Dwie młode pary, Mandi i Colby oraz Bijou i Mikey, wyruszają do dżungli w
Nowej Gwinei na poszukiwania Michaela Rockefellera, który w 1961 roku zaginął w
tych rejonach. Młodzi ludzie mają nadzieję, że mężczyzna żyje, bo gdyby go
odnaleźli znacząco by się wzbogacili, ale biorą również pod uwagę ewentualność
jego śmierci. Przede wszystkim determinuje ich pragnienie rozwiązania zagadki
jego zniknięcia, bez baczenia na własne bezpieczeństwo. Bez przewodnika
wypuszczają się w nieprzyjazne rejony lasów tropikalnych, spotykając wrogo
nastawionych tubylców i zmagając się z nieprzejednanymi siłami natury. Z czasem
kolejną niedogodność stwarzają ich wzajemne relacje, kłótnie, przez które
podróżnicy dzielą się na dwa obozy. Jednak to jeszcze nic w zestawieniu z
koszmarem, z którym spotykają się w głębi dżungli w postaci walecznego
plemienia kanibali.
W latach 70-tych i 80-tych XX wieku włoscy twórcy stworzyli szereg
niskobudżetowych, brutalnych horrorów o prymitywnych plemionach kanibali,
zamieszkujących położone z dala od cywilizacji zalesione tereny. Reżyser i
scenarzysta „Witajcie w dżungli”, Jonathan Hensleigh, podpiął się pod tę
konwencję, być może wyobrażając sobie, że XXI-wieczne amerykańskie kino jest
władne, jeśli nie dorównać to przynajmniej zbliżyć się do wysokiego poziomu
zaprezentowanego przez Włochów przed laty. W osiągnięciu naturalistycznego
efektu, tak charakterystycznego dla horrorów kanibalistycznych w wydaniu Włochów,
miały mu dopomóc stylistyka verite,
liczne improwizacje aktorów i oczywiście oparty na faktach wątek zawiązujący
akcję. W 1961 roku Michael Clark Rockefeller, syn gubernatora i późniejszego
wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych, Nelsona Aldricha Rockefellera, zaginął podczas
wyprawy do Nowej Gwinei. Nigdy się nie odnalazł, dlatego przez lata uknuto
wiele teorii, podejmujących próbę wyjaśnienia jego zniknięcia – obwiniano krokodyle,
rekina i oczywiście tamtejszą ludność. Scenarzysta „Witajcie w dżungli” upodobał
sobie tę ostatnią hipotezę, dostrzegając w niej potencjał dla kina grozy. I
słusznie, bo tajemnicze losy Michaela Rockefellera autentycznie pobudzają
wyobraźnię, a fanom gatunku nie mogą nie kojarzyć się z nurtem
kanibalistycznym.
Włoski nurt kanibalistyczny poza skrajną przemocą charakteryzował się
również warstwą przygodową – ówcześni twórcy lubili relacjonować widzom trudne
przeprawy przez zalesione, dzikie tereny, często szokując ujęciami z udziałem
zwierząt. Jonathan Hensleigh odstąpił od naturalistycznych reportaży
koncentrujących się na faunie lasów tropikalnych w Nowej Gwinei (wydawało się
wręcz, że poza ludźmi nie egzystowały tam żadne żywe stworzenia), urozmaicając
żmudną wędrówkę bohaterów filmu wzajemnymi nieporozumieniami. Przedtem jednak,
korzystając „z dobrodziejstw” stylistyki verite
serwuje szczątkowe, irytująco pocięte, chaotyczne przygotowania do wyprawy
młodych ludzi śladami Michaela Rockefellera, jednocześnie zdradzając, jakie
relacje łączą tę czwórkę. Mandi i Colby są w sobie zakochani, a Bijou i Mikey
mają się ku sobie, głównie przez wzgląd na porównywalne rozrywkowe podejście do
życia. Odtwórcy tych ról, Sandi Gardiner, Callard Harris, Veronica Sywak i Nick
Richey, wypadli całkiem przekonująco, jak na tak tani twór (niektóre źródła
donoszą, że szacowany budżet nie wyniósł nawet pół miliona dolarów), w czym
zapewne dopomogła im zgoda reżysera na improwizowanie. Jednak jak dobrze by
aktorzy się nie sprawowali wprowadzenie we właściwą akcję nie wywołało we mnie
żadnych emocji poza irytacją na widok chaotycznej realizacji, która na
szczęście nieco się poprawiła po przyjeździe młodych ludzi do Nowej Gwinei.
Wówczas Hensleigh odrobinę powściągnął „swoje zamiłowanie” do przeskoków w
akcji i ustabilizował kamerę na tyle, żeby nie ogarniały mnie mdłości, aczkolwiek
przesadą byłoby stwierdzenie, że zupełnie zrezygnowano z wpadania w
niekontrolowane drżenia, zamazujące obraz. Porywano się na takie zabiegi, a i
owszem, ale odniosłam wrażenie, że czyniono to z większym wyczuciem, aniżeli w
zniechęcającym wstępie. Jeśli chodzi o akcję to wzorem wielu Włochów
podejmujących w swoich horrorach temat kanibali sporą część scenariusza
(właściwie to najobszerniejszą) poświęcił na relacjonowanie przeprawy czwórki
młodych ludzi przez las tropikalny. Bez przewodnika, bez chwili namysłu,
dlaczego niby oni mieliby mieć jakieś szanse odnaleźć Michaela Rockefellera, skoro
przez te wszystkie lata dzielące ich od jego zaginięcia nikomu nie było to dane…
Logiczne więc wydawałoby się założenie, że młodzi podróżnicy znaleźli sobie
jedynie pretekst do wypuszczenia się na wycieczkę, niebezpieczną, ale dzięki
temu jedynie zyskującą na atrakcyjności. Jednak tej teorii mającej usprawiedliwić
ich lekkomyślność przeczy postawa Mandi i Colby’ego, którzy bardzo poważnie
podchodzą do swojej misji, planując każdą godzinę i strofując towarzyszy za
pijackie wieczory przyczyniające się do spowalniania ich marszu. Ta dwójka
zdaje się głęboko wierzyć w to, że uda im się odnaleźć zaginionego przed dziesiątkami
lat mężczyznę, w dodatku oboje prezentują sobą raczej poważny typ młodych
ludzi, stroniących od wszelkich używek, co kłoci się z podejściem do życia ich
towarzyszy. Bijou i Mikey chętnie sięgają po różnego rodzaju używki i znajdują
upodobanie w trwonieniu energii na infantylne zachowania, nierzadko zabawiając
się kosztem swoich według nich ponurych towarzyszy. Takie różnice charakteru i
zgoła odmienne podejście do ich wspólnej wyprawy generują liczne starcia
pomiędzy dwiema parami, niesnaski, które przez długi czas stanowią przewodni
wątek scenariusza. Na tyle interesujący i nacechowany zwiastunem jakichś
ważkich nieprzyjemności, że nie miałam Jonathanowi Hensleighowi za złe tak
długiego zwlekania z podejmowaniem właściwiej problematyki „Witajcie w dżungli”.
I w sumie słusznie, bo kiedy w końcu przyszła pora na akcenty gore zatęskniłam za warstwą dramatyczną.
Koszmar, z jakim ostatecznie przyjdzie się zmierzyć bohaterom filmu
zwiastują kapliczki zapełnione czaszkami, wskazujące na obecność jakiegoś
plemienia w tych rejonach. Z czasem tubylcy wyjdą z ukrycia, niedługo po
interesującym sfinalizowaniu konfliktu pomiędzy dwiema parami młodych
podróżników, i jak można się tego spodziewać przystąpią do polowania na świeże
ludzkie mięso i co równie przewidywalne w kontekście stylistyki verite kamera po czasowym jako takim
ustabilizowaniu znowuż zacznie wpadać w nieprzyjemne drżenie, co jest
zrozumiałe zważywszy na panikę ogarniającą domorosłych operatorów. Dlatego też,
biorąc pod uwagę to, co udało mi się podejrzeć w przebłyskach, kilkusekundowych
momentach ogniskowania się oka kamery na porozrzucanych po dżungli fragmentach
ludzkiego ciała i okaleczonych zwłokach, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że produkcja
Hensleigha prezentowałaby się dużo lepiej, gdyby postawił na tradycyjną
realizację. Klimat, choć niedorównujący surowej, naturalistycznej atmosferze
będącej wizytówką włoskiego kina kanibalistycznego, jak na współczesne
standardy miejscami mógł poszczycić się sporym ładunkiem grozy, a niestety nieliczne
ujęcia gore ze szczególnym wskazaniem
na najdłuższą sekwencję obrazującą krwawy koniec jednej z dziewcząt (głowa
przebita na wylot bambusem, przywodząca skojarzenia z palowaniem w „Cannibal
Holocaust”, aczkolwiek pod innym kątem) z tego, co udało mi się podejrzeć w owych
chaotycznie porozrzucanych fragmentach były całkiem realistyczne. Szkoda tylko,
że nie wydzielono więcej miejsca na portrety wyników pracy twórców efektów
specjalnych. Jakkolwiek mało drastycznie by się ten film nie prezentował, jak
dalece odstawałby od kunsztu Włochów (a odstaje) to w moim mniemaniu i tak
wypada lepiej, niż szumne „The Green Inferno” Eliego Rotha również wzorowane na
kultowych dokonaniach niegdysiejszych twórców nurtu kanibalistycznego. Choć
przyznaję, że to niewielki komplement, bo w końcu nie trzeba się zbytnio
natrudzić, żeby przebić plastikowy twór Rotha.
„Witajcie w dżungli” to taka sobie produkcja, próbująca wskrzesić ducha
włoskiego kina kanibalistycznego z lat 70-tych i 80-tych, ale raczej z miernym
skutkiem. Oceniając ten film w oderwaniu od kultowych reprezentantów tego podgatunku
horroru, nie nastawiając się na nadzwyczaj brutalny spektakl i akceptując
niskie walory techniczne można się całkiem nieźle bawić w trakcie seansu, ale nawet
przyjmując takie założenia radziłabym raczej nie spodziewać się wiele, bo wówczas
można się srodze zawieść. Ot, zwykły wypełniacz wolnego czasu, który ma swoje
plusy, ale nie na tyle widowiskowe, żeby zaskarbił sobie wiele sympatyków.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz