Po śmierci matki Linda wraca w rodzinne strony, aby poprowadzić dom
spokojnej starości, Montclare, który odziedziczyła. Ze względu na problemy
finansowe, z którymi od lat boryka się to miejsce podejrzewa, że wkrótce będzie
zmuszona je sprzedać, ale do tego czasu stara się pomóc personelowi w opiece
nad pensjonariuszami. Tuż po przyjeździe do Montclare Linda znajduje dzienniki
swojej matki, w których natrafia na opisy niepokojących zjawisk, jakim rzekomo
świadkowała jej rodzicielka w domu spokojnej starości i jego okolicach. Między
innymi znajduje tam wzmiankę o tajemniczym obserwatorze, który regularnie
dręczył matkę i niezidentyfikowanych odgłosach rozlegających się w budynku.
Wkrótce Linda zaczyna doświadczać dokładanie tego samego. Przeczuwając, że
klucz do rozwiązania zagadki tkwi w przeszłości postanawia zgłębić historię
swojej rodziny, prosząc o pomoc przyjaciela z dzieciństwa, Barney’a.
Nowozelandzki reżyser i scenarzysta, Tony Williams, ma na swoim koncie
jedynie dwie fabularne produkcje – melodramat „Solo” z 1978 roku i horror „Next
of Kin”, słabo znany nawet niektórym długoletnim fanom gatunku. Zrealizowany za
trochę ponad dwieście tysięcy dolarów australijskich jedyny obraz grozy w
filmowym dorobku Williamsa przynależy do tak zwanego nurtu ozploitation (exploitation
w wydaniu australijskim), przy czym w tym konkretnym przypadku nazwa nie
wskazuje na sceny skrajnej przemocy i wynaturzonego seksu tylko dotyczy
niskiego budżetu i lichej dystrybucji, bo choć parę krwawych sekwencji w tej
produkcji zawarto trudno mówić o maksymalnym brutalizmie, z którym najczęściej
kojarzy się filmy spod znaku exploitation.
„Next of Kin” wyróżniono na paru festiwalach, zebrał nawet sporo pozytywnych
recenzji od krytyków, ale to nie wystarczyło, żeby przebić się do świadomości
masowych odbiorców. Największą winą za taki stan rzeczy można obarczyć
niewystarczającą dystrybucję, na którą zwyczajnie nie było twórców stać. „Next
of Kin” stał się więc kolejnym moim zdaniem wartościowym reprezentantem kina
grozy, który „pokrył się grubą warstwą kurzu” z powodu niedostatków
finansowych, co jest tym bardziej denerwujące, jeśli weźmie się pod uwagę
nieporównanie niższy poziom wielu mainstreamowych horrorów, na które nader
chętnie wykłada się grube miliony.
„Next of Kin” zrealizowano w Australii i Nowej Zelandii, a za scenariusz
odpowiadali Tony Williams i Michael Heath, proponując widzom historię, którą
różnie się klasyfikuje. Część odbiorców wpisuje tę produkcję w poczet filmowych
thrillerów, ale słychać również głosy upierające się przy horrorze, przez
wzgląd na narrację, zasadzającą się na straszenie publiczności. Osobiście
opowiadam się za tą drugą klasyfikacją, nie dlatego, żeby „Next of Kin” zdołał
mnie dogłębnie przerazić, ale przez wzgląd na wyraźne czerpanie z tradycji
dwóch nurtów horroru. Większa część seansu upływa pod znakiem domniemanej ghost story, przy czym twórcy bardzo
rzadko decydują się na dosłowne manifestacje rzekomo nadnaturalnych
pierwiastków, najwięcej energii poświęcając na budowanie naprawdę wyśmienitego
nastroju. Akcja w głównej mierze rozgrywa się w starym, acz zadbanym domu
spokojnej starości, Montclare, odziedziczonym przez główną bohaterkę, Lindę, po
zmarłej matce. Z lekka archaiczny wystrój niezmiennie podkreślają wyblakłe
barwy, mogące (ale wcale niemuszące) stanowić swoistą symboliczną formę
zaakcentowania jesieni życia lokatorów tego przybytku. Spłowiałe kolory ponadto
pełnią bardzo ważną rolę w budowaniu odpowiedniego klimatu, sugerując wiszące
nad tym miejscem tajemnicze fatum, o którym w swoich dziennikach rozprawiała
matka Lindy. Całość, dosłownie każdy kadr oddano w wyblakłych, melancholijnych
barwach, z których nierzadko przebija potężny ładunek grozy, zaznaczany nie
tylko za pośrednictwem kolorystyki, ale również za sprawą wybitnej,
zróżnicowanej ścieżki dźwiękowej skomponowanej przez Klausa Schulze’a oraz
oczywiście dzięki poszczególnym tajemniczym incydentom mającym miejsce w
Montclare. Szczerze powiedziawszy scenarzyści zdecydowali się na niezbyt
zajmującą główną bohaterkę, co prawda zadowalająco oddaną na ekranie przez
Jacki Kerin, ale uosabiającą typowy dla horrorów gotyckich typ zagubionego, z
lekka nieśmiałego dziewczątka, które boryka się z problemami emocjonalnymi i
usilnie stara się znaleźć swoje miejsce w świecie, co niezbyt do mnie przemawiało,
tym bardziej, że Williams i Heath rozpisali tę postać bez należytej dbałości o
żywsze emocje. Stawiali na wyciszone dziewczę, snujące się po korytarzach
Montclare, grzecznie służące pomocą zapracowanej szefowej personelu i
spędzającej wolne chwile w towarzystwie przyjaciela z dzieciństwa, Barneya, z
którym jak można się tego spodziewać wkrótce połączy z Lindą głębsze uczucie.
Dla mnie o wiele ciekawsza okazała się postać szefowej personelu, Connie, którą
twórcy starali się natchnąć swoistymi demonicznymi akcentami a la pani Danvers
z „Rebeki” Daphne du Maurier, nie wprost, raczej za pośrednictwem długich
zbliżeń na jej zagadkowe oblicze, podkreślanych zwiastującymi jakieś zagrożenie
muzycznymi tonami. „Next of Kin” w ogóle przez większą część swojego trwania
niechętnie uderza w dosłowność, stawiając przede wszystkim na subtelne oznaki
obecności czegoś nieznanego w domu spokojnej starości. Tony Williams bardzo
wolno wdraża nas w całą intrygę, żeby nie rzec ślamazarnie, ale takie wycofanie
w horrorze nastrojowym ma swój urok, jeśli oczywiście proponuje je twórca
dobrze wyczuwający gatunek. A takim artystą w moim mniemaniu bez wątpienia jest
Williams, dający tego dowody w dosłownie każdej sekwencji „Next of Kin”
bazującej na akcentowaniu zagrożenia, czy to o charakterze nadnaturalnym, czy
fizycznym.
Pierwsze, nieśmiałe oznaki bytowania kogoś lub czegoś napędzanego niecnymi
zamiarami dotyczą zamazanej postaci, co jakiś czas spoglądającej na Lindę z
oddali. Dzięki dziennikom matki dziewczyna wie, że poprzednią właścicielkę
Montclare również ktoś obserwował, dlatego też wyjaśnienia zagadki szuka w
przeszłości tego miejsca. Innymi słowy, scenarzyści po jakimś czasie zaczynają
skłaniać się w stronę częstego w ghost
stories motywu brudnych sekretów rodzinnych, przedtem jednak dając widzom
kolejne dowody zderzenia się głównej bohaterki ze sferą nadprzyrodzoną. Nocne
wędrówki Lindy po pustych korytarzach, w poszukiwaniu źródeł tajemniczych
odgłosów oddano z wszelkim poszanowaniem napięcia i nieznośnego wręcz klimatu
niezdefiniowanego zagrożenia – nawet podczas sekwencji nakręconych w pełnym
świetle elektrycznym operatorzy serwowali mi kwintesencję wszystkiego, co
najlepsze w nastrojowych horrorach, z ogromną cierpliwością, nieśpiesznie
budując dramaturgię tylko po to, żeby uciec od tak często spotykanych we
współczesnych straszakach prymitywnych jump
scen na rzecz wiele mówiących, prostych akcentów, zasiewających ziarno
niepokoju, zamiast jedynie podrywać z fotela. Scenarzyści dają dowody
przebywania kogoś wrogo nastawionego do Lindy w murach Montclare za
pośrednictwem między innymi nagle gasnących świateł, dziwnych szelestów,
przemykających cieni, zapalania świeczki, zalewania łazienki (scena zbliżania
się do kotary zasłaniającej wannę gwałtownie podniosła poziom adrenaliny w
mojej krwi), czy miauczenia kota rozlegającego się w słuchawce po odebraniu
dzwoniącego telefonu przez główną bohaterkę. Brzmi sztampowo, nieprawdaż? Ale
sposób, w jaki zbudowano owe standardowe w tego typu kinie sekwencje zasługuje
na najwyższe uznanie, bo naprawdę nieczęsto ma się okazję ujrzeć w horrorach
nastrojowych taką konsekwencję, wręcz obsesyjne dążenie do wzbudzenia w widzu
tak pożądanego dyskomfortu przed finalizacją poszczególnych sekwencji
bazujących na nastroju. Williams, co prawda rzadko wybiegał w dosłowność, ale
to nie oznacza, że całkowicie z niej zrezygnował. W pierwszych partiach filmu
najbardziej widowiskowe są koszmary senne Lindy sięgające czasów jej dzieciństwa
– zagadkowa wędrówka małej dziewczynki po pustym korytarzu w Montclare, oddana
w przygniatająco klimatycznej, onirycznej aurze i finalizowana iście
złowieszczymi obrazkami. Szczególnie wbija się w pamięć diablo nastrojowe
ujęcie bladolicego mężczyzny w podeszłym wieku spoglądającego przez okno na
śpiącą Lindę, ale meritum incydentu z dzieciństwa, które po latach ciągle
dręczy główną bohaterkę również jawi się niczym najprawdziwsze apogeum
najczystszej grozy. Po tym niebanalnym spektaklu często miażdżącego nastroju
przychodzi pora na o wiele dalej niż wcześniej idącą dosłowność – próbkę
krwawych, acz bez przesady efektów specjalnych i zaskakującą końcówkę,
udowadniającą, że Tony Williams posiada jeszcze jeden talent. Przez cały czas
trwania seansu miałam wyrobiony własny pogląd na istotę zjawisk, jakim
świadkowała główna bohaterka, przewidując zwrot akcji, ale jak się okazało
scenarzyści doskonale wiedzieli, w którym kierunku podążą moje myśli. Wcześniej
skrzętnie ukrywali ścieżkę interpretacyjną, którą obrałam, tym samym sugerując,
że ostatecznie skręcą właśnie w tę stronę. I rzeczywiście skręcili, ale tylko
po to, żeby zagrać mi na nosie, dać mi trochę satysfakcji z własnej domyślności,
po czym bezlitośnie zburzyli całe to wyobrażenie, zupełnie niespodziewanym
twistem, aczkolwiek niewytrzaśniętym znikąd, bo po namyśle uświadomiłam sobie,
że wcześniej podrzucili kilka tropów wskazujących na taką, a nie inną
finalizację. Problem w tym, że z jakiegoś powodu uparłam się, żeby kombinować,
zapewne zgodnie z dążeniami twórców szukać wyjaśnienia w najsłabiej
akcentowanym motywie, zamiast dojrzeć rzeczy zdawałoby się oczywiste, prostsze
w swojej konstrukcji. Co tylko udowadnia, że Tony Williams oprócz wyśmienitego
budowania klimatu i wyważonego posiłkowania się makabrą potrafił zabłysnąć
przemyślaną przewrotnością, z pomocą pozostałych członków ekipy i
współscenarzysty oczywiście.
Moim zdaniem „Next of Kin” jest nietuzinkowym reprezentantem kina grozy,
którego spotkała wielka niesprawiedliwość polegająca na osunięciu się w otchłań
zapomnienia. Ta pozycja nie jest znana niejednemu wielbicielowi kina grozy, nie
wspominając już o masowych odbiorcach, z rzadka sięgających po straszaki, a
paradoksalnie zawiera w sobie większy ładunek grozy niż lwia część
mainstreamowych obrazów z tego gatunku. Plusów jest więcej, ale jak widać licha
dystrybucja potrafi skrzywdzić nawet naprawdę wartościowe produkcje,
sprawiając, że jej tytuł zwyczajnie umyka w zalewie tych wszystkich
niskobudżetowych tworów, spływających głównie ze Stanów Zjednoczonych. Gdyby
nie dobra dusza, która poleciła mi ten tytuł najprawdopodobniej jeszcze długo,
albo wcale nie obiłby mi się o uszy, za co ogromnie dziękuję tej osobie, bo w
gruncie rzeczy przyczyniła się do dostarczenia mi naprawdę sporych wrażeń.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz