzeszenia ukochanej powstały z samolubnych pobudek, pragnienia zażegania poczucia straty, a nie chęci pomocy Megan (która chyba nie chciałaby powrócić zza grobu w takim kształcie i z taką mentalnością...), nie wspominając już o jego oburzającym przywiązaniu do szaleńca. Innymi słowy scenarzyści zadbali o intrygującą warstwę psychologiczną, dzięki czemu „Narzeczona Re-Animatora” nie jawiła się niczym horror powstały dla samego szokowania, ale również obraz mający coś ciekawego do przekazania, który grzeszył jedynie mnogością wątków pobocznych, które zmuszały mnie do odwracania uwagi od interesującego motywu przewodniego również po to, żebym troszkę się wynudziła podczas nazbyt rozwleczonych, mało produktywnych wątków pobocznych.

Nie zasilę pokaźnego grona osób uważających „Narzeczoną Re-Animatora” za zwykłą pomyłkę, nakręconą z chęci dorobienia się poprzez dopięcie do znanego tytułu, bez oferowania widzom czegokolwiek godnego uwagi. Oczywiście na miejscu scenarzystów dopracowałabym wątki poboczne, albo w ogóle z nich zrezygnowała, ale poza tym nie mam większych obiekcji pod adresem tego konkretnego dokonania Briana Yuzny. Jako całość sequel bez wątpienia jest słabszy od swojego poprzednika, ale polemizowałbym, czy aspekty gore w „Narzeczonej Re-Animatora” nie wypadają bardziej pomysłowo i czy warstwy psychologicznej nie wyłuszczono bardziej szczegółowo, choć w ogólnym zarysie powiela schemat zobrazowany w „Re-Animatorze”. Rzecz jasna Briana Yuznę stać na więcej, co udowodnił swoim reżyserskim debiutem, ale w moim odczuciu kontynuacją osławionego dzieła Stuarta Gordona z pewnością się nie skompromitował.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz