Arizona. Ranczer, Cole Hillman, zmaga się z plagą królików zjadającą mu
plony. Zwraca się o pomoc do zoologa Roya Bennetta współpracującego z żoną
Gerry, który postanawia opracować specyfik hamujący ich cykl reprodukcyjny, ale
prace nie przynoszą pożądanych rezultatów. Córka Bennettów, Amanda, zamienia
miejscami królika, któremu wstrzyknięto szkodliwy specyfik ze zdrowym
zwierzęciem, pragnąc ocalić swojego ulubieńca. Traf chce, że królik
doświadczalny wydostaje się na wolność. Niedługo potem ludzie zaczynają padać
ofiarami przerośniętych królików, zmutowanych poprzez kontakt ze zwierzęciem
poddanym eksperymentowi. Cole Hillman i Roy Bennett szukają sposobu na wytępienie
wszystkich agresorów, ale ich coraz bardziej powiększająca się liczba znacznie utrudnia
im zadanie.
Scenariusz „Nocy lepusa” autorstwa Dona Hollidaya i Gene’a R. Kearneya
powstał w oparciu o powieść science fiction Australijczyka Russella Braddona
pt. „The Year
of the Angry Rabbit”. Reżyserii adaptacji podjął się William F. Claxton,
realizujący się głównie w westernach, zarówno serialowych, jak i filmowych i
jego zamiłowanie istotnie przebija z kadrów „Nocy lepusa”. Scenarzyści
przenieśli akcję z pierwotnej Australii do Arizony, usuwając wiele wątków
widniejących w literackim pierwowzorze, czym narazili się na krytykę
wielbicieli powieści. Podczas gdy książkę spisano w duchu science fiction jej
adaptacja skłoniła się w stronę animal
attacku, moralizując w dużo mniejszym stopniu, niż uczynił to Braddon na
kartach swojego utworu. Powieść została odebrana, jako potępienie kapitalizmu,
wojen i nacjonalizmu, natomiast film przez wielu krytyków został uznany za
modelowy horror o morderczych, zmutowanych zwierzakach, bez pretensji do czegoś
głębszego. Poniekąd muszę się z tym zgodzić, bo scenariusz „Nocy lepusa”
istotnie najbardziej koncentruje się na motywie propagowanym przez standardowe animal attacki, ale myślę, że z paru
krótkich fragmentów przebijały głębsze wnioski – problem jedynie w tym, że
zostały zmarginalizowane przez wątek przewodni.
Wytwórnia filmowa Metro-Goldwyn-Mayer (MGM) początkowo zamierzała
dystrybuować „Noc lepusa” pod tytułem „Rabbits”, ale ostatecznie zdecydowano
się przemianować tytuł na „Night of the Lepus”, jednocześnie unikając zdjęć
królików na plakatach filmowych tylko po to, żeby przedwcześnie nie zniechęcić
opinii publicznej. Zdawano sobie bowiem sprawę, że wyjawienie natury zagrożenia
może zaszkodzić promocji, gdyż potencjalni odbiorcy jeszcze przed obejrzeniem
filmu mogliby uznać tę koncepcję za nazbyt absurdalną. Obawiano się również
reakcji widzów na efekty specjalne, które miały dużą szansę wzbudzić w
odbiorcach emocje odmienne od zamierzonych. W moim przypadku właśnie tak się
stało, bo choć muszę oddać twórcom dbałość o wizualny realizm to okazało się,
że wiarygodność zmusiła mnie do sympatyzowania z przerośniętymi królikami. Oto,
mamy zdumiewający przykład filmu, któremu wysoki poziom autentyczności
zaszkodził zamiast dopomóc, bo bardzo trudno jest wspierać ludzi w tępieniu
zwierzaków, które oprócz nienaturalnych rozmiarów (i oczywiście agresywności)
niczym nie różnią się od milusińskich przedstawicieli swojego gatunku. Twórcy
efektów specjalnych tylko w chwilach bezpośrednich ataków królików na
poszczególne jednostki, w przebłyskach pokazali mężczyznę ubranego w kostium
wyobrażający zwierzaka, w większości scen wykorzystując miniaturowe modele
otaczające agresorów, czyli prawdziwe króliki, żeby spotęgować efekt nierzadko
filmowane na dużym zbliżeniu. Typowe eksperymentowanie z perspektywą, w
większości udane, ponieważ jedynie w krótkich urywkach można się było dopatrzeć
nienaturalnie małego rozmiaru rekwizytów otaczających mordercze zwierzaki, ale
jak już wspomniałam z miejsca osadzające mnie „po niewłaściwej stronie”.
Początkowe wstawki obrazujące pogrom królików pustoszących pola, ich paniczne
ucieczki przed śmiercionośnymi kulami napełniły mnie głębokim współczuciem. I
nie pomogły nawet w gruncie rzeczy racjonalne informacje głoszące, że tępienie
królików przez wzgląd na ich liczbę jest konieczne, bowiem w przeciwnym razie
wszystkie uprawy są skazane na wymarcie, a co za tym idzie małe farmerskie
miasteczko w Arizonie niedługo przestanie istnieć. Scenarzyści chyba zdawali
sobie sprawę z niebezpieczeństwa opowiedzenia się widza po stronie królików, bo
wystarali się o biorąc pod uwagę sytuację, całkiem empatyczne postacie. Ranczer
Cole Hillman (przekonująca kreacja Rory’ego Calhouna) mimo, że stracił uprawy
przez działalność królików na jego polu z niechęcią podchodzi do pomysłu
otrucia zwierzaków. Takie postępowanie wydaje mu się niehumanitarne, dlatego
też zwraca się o pomoc do znajomego zoologa Roya Bennetta i jego żony Gerry
(równie dobre kreacje Stuarta Whitmana i znanej między innymi z „Psychozy”
Janet Leigh), którzy w odpowiedzi starają się opracować specyfik mogący zahamować
proces rozmnażania się szkodliwych królików. Don Holliday i Gene R. Kearney
rezygnują ze zwyczajowego w takich przypadkach obrazu burzyciela, który przez
swoje szatańskie eksperymenty przyczynia się do śmierci wielu niewinnych ludzi.
Pracy Bennettów przyświeca chwalebny cel ocalenia życia królików, kosztem ich
niepłodności, ale w tej sytuacji ich koncepcja wydaje się być najbardziej
litościwym rozwiązaniem. Przez niefrasobliwe postępowanie ich córki, Amandy,
którą kieruje dziecięca miłość do futrzastego przyjaciela ich eksperyment
przynosi jednak tragiczne rezultaty. Scenarzystom, co prawda nie udało się
rozbudzić we mnie takiej przychylności do głównych bohaterów, żebym kibicowała
im w walce z przerośniętymi królikami, radowała się na widok eliminowania morderczych
zwierzaków, ale przynajmniej sprawili, że miałam nadzieję, iż uda im się ujść z
życiem. Tyle tylko, że równocześnie liczyłam na przeżycie królików. Moja
sympatia do tych słodziutkich zwierzaczków oczywiście w paru momentach została
odrobinę nadwątlona, co było efektem uporczywych zabiegów twórców, starających
się demonizować słodko wyglądające istoty, ale nie na tyle, żebym z ulgą
przyjmowała ich śmierć.
Jak na animal attack powstały na
początku lat 70-tych za niespełna milion dolarów, „Noc lepusa” błyszczy stroną
techniczną. Profesjonalne zdjęcia wyjałowionych, rozległych pól nasuwających skojarzenia
z westernem i dużą wagę przykładających do akcentowania wyalienowania bohaterów,
trwających praktycznie pośrodku niczego z zagrożeniem w postaci przerośniętych
królików „depczącym im po piętach”. Wiarygodne kreacje aktorów i oczywiście w
przeważającej mierze prawdziwe króliki wcielające się w role tych zmutowanych –
wszystko to napełniło mnie przekonaniem, że William F. Claxton bardzo poważnie
podszedł do swojego zadania i nie zniechęciła go nawet bądź co bądź lekko
absurdalna tematyka. Jeśli chodzi o stronę techniczną to zastrzeżenia mam
jedynie do wszystkich ujęć, w których pojawia się krew, czy to zmasakrowanych
ludzkich zwłok, czy widoków obrażeń, jakie odniosły co poniektóre króliki,
ponieważ posokę imitował keczup, co niestety w barwie i konsystencji jest aż
nazbyt widoczne, tym samym podkopując realizm. Jedna krwawa sekwencja, która
rozbudziła we mnie żywsze emocje to atak na konia, głównie przez wstrząsające,
migawkowe obrazy wijącego się z bólu wierzchowca obleganego przez ogromne
króliki. Ale rzeczona fragmentaryczna realizacja znacząco zminimalizowała widok
przejaskrawionej krwi, tak skutecznie psującej efekt w pozostałych
makabrycznych scenach i również dzięki temu udało się twórcom mnie poruszyć. O
samej konstrukcji scenariusza nie warto się natomiast rozpisywać, gdyż jak już
wspomniałam „Noc lepusa” stanowi modelowy przykład horroru traktującego o
zmutowanych zwierzętach atakujących ludzi. Z paroma ciekawymi, całkiem
nastrojowymi zrywami, ale nie jestem pewna, czy na tyle charakterystycznymi,
żeby osiąść w pamięci wielbicieli animal
attacków i w kilku przydługich, konwencjonalnych momentach odsunąć od nich
senność.
Nie uważam, żeby czas jaki poświęciłam na seans „Nocy lepusa” był całkowicie
stracony, bo mimo wszystko nie wykrzesałam z siebie takiej niechęci do tej
produkcji, jak to miało miejsce w przypadku większości krytyków opiniujących tę
pozycję. W moim pojęciu to typowy średniaczek, mający swoje plusy i minusy, ale
w ogólnym rozrachunku praktycznie zlewający się z innymi schematycznymi animal attackami. Może gdyby scenarzyści
pomyśleli o jakichś mniej typowych rozwiązaniach fabularnych albo chociaż
twórcy efektów specjalnych z większą starannością podeszliby do aspektów gore „Noc lepusa” wybiłaby się ponad
przeciętność. Bo w takim kształcie niestety pozostał mi duży niedosyt, choć
oczywiście doceniam w większości profesjonalną warstwę techniczną.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz