„Revenge” (2017)
Możliwe lekkie spoilery
Richard
zabiera swoją kochankę Jen do domu na pustyni, gdzie ma zamiar
spędzić z nią kilka upojnych chwil przed zaplanowanym spotkaniem
ze swoimi przyjaciółmi, Stanem i Dimitrim, myśliwymi tak jak on.
Mężczyźni nieoczekiwanie przybywają wcześniej, a nazajutrz
Richard na kilka godzin zostawia ich samych z Jen, ponieważ musi
załatwić pilną sprawę. Stan gwałci wówczas kobietę, a zdający
sobie z tego sprawę Dimitri nie interweniuje. Po powrocie Richard
jest wściekły na kolegów i panikuje na myśl o czekających ich
konsekwencjach. Uznaje, że jedynym wyjściem z tej sytuacji jest
pozbycie się Jen. Nie konsultując tego z przyjaciółmi dopuszcza
się czynu niewybaczalnego i kiedy już nabiera pewności, że kryzys
został zażegnany okazuje się, że kobiecie udało się przeżyć.
I że nie ma zamiaru puścić w niepamięć krzywdy, którą jej
wyrządzono.
„Revenge”
to francuski thriller w reżyserii debiutującej w pełnometrażowym
filmie fabularnym Coralie Fargeat, która jest także autorką
scenariusza. Osadzony w konwencji rape and revenge grindhouse
po raz pierwszy został pokazany publiczności w 2017 roku na
Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Toronto, a do szerszego obiegu
trafił w roku 2018. Krytycy wręcz rozpływali się w zachwytach nad
tym filmowym dokonaniem, w czym wtórowała im spora część
zwykłych odbiorców. Wśród tych ostatnich znaleźć można też
wielu przeciwników „Revenge”, widzów głęboko rozczarowanych,
zniesmaczonych wręcz głównie nielogicznym scenariuszem.
Co
moim zdaniem musi wiedzieć każdy, kto rozważa seans „Revenge”
Coralie Fargeat? Przede wszystkim to, że debiutująca w pełnym
metrażu Francuzka celowo nadała mu kształt tzw. grindhouse'a.
W takich filmach logika często zostaje zepchnięta poza margines,
nie ma ona kompletnie żadnego znaczenia dla twórców. Najczęściej
najsilniejszy nacisk kładzie się w nich na seks, przemoc i szybkie
tempo akcji. Wszelkiej maści kurioza są ważniejsze od realizmu, a
i tandetne efekty specjalne w tym specyficznym typie kina są jak
najbardziej pożądane. Coralie Fargeat nie poszła na całość (w
smaczne skrajności) w tym swoim stylizowaniu „Revenge” na
grindhouse'a – bardziej przypominało mi to „Everly” Joego
Lyncha, niż „Death Proof” Quentina Tarantino i „Planet Terror”
Roberta Rodrigueza, aczkolwiek bez dowcipnych akcentów. Chyba że za
takowe ktoś uzna bezlitosne wręcz pogwałcenie logiki, czyli
element wpisujący się w formułę grindhouse'ów. W żadnym
razie niebędący wypadkiem przy pracy. Osobom zorientowanym w tego
typu kinie, potrafiącym przyjmować takie spojrzenie na świat
przedstawiony utworu tłumaczyć jego specyfiki nie trzeba. Doskonale
wiedzą oni jak podchodzić do takich historii. Doszukiwanie się w
„Revenge” maksymalnego realizmu nie ma najmniejszego sensu, bo
miało go nie być (jeśli przyjmie się jedną z dwóch nasuwających
się interpretacji, o czym później). Taka konwencja. I jeśli ktoś
nie potrafi jej przyjąć, nie umie przestawić się na taki sposób
snucia filmowej opowieści to najlepiej zrobi omijając tę produkcję
szerokim łukiem. Coralie Fargeat osadziła swoją historię w
pustynnej scenerii, co w połączeniu z kolorystyką jaką operatorzy
i oświetleniowcy nadali zdjęciom może przypomnieć co poniektórym
remake „Wzgórza mają oczy”. Taka myśl może przemknąć przez
ich głowę po pierwszym rzucie oka na prezentowaną we wstępie
scenę przybycia Richarda i jego kochanki Jen do samotnego domu na
pustyni. Później dostaniemy szersze ujęcia krajobrazu. Zobaczymy
rozciągające się wszędzie gdzie okiem sięgnąć zapiaszczone
równiny i wzgórza, na które za dnia będą padać gorące
promienia słoneczne, nadając całości żółto-pomarańczowego
kolorytu, a nocą na całym tym terenie będzie się odczuwało
dotkliwy chłód. Trochę skał i porozsiewanych gdzieniegdzie
najczęściej już uschniętych traw oraz rzecz jasna jaskinie, w
których można znaleźć tymczasowe schronienie przed uciążliwymi
warunkami atmosferycznymi i pałającym żądzą mordu człowiekiem.
Ale zanim będziemy mogli dokładniej przyjrzeć się tej jałowej
scenerii poznamy postacie zaludniające plan. Obsada tego filmu
składa się jedynie z pięciu osób, z których na dodatek jeden
przewija się tylko we wstępie. Scenarzystka skupiła się na
pozostałej czwórce, na pierwszym planie umieszczając Jen w bardzo
dobrym stylu wykreowaną przez Matildę Annę Ingrid Lutz. Kevin
Janssens w roli Richarda, Vincent Colombe jako Stan i Guillaume
Bouchede wcielający się w Dimitriego moim zdaniem też nie mają
powodów do wstydu, ale to postać kobieca najsilniej przyciąga
wzrok. Co nie jest zasługą wyłącznie dobrego warsztatu aktorki.
Coralie Fargeat celowała w nurt rape and revenge, a jak
wiadomo tego typu obrazy zmuszają odbiorców do sympatyzowania z
osobą siejącą śmierć w odwecie za wyrządzoną jej krzywdę. Nie
musimy zbyt wiele wiedzieć o tych postaciach, żeby im kibicować –
wystarczy nam wiedza o tragedii, jaka je spotkała. Co ciekawe na
początku Jen nie zyskała mojej sympatii, prezentowała sobą typ
kobiety, z którym na pewno nie znalazłabym wspólnego języka.
Coralie Fargeat w kilku scenach nakreśliła obraz osóbki marzącej
o zostaniu gwiazdą, która bez skrupułów wskakuje do łóżka
żonatego mężczyzny i rzuca się w wir tak zwanego tańca-ocierańca
z jednym z jego przyjaciół. Jen zdaje się w ogóle nie szanować
siebie – wygląda to tak jakby zależało jej przede wszystkim na
dobrej zabawie w męskim gronie, jakby dla swojego kochanka była
gotowa zrobić niemalże wszystko i nie ma przy tym dla niej żadnego
znaczenia to, że gdy ten już się nią nacieszy ma zamiar wrócić
do swojej żony, nieświadomej jego zdrady. Ale potem następuje
przebudzenie – patrzymy na mentalną metamorfozę Jen, na przemianę
w kobietę wyzwoloną, co każe mi patrzeć na ten film, jak na
thriller feministyczny.
Z
tą klasyfikacją gatunkową miałam w sumie spory problem. Tak
naprawdę to nadal nie jestem tak do końca przekonana, czy nadawanie
mu miana thrillera jest aby właściwe. Bo choć klimat rzeczywiście
bardziej przystaje do dreszczowca (i właśnie ten aspekt po długim
namyśle i nie bez wątpliwości uznałam za decydujący), to już
poziom brutalności bardziej pasuje mi do horroru. Ujęć rodem z
kina torture porn nie ma może zatrważająco dużo, ale gdy
już się pojawiają nie szczędzi się widzom najdrobniejszych
szczegółów pokazywanych na dużych zbliżeniach. Na dodatek efekty
specjalne szczycą się dużym stopniem realizmu, co akurat nie jest
zbyt często spotykane w grindhouse'ach. Najbardziej
wbijającymi się w pamięć sekwencjami tego typu są: zabieg, jaki
Jen przeprowadza na samej sobie i wyciąganie kawałka szkła ze
stopy przez jednego z myśliwych. Ta pierwsza stanowi makabryczne
następstwo wydarzenia chyba najczęściej krytykowanego przez
przeciwników „Revenge”. Zarzuca się mu rażący wręcz brak
logiki, ale ja po raz kolejny podkreślam, że tak miało być. Jeśli
przyjąć taką interpretację, bo ja tam odczytałam to jako
zmartwychwstanie, odrodzenie w postaci kobiety ekstremalnie wręcz
wyzwolonej. Celowo gwałcono logikę także podczas sceny operacji
przeprowadzonej przez Jen w jaskini na samej sobie. Wzmocniona
pejotlem mścicielka wyjmuje ułamaną gałąź ze swojego ciała, po
czym kauteryzuje obficie krwawiącą ranę. Dlaczego tak późno
traci przytomność? Jakim cudem tak długo utrzymywała się przy
życiu i miała jeszcze siłę na zabicie jednego z wrogów i
przebycie dosyć długiej drogi? To wyjaśniała moja interpretacja
(powstała z martwych kobieta jest przynajmniej prawie
niezniszczalna), a nawet jeśli przyjąć tę drugą to osoby
rozmiłowane w grindhouse'ach czy ściślej współczesnych
hołdach dla nich, z takiego przerysowania powinny być zadowolone.
Inna sprawa, że jeśli już kauteryzować ranę z przodu to dlaczego
nie tę wlotową, z tyłu? Ale niech będzie, że dlatego, że
wcześniej straciło się przytomność, a ten niezwykły po
wskrzeszeniu organizm, do czasu jej odzyskania, sam sobie z tym
problemem poradził. Natomiast przy przyjęciu tej drugiej
interpretacji, że Jen udało się przeżyć upadek zakończony
przebiciem ciała konarem, mamy kolejną nielogiczność wpisaną w
formułę tego typu obrazów. Nadmieniona już sekwencja z
wyciąganiem szkła ze stopy też obfituje w najdrobniejsze detale i
też została znacznie rozciągnięta w czasie. Koleś grzebie i
grzebie w tej broczącej gęstą krwią ranie – wkłada palce pod
skórę i przy akompaniamencie własnych wrzasków szuka sprawcy
całego tego zamieszania. Kawałka szkła, które na naszych oczach
wkrótce zostanie powolutku wyjęte z ciała. Osoby o słabych
żołądkach mogą już podczas sceny w jaskini pośpieszyć do
toalety i jeśli faktycznie tak się stanie to na pewno powtórzą
ten szaleńczy pęd w trakcie sceny z usuwaniem ciała obcego z
własnej stopy. Czy osoby dobrze i jako tako zaznajomione z kinem
gore tak samo na to zareagują? Mocno w to wątpię. Choć
podobała mi się odwaga reżyserki stawiającej pierwsze kroki w
pełnym metrażu, to że nie cackała się z widzem, i że tak bardzo
przyłożono się do efektów specjalnych, to nie reagowałam na to z
odrazą. Nie zemdliło mnie, a wydaje mi się, że byłoby inaczej,
gdyby postawiono na oblepiony brudem klimat rodem z „Ostatniego domu po lewej”. Chociaż ten też miał swój urok – tyle tylko,
że bardziej przydawał się do budowania napięcia, co w zresztą
moim odczuciu Coralie Fargeat wychodziło praktycznie bezbłędnie,
niźli budzenia odrazy u oglądającego. A przynajmniej u tego, który
trochę krwawych/umiarkowanie krwawych filmów już w swoim życiu
obejrzał, zwłaszcza tych nakręconych w latach 70-tych i 80-tych XX
wieku.
„Revenge”
to thriller (z elementami horroru i kina akcji), w którym myśliwi
zamieniają się w zwierzynę. Teraz w jakimś tam stopniu mogą
wreszcie przekonać się, jak czuje się ścigana przez nich ofiara,
jak to jest stać po drugiej stronie barykady. Nie zamierzają jednak
czekać aż dosięgnie ich karząca ręka sprawiedliwości, ani nawet
nie mają zamiaru uciekać przed kobietą, która jest
zdeterminowana, aby pomścić swoją krzywdę. O nie, trzech mężczyzn
(co ciekawe to właśnie gwałciciel nie jest tak do końca
przekonany do zbrodniczej ścieżki jaką wybiera ich przywódca) tak
łatwo nie pożegna się ze swoją pozycją, nie pozwoli „zepchnąć
się ze szczytu łańcucha pokarmowego”. Będą oni opierać się
przedzierzgnięciu z myśliwego w zwierzynę. Oni też ruszą na
polowanie. Trzech mężczyzn przeciwko jednej młodej kobiecie.
Kobiecie, która odnajduje w sobie nową siłę i ma rachunki do
wyrównania. Pytanie tylko, czy to wystarczy aby wyjść zwycięsko
ze starcia z zaprawionymi w polowaniach ludźmi? Rape and revenge
ubrany w łaszki grindhouse'a, w którym można się zakochać.
Jeśli oczywiście ma się dużo sympatii do tego, dosyć
specyficznego typu kina. Mnie jeszcze trochę do miłości zabrakło,
nie udało mi się zapałać tym uczuciem do tego projektu Francuzki
Coralie Fargeat, ale polubiłam go na tyle, że pewnie (przy
założeniu, że jeszcze trochę pożyję) jeszcze do niego wrócę.
Może nawet nie raz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz