niedziela, 15 maja 2016

„Wyspa śmierci” (1976)

OSOBY NIEPEŁNOLETNIE PROSZĘ O OPUSZCZENIE TEGO TEKSTU

Brytyjczycy, Christopher i Celia, wynajmują mieszkanie na greckiej wyspie Mykonos przed miejscowymi utrzymując, że są w podróży poślubnej. Jednak w rzeczywistości młoda para po dopuszczeniu się kilku zbrodni w Londynie zmieniła miejsce zamieszkania w obawie przed zdemaskowaniem. Niedługo po zatrzymaniu się na Mykonos Christopher zaczyna uważnie przyglądać się miejscowym, próbując rozsądzić, którzy z nich prowadzą rozwiązły tryb życia. Takie jednostki w jego mniemaniu nie zasługują na to, by żyć, dlatego też niezwłocznie przystępuje do eliminowania ich. Celia na początku ochoczo służy mu pomocą, ale wkrótce zaczyna się obawiać, że tak częste zgony zaalarmują mieszkańców wyspy i ostatecznie skierują na nich podejrzenia. Jednak Christopher nie potrafi powstrzymać swych morderczych zapędów, dlatego też stara się uspokajać Celię i nakłaniać ją do kontynuowania ich procederu. Kobieta nie potrafi mu odmówić, ale krzywdzenie ludzi nie daje jej już takiej satysfakcji, jak niegdyś.

„Wyspa śmierci” to grecki reprezentant exploitation, będący pełnometrażowym debiutem Nico Mastorakisa, który napisał również scenariusz. W wywiadzie zdradził, że zainspirowała go „Teksańska masakra piłą mechaniczną” z 1974 roku, a ściślej jej kasowy sukces. Mastorakis nie ukrywał, że nakręcił „Wyspę śmierci” tylko i wyłącznie z pobudek finansowych – potrzebował pieniędzy i ufał, że rozkwitające wówczas zainteresowanie publiczności kontrowersyjnymi, wynaturzonymi horrorami przyniesie mu pożądane zyski. Owoc pracy Mastorakisa spotkał się z bezlitosną cenzurą – w wielu krajach dystrybucja była zakazana, a w Wielkiej Brytanii film trafił na niesławną listę video nasty. Z czasem produkcję okrojono i nawet w Wielkiej Brytanii w takim kształcie dopuszczono do szerokiej dystrybucji. Obecnie nieocenzurowana, 108-minutowa wersja filmu, jest bardzo trudno dostępna. Sama miałam okazję obejrzeć trochę ponad 102-minutowe wydanie „Wyspy śmierci” i wbrew legendom, jakie krążą o tej pozycji nie odniosłam wrażenia, że obcuję ze szczególnie niesmacznym, skrajnie brutalnym obrazem, a raczej wątpię, żeby pozostałe tajemnicze niespełna sześć minut mogło drastycznie odmienić moje postrzeganie na tę pozycję. Choć z drugiej strony nigdy nic nie wiadomo…

Po reakcjach niektórych widzów wypowiadających się na temat „Wyspy śmierci” wnosiłam, że scenariusz, wedle plotek spisany przez Mastorakisa w trakcie jednego tygodnia, bazuje na nieprzerwanym spektaklu przemocy i erotyki, a szczątkowa fabuła służy jedynie, jako pretekst do unaoczniania tego rodzaju wynaturzeń. I pierwsza kontrowersyjna scena, która pojawia się w filmie rzeczywiście kazała mi „przyoblec żołądek w stalową powłokę” i nastroić się na bezkompromisowy, szokujący, przytłaczający ogromem ludzkiego zezwierzęcenia kawałek kina. Mowa o zgwałceniu młodej kozy przez Christophera i późniejszym zaszlachtowaniu jej. Bo choć Mastorakis nie pokazuje zoofilskiego stosunku we wszystkich pornograficznych szczegółach (na szczęście!), a mający chwilę później zgon zwierzęcia traci na realizmie przez przejaskrawioną barwę substancji imitującej krew sam temat, jaki porusza w tej konkretnej sekwencji z pewnością do najzdrowszych nie należy. Poraża stopniem ludzkiego zezwierzęcenia i wstrząsa widokiem ewidentnie cierpiącego stworzenia. Te ujęcia właściwie rozbudziły we mnie największą odrazę i przygnębienie, a szkoda, bo szczerze powiedziawszy nie lubię, kiedy twórcy horrorów posiłkują się krzywdą zwierząt w swoim dążeniu do rozbudzenia we mnie jakichś silniejszych emocji, nienawidzę stanu, w jaki wprawia mnie widok okrucieństwa wobec zwierząt tak bardzo, że filmowcy właściwie nie muszą się zbytnio natrudzić, żeby zaszokować mnie tego rodzaju wątkami. Bardziej muszą się postarać w scenach eliminacji ludzi, bo tutaj większą uwagę zwracam na realizację i nagromadzenie emocji w oprawie wizualnej. W krwawym kinie z lat 80-tych pewną wagę przykładam do inwencji scenarzysty – pomysłowych sposobów eliminacji ofiar. W latach 70-tych sceny mordów w „Wyspie śmierci” wielu widzów mogły porażać innowacyjnością, ale moje doświadczenia z późniejszymi krwawymi obrazami uniemożliwiły mi należyte docenienie starań Mastorakisa. Scena wbijania gwoździ w dłonie Francuza (nie mogę tylko pojąć, jakim cudem Christopher przebił kamienne podłoże), podczas której jedynie w migawkach widzimy żelastwo tkwiące w ciele ofiary, obcięcie głowy z wykorzystaniem buldożera czy opalanie twarzy zamordowanej narkomanki w latach 70-tych zapewne robiły piorunujące wrażenie, ale na mnie wzmożoną uwagę wymogła jedynie charakteryzacja poparzonego oblicza martwej kobiety, całkiem realistyczna, jak na tak tani film. Wspomniana już przejaskrawiona krew jest częstym towarzyszem scen mordów, co znacząco obniża wiarygodność prezentowanych sekwencji, ale zważywszy na niski budżet jestem skłonna to twórcom wybaczyć. Poważniejszym zaniechaniem jest jednak ograniczenie aspektów gore na rzecz erotyki. Poza wspomnianym scenami mordów pojawiają się tak mało „spektakularne” ujęcia, jak strzał w głowę (kawałki mózgu, które bryzgają na ścianę są oczywiście skąpane w nazbyt pastelowej posoce), powieszenie o tyle ciekawe, bo wykorzystujące w tym celu samolot, czy tłuczenie głową o podłogę. Ale pomiędzy tymi incydentami pojawiają się liczne wstawki erotyczne, wtłoczone chyba głównie po to, żeby sprostać wymaganiom entuzjastów rozbieranych scen poza jednym wyjątkiem, który odrobinę mnie zniesmaczył. Mowa o oddawaniu moczu na podnieconą kobietę, które to tuż po bestialskim potraktowaniu kozy wypadło najbardziej odstręczająco.

Ponarzekałam to teraz parę elementów pochwalę. Zapewne pragnący dorobić się na „Wyspie śmierci” Nico Mastorakis nie wyobrażał sobie, że warstwa fabularna jego filmu dla kogoś będzie głównym powodem zachęcającym do kontynuowania seansu, ale właśnie tak było w moim przypadku. Obok malowniczej scenerii małej, przyjemnej wysepki pełnej wąskich korytarzy i rozległych zielonych pól skąpanych w pełnym świetle słonecznym, co wespół z różnorodną, często skoczną ścieżką dźwiękową naprawdę przyjemnie kontrastowało z problematyką scenariusza, moją uwagę przykuwały sylwetki morderców. A ściślej ich motywacje oraz wzajemne pożycie. Chociaż Christopher i Celia często usypiają czujność upatrzonych ofiar obietnicą stosunku seksualnego (w przypadku kobiety rzeczywistym współżyciem) i fotografują swoje erotyczne przygody, mężczyzna w innych ludziach dopatruje się wynaturzenia, które zasłużyło na karę. Christopher jest mocno wierzący (!), dlatego też ubzdurał sobie, że jego obowiązkiem jest zduszać w zarodku wszelkie niepochwalane przez Boga praktyki (homoseksualizm, narkomanię, rozwiązłość seksualną). Celia, choć z czasem zauważalnie nie ma już ochoty kontynuować tej krucjaty z jakiegoś powodu nie potrafi długo odpierać argumentów swojego partnera, wykazujących, że warto zabawić się kosztem niemoralnych jednostek. Christopher oczywiście nie potrafi dostrzec swojej hipokryzji, nie zauważa, że jego zachowanie jest zgoła bardziej haniebne niż chociażby miłosne igraszki homoseksualistów. Natomiast opór Celi nie wynika z żadnej podniosłej idei, nie staje w obronie życia mieszkańców Mykonos, tylko obawia się o własne bezpieczeństwo – wszak tak mała przestrzeń stwarza ryzyko szybszej demaskacji. Po niskobudżetowym, obecnie właściwie zapomnianym filmie z nurtu exploitation nigdy nie spodziewałbym się tak interesująco sportretowanych sylwetek czarnych charakterów oraz tak pomysłowej i w gruncie rzeczy skłaniającej do namysłu finalizacji wspólnego pożycia zdegenerowanej parki. Nico Mastorakis zaskoczył mnie warstwą psychologiczną, co nie było łatwą sztuką w przypadku obrazu, którego głównym zadaniem było atakowanie widza erotyką i przemocą. Na szczęście reżyser i scenarzysta „Wyspy śmierci” wykroił trochę czasu na przyjrzenie się antybohaterom, co w połączeniu z malowniczą scenerią wydawało mi się najatrakcyjniejszą częścią składową omawianej pozycji.

Nie wiem, czy absolutnie wszyscy wielbiciele nurtu exploitation zapałają wielką sympatią do przedsięwzięcia Nico Mastorakisa, bo w zestawieniu z popularniejszymi reprezentantami tego rodzaju obrazów wypada raczej delikatnie (wyłączając dwie sekwencje), dlatego też wstrzymam się od rekomendacji „Wyspy śmierci” nawet tej konkretnej grupie odbiorców. Istnieje oczywiście duże prawdopodobieństwo, że film znajdzie swoich sympatyków nie tylko w kręgach wielbicieli niskobudżetowych szokerów, ale również wśród osób optujących za ciekawymi rysami psychologicznymi zdegenerowanych jednostek, ale nie jestem o tym na tyle przekonana, żeby wyrywać się z rekomendacjami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz