czwartek, 23 czerwca 2016

„Noc lepusa” (1972)


Arizona. Ranczer, Cole Hillman, zmaga się z plagą królików zjadającą mu plony. Zwraca się o pomoc do zoologa Roya Bennetta współpracującego z żoną Gerry, który postanawia opracować specyfik hamujący ich cykl reprodukcyjny, ale prace nie przynoszą pożądanych rezultatów. Córka Bennettów, Amanda, zamienia miejscami królika, któremu wstrzyknięto szkodliwy specyfik ze zdrowym zwierzęciem, pragnąc ocalić swojego ulubieńca. Traf chce, że królik doświadczalny wydostaje się na wolność. Niedługo potem ludzie zaczynają padać ofiarami przerośniętych królików, zmutowanych poprzez kontakt ze zwierzęciem poddanym eksperymentowi. Cole Hillman i Roy Bennett szukają sposobu na wytępienie wszystkich agresorów, ale ich coraz bardziej powiększająca się liczba znacznie utrudnia im zadanie.

Scenariusz „Nocy lepusa” autorstwa Dona Hollidaya i Gene’a R. Kearneya powstał w oparciu o powieść science fiction Australijczyka Russella Braddona pt. „The Year of the Angry Rabbit”. Reżyserii adaptacji podjął się William F. Claxton, realizujący się głównie w westernach, zarówno serialowych, jak i filmowych i jego zamiłowanie istotnie przebija z kadrów „Nocy lepusa”. Scenarzyści przenieśli akcję z pierwotnej Australii do Arizony, usuwając wiele wątków widniejących w literackim pierwowzorze, czym narazili się na krytykę wielbicieli powieści. Podczas gdy książkę spisano w duchu science fiction jej adaptacja skłoniła się w stronę animal attacku, moralizując w dużo mniejszym stopniu, niż uczynił to Braddon na kartach swojego utworu. Powieść została odebrana, jako potępienie kapitalizmu, wojen i nacjonalizmu, natomiast film przez wielu krytyków został uznany za modelowy horror o morderczych, zmutowanych zwierzakach, bez pretensji do czegoś głębszego. Poniekąd muszę się z tym zgodzić, bo scenariusz „Nocy lepusa” istotnie najbardziej koncentruje się na motywie propagowanym przez standardowe animal attacki, ale myślę, że z paru krótkich fragmentów przebijały głębsze wnioski – problem jedynie w tym, że zostały zmarginalizowane przez wątek przewodni.

Wytwórnia filmowa Metro-Goldwyn-Mayer (MGM) początkowo zamierzała dystrybuować „Noc lepusa” pod tytułem „Rabbits”, ale ostatecznie zdecydowano się przemianować tytuł na „Night of the Lepus”, jednocześnie unikając zdjęć królików na plakatach filmowych tylko po to, żeby przedwcześnie nie zniechęcić opinii publicznej. Zdawano sobie bowiem sprawę, że wyjawienie natury zagrożenia może zaszkodzić promocji, gdyż potencjalni odbiorcy jeszcze przed obejrzeniem filmu mogliby uznać tę koncepcję za nazbyt absurdalną. Obawiano się również reakcji widzów na efekty specjalne, które miały dużą szansę wzbudzić w odbiorcach emocje odmienne od zamierzonych. W moim przypadku właśnie tak się stało, bo choć muszę oddać twórcom dbałość o wizualny realizm to okazało się, że wiarygodność zmusiła mnie do sympatyzowania z przerośniętymi królikami. Oto, mamy zdumiewający przykład filmu, któremu wysoki poziom autentyczności zaszkodził zamiast dopomóc, bo bardzo trudno jest wspierać ludzi w tępieniu zwierzaków, które oprócz nienaturalnych rozmiarów (i oczywiście agresywności) niczym nie różnią się od milusińskich przedstawicieli swojego gatunku. Twórcy efektów specjalnych tylko w chwilach bezpośrednich ataków królików na poszczególne jednostki, w przebłyskach pokazali mężczyznę ubranego w kostium wyobrażający zwierzaka, w większości scen wykorzystując miniaturowe modele otaczające agresorów, czyli prawdziwe króliki, żeby spotęgować efekt nierzadko filmowane na dużym zbliżeniu. Typowe eksperymentowanie z perspektywą, w większości udane, ponieważ jedynie w krótkich urywkach można się było dopatrzeć nienaturalnie małego rozmiaru rekwizytów otaczających mordercze zwierzaki, ale jak już wspomniałam z miejsca osadzające mnie „po niewłaściwej stronie”. Początkowe wstawki obrazujące pogrom królików pustoszących pola, ich paniczne ucieczki przed śmiercionośnymi kulami napełniły mnie głębokim współczuciem. I nie pomogły nawet w gruncie rzeczy racjonalne informacje głoszące, że tępienie królików przez wzgląd na ich liczbę jest konieczne, bowiem w przeciwnym razie wszystkie uprawy są skazane na wymarcie, a co za tym idzie małe farmerskie miasteczko w Arizonie niedługo przestanie istnieć. Scenarzyści chyba zdawali sobie sprawę z niebezpieczeństwa opowiedzenia się widza po stronie królików, bo wystarali się o biorąc pod uwagę sytuację, całkiem empatyczne postacie. Ranczer Cole Hillman (przekonująca kreacja Rory’ego Calhouna) mimo, że stracił uprawy przez działalność królików na jego polu z niechęcią podchodzi do pomysłu otrucia zwierzaków. Takie postępowanie wydaje mu się niehumanitarne, dlatego też zwraca się o pomoc do znajomego zoologa Roya Bennetta i jego żony Gerry (równie dobre kreacje Stuarta Whitmana i znanej między innymi z „Psychozy” Janet Leigh), którzy w odpowiedzi starają się opracować specyfik mogący zahamować proces rozmnażania się szkodliwych królików. Don Holliday i Gene R. Kearney rezygnują ze zwyczajowego w takich przypadkach obrazu burzyciela, który przez swoje szatańskie eksperymenty przyczynia się do śmierci wielu niewinnych ludzi. Pracy Bennettów przyświeca chwalebny cel ocalenia życia królików, kosztem ich niepłodności, ale w tej sytuacji ich koncepcja wydaje się być najbardziej litościwym rozwiązaniem. Przez niefrasobliwe postępowanie ich córki, Amandy, którą kieruje dziecięca miłość do futrzastego przyjaciela ich eksperyment przynosi jednak tragiczne rezultaty. Scenarzystom, co prawda nie udało się rozbudzić we mnie takiej przychylności do głównych bohaterów, żebym kibicowała im w walce z przerośniętymi królikami, radowała się na widok eliminowania morderczych zwierzaków, ale przynajmniej sprawili, że miałam nadzieję, iż uda im się ujść z życiem. Tyle tylko, że równocześnie liczyłam na przeżycie królików. Moja sympatia do tych słodziutkich zwierzaczków oczywiście w paru momentach została odrobinę nadwątlona, co było efektem uporczywych zabiegów twórców, starających się demonizować słodko wyglądające istoty, ale nie na tyle, żebym z ulgą przyjmowała ich śmierć.

Jak na animal attack powstały na początku lat 70-tych za niespełna milion dolarów, „Noc lepusa” błyszczy stroną techniczną. Profesjonalne zdjęcia wyjałowionych, rozległych pól nasuwających skojarzenia z westernem i dużą wagę przykładających do akcentowania wyalienowania bohaterów, trwających praktycznie pośrodku niczego z zagrożeniem w postaci przerośniętych królików „depczącym im po piętach”. Wiarygodne kreacje aktorów i oczywiście w przeważającej mierze prawdziwe króliki wcielające się w role tych zmutowanych – wszystko to napełniło mnie przekonaniem, że William F. Claxton bardzo poważnie podszedł do swojego zadania i nie zniechęciła go nawet bądź co bądź lekko absurdalna tematyka. Jeśli chodzi o stronę techniczną to zastrzeżenia mam jedynie do wszystkich ujęć, w których pojawia się krew, czy to zmasakrowanych ludzkich zwłok, czy widoków obrażeń, jakie odniosły co poniektóre króliki, ponieważ posokę imitował keczup, co niestety w barwie i konsystencji jest aż nazbyt widoczne, tym samym podkopując realizm. Jedna krwawa sekwencja, która rozbudziła we mnie żywsze emocje to atak na konia, głównie przez wstrząsające, migawkowe obrazy wijącego się z bólu wierzchowca obleganego przez ogromne króliki. Ale rzeczona fragmentaryczna realizacja znacząco zminimalizowała widok przejaskrawionej krwi, tak skutecznie psującej efekt w pozostałych makabrycznych scenach i również dzięki temu udało się twórcom mnie poruszyć. O samej konstrukcji scenariusza nie warto się natomiast rozpisywać, gdyż jak już wspomniałam „Noc lepusa” stanowi modelowy przykład horroru traktującego o zmutowanych zwierzętach atakujących ludzi. Z paroma ciekawymi, całkiem nastrojowymi zrywami, ale nie jestem pewna, czy na tyle charakterystycznymi, żeby osiąść w pamięci wielbicieli animal attacków i w kilku przydługich, konwencjonalnych momentach odsunąć od nich senność.

Nie uważam, żeby czas jaki poświęciłam na seans „Nocy lepusa” był całkowicie stracony, bo mimo wszystko nie wykrzesałam z siebie takiej niechęci do tej produkcji, jak to miało miejsce w przypadku większości krytyków opiniujących tę pozycję. W moim pojęciu to typowy średniaczek, mający swoje plusy i minusy, ale w ogólnym rozrachunku praktycznie zlewający się z innymi schematycznymi animal attackami. Może gdyby scenarzyści pomyśleli o jakichś mniej typowych rozwiązaniach fabularnych albo chociaż twórcy efektów specjalnych z większą starannością podeszliby do aspektów gore „Noc lepusa” wybiłaby się ponad przeciętność. Bo w takim kształcie niestety pozostał mi duży niedosyt, choć oczywiście doceniam w większości profesjonalną warstwę techniczną.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz