sobota, 25 czerwca 2016

„Mózg” (1988)


Jim Majelewski jest zdolnym licealistą, ale sprawiającym problemy wychowawcze. Jego niewybredne żarty są poczytywane przez dyrekcję, jako zachowanie antyspołeczne. Rozmowa z rodzicami Jima skutkuje decyzją o skierowaniu chłopaka na leczenie do ośrodka psychiatrycznego kierowanego przez doktora Anthony’ego Blake’a, spopularyzowanego dzięki jego programowi telewizyjnemu. Podczas pierwszej sesji Jim zostaje zahipnotyzowany, a krótko potem zaczyna doświadczać koszmarnych halucynacji. Wraz ze swoją dziewczyną Janet, szybko odkrywa, że lekarz wykorzystuje ogromny żyjący mózg do hipnotyzowania ludzi i kierowania nimi również za pośrednictwem swojego programu telewizyjnego. Sugestia zaszczepiona okolicznym mieszkańcom głosząca, że jakoby Jim jest mordercą zmusza chłopaka do stawienia czoła doktorowi Anthony’emu Blake’owi i krwiożerczemu mózgowi pozostającemu na jego usługach.

„Mózg” to kanadyjsko-amerykański horror klasy B w reżyserii Eda Hunta, na podstawie scenariusza Barry’ego Pearsona. To nie jedyny wynik współpracy obu panów, gdyż wcześniej razem stworzyli również między innymi „Plague” (1979) i „Bloody Birthday” (1981), jednak żadnym z tych obrazów nie utrwalając się w pamięci rzeszy wielbicieli kina grozy. „Mózg” też nie przysporzył im wielu sympatyków (choć w niektórych kręgach doceniono pomysł na fabułę) niekoniecznie z powodu swojej przynależności do klasy B, już raczej niskiej jakości produkcji w obrębie swojej kategorii. Oczywiście kilka przychylnych „Mózgowi” osób również się znalazło, ale większości odbiorców opiniujących ten obraz nie była zadowolona z seansu. I przy całej mojej sympatii do horrorów klasy B jestem skłonna podpisać się pod skargami zawiedzionych widzów.

Pomysł na ogromny mózg zaopatrzony w paszczę najeżoną ostrymi zębiskami i wielkie oczy, do tego posiadający zdolność hipnotyzowania ludzi i zaszczepiania w ich umysłach dowolnych sugestii, istotnie był niczego sobie, choć wydaje mi się, że o wiele bardziej nowatorsko wypadłaby choćby taka wątroba, czy śledziona:) Doceniam jednak koncepcję, gorzej z rolą, jaką powierzono rzeczonemu narządowi. Nie mówię o hipnotyzowaniu ludzi i podporządkowywaniu sobie ich woli, bo ten wątek znacząco zdramatyzował akcję – dzięki temu wszyscy mieszkańcy miasteczka, z jego rodzicami włącznie, stanowili zagrożenie dla głównego bohatera, nastoletniego Jima Majelewskiego. W moim pojęciu jednym z największych mankamentów „Mózgu” jest niechęć filmowców, czy to przemyślana, czy wymusza niedostatkami finansowymi, do krwawych sekwencji. Wielu twórców horrorów klasy B opowiadających o jakichś morderczych organizmach zdaje się wychodzić z założenia, że krew musi być – strona techniczna może być niedopracowana, stopniowanie napięcia może być nieudolne, ale z posoki zrezygnować nie można. I lichy budżet w wielu tożsamych przypadkach nie jest dla filmowców żadną przeszkodą w pokazywaniu makabrycznych ujęć. Twórcy efektów specjalnych w „Mózgu” skoncentrowali się natomiast na wyglądzie tytułowego antybohatera (ogromnym, oślizgłym organie z absurdalnym obliczem) i halucynacjach co poniektórych postaci, w których roiło się od długich, „kosmicznych” macek. Ujęcia mordów sprowadzono natomiast do między innymi niemalże bezkrwawych wstawek nienaturalnie przedstawionego zjadania ludzi przez mózg, dekapitacji (pokazanej z dystansu) i szatkowania brzucha mężczyzny piłą mechaniczną (ujętego z boku, tak żeby oszczędzić widzom jakichkolwiek szczegółów). Jedyna scena mordu skupiająca się na detalach ma miejsce pod koniec i polega na obcięciu głowy, ale przez wzgląd na charakter ofiary nie uświadczymy w niej widoku krwi. Ktoś powie: i co z tego, że Ed Hunt zrezygnował z makabry? Przecież horror to nie tylko obficie lejąca się posoka, dużo ważniejszy jest klimat. I istotnie odnoszę wrażenie, że kino klasy B z poprzedniego wieku często może poszczycić się o wiele mroczniejszą atmosferą od współczesnych mainstreamowych tworów. Dlatego między innymi pałam taką sympatią do starych horrorów przynależących do tej kategorii. Jednak patrząc obiektywnie nie każdy film grozy klasy B z XX wieku może pochwalić się tym magicznym, złowieszczym klimatem, dodatkowo uatrakcyjnionym nutką kiczu. W moim odczuciu „Mózg” nie może, głównie przez oprawę audiowizualną i z lekka rozproszoną akcję. Zamiast z wolna wdrażać widza w problematykę scenariusza, dozować napięcie z wykorzystaniem nieśpiesznych podchodów głównego bohatera, twórcy już w pierwszych sekwencjach wyłuszczają całą intrygę. Z miejsca sytuują Anthony’ego Blake’a na pozycji szalonego doktorka owładniętego zuchwałą ideą, która jeśli się powiedzie da mu niepodzielną władzę nad ludzkością i błyskawicznie przybliżają charakter środków, które mają mu dopomóc w osiągnięciu jego diabolicznego celu. Blake jest sztandarowym burzycielem, a tytułowy mózg jego narzędziem, natomiast główny bohater, wykreowany przez „drewnianego”, ale sympatycznego Toma Bresnahana ma odegrać rolę kozła ofiarnego. I na tym właściwie Barry Pearson poprzestał, nie wprowadzając żadnych komplikacji w ten prosty wątek, co wydaje się być słuszną decyzją. Szkoda tylko, że niniejszy motyw dynamizowały głównie wyjałowione z napięcia, chaotyczne pościgi, przerywane bezsensownymi dialogami. Za przykład niech posłuży parafraza słów Jima skierowanych do Janet, gdy oboje ukrywają się w szkole. Chłopak wówczas mówi, że jeśli dziewczyna zadzwoni do rodziców to ich znajdą, a wtedy znajdą również jego… Być może zawiniło tłumaczenie, a nie pisarstwo Pearsona, ale kto winny by nie był takie „kwiatki” znacząco psuły odbiór filmu.

Długoletni wielbiciele horrorów klasy B zapewne są już przyzwyczajeni do niedostatków technicznych, a najprawdopodobniej uważają je za jeden z najbardziej urokliwych części składowych tych tworów, wpisanych w ich tradycję. Dlatego teatralne aktorstwo i miejscami chaotyczna praca kamer nie powinny w niczym przeszkadzać głównej grupie docelowej. Jednak doświadczenie uczy, że horrory z tej kategorii często szczycą się mroczną kolorystyką i jazgotliwo-nastrojową ścieżką dźwiękową, które w połączeniu zazwyczaj generują całkiem chwytliwy klimacik zagrożenia. Jednym z wątków, który powinien przyczynić się do stworzenia prawdziwie złowrogiej aury jest hipnoza za pośrednictwem programu telewizyjnego, która zamienia mieszkańców miasteczka w armię na usługach szalonego doktorka, a kolejnym ogromny mózg przemykający po instytucie w poszukiwaniu osób, które mógłby połknąć. Problem w tym, że za warstwą tekstową nie podąża strona techniczna, a ściślej mroczne zdjęcia i umiejętne dozowanie napięcia. Akcja jest wręcz poszatkowana – dynamiczne pościgi przez dużą część projekcji przeplatają się z wyjałowionymi z klaustrofobicznej aury przystankami młodych bohaterów w kilku miejscach, tylko po to, żeby dobiec do szczerze powiedziawszy niezbyt spektakularnego finału. Żeby nie skłamać taka narracja często kazała mi odbiegać myślą od incydentów portretowanych na ekranie w stronę bardziej przyziemnych spraw, bo w gruncie rzeczy trywialne obowiązki dnia codziennego wydawały mi się bardziej interesujące.

Nie jestem w stanie zarekomendować „Mózgu” nawet oddanym sympatykom horrorów klasy B, przyzwyczajonych do miernej realizacji i absurdalnych fabuł, bo przedsięwzięcie Eda Hunta moim zdaniem nie serwuje tyle atrakcji, żeby silnie zaangażować nawet zaprawionych w tego typu filmach odbiorców. Zapewne znajdzie się jeszcze jakiś „odkrywca” tej pozycji, do którego trafi przekaz Hunta i Pearsona, osoba, której dotychczas ten obraz umykał, ale ja nie jestem w stanie przewidzieć jakie preferencje filmowe trzeba posiadać, żeby przychylić się do tej produkcji. Dlatego niech najlepiej każdy sam sobie rozstrzygnie, czy warto dać szansę „Mózgowi”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz