poniedziałek, 4 marca 2019

„Studenckie życie” (2018)

Córka policjanta z wydziału zabójstw, Riley, rozpoczyna naukę na uczelni, na której studiowała jej matka. Kobieta zginęła w pożarze, gdy Riley była kilkuletnim dzieckiem, a ojciec nigdy nie zechciał przychylić się do jej próśb i przekazać jej wystarczająco dużo informacji o mamie. Teraz Riley zyskuje możliwość dowiedzenia się czegoś więcej o swojej rodzicielce, bo okazuje się, że należała ona do żeńskiego stowarzyszenia studenckiego, którego członkinie są chętne udostępnić jej wszystkie materiały na jej temat, które posiadają. Zależy im jednak na tym, by Riley dołączyła do ich stowarzyszenia. Jej najlepszej przyjaciółce, Becks, również na tym zależy, chce żeby razem weszły do tego stowarzyszenia. Riley nie trzeba długo namawiać, bo czuje, że to sposób na zbliżenie się do matki. Nie zmienia decyzji nawet wtedy, gdy jedna z członkiń tego stowarzyszenia pada ofiarą tajemniczego mordercy, który upodabnia jej ciało do lalki.

„Studenckie życie” to drugi, po „Alien Abduction” (2014), film w reżyserskiej karierze Matty'ego Beckermana, który to ponadto współtworzył scenariusz „American Satan” (2017), był jednym z producentów wykonawczych „Eksperymentu” Paula Scheuringa, remake'u thrillera Olivera Hirschbiegela pod tym samym tytułem oraz jednym z producentów „Isolation” (2011) i wspomnianych już „Alien Abduction” i „American Satan”. Kanadyjsko-amerykański thriller z elementami slashera, „Studenckie życie”, ponoć kosztował w przybliżeniu cztery miliony dolarów. Taką informację można znaleźć w Internecie, ale szczerze powiedziawszy trudno mi w to uwierzyć...

„Studenckie życie” to jeden z tych filmów, który wygląda, jakby został nakręcony przez bandę amatorów dysponujących groszowym budżetem, traktujących ten projekt, jako formę rozrywki nieprzeznaczoną do sprzedaży. Pomyślałam sobie: ot, grupa znajomych postanowiła pobawić się prywatnymi kamerkami, nawet nie marząc o tym, że owoc ich pracy (albo raczej zabawy) kiedykolwiek trafi do dystrybucji. Ale traf chciał, że ktoś z branży filmowej dostrzegł w tym potencjał, którego, jestem o tym przekonana, mało kto zdoła wychwycić, i uznał, że da się na tym zarobić. A potem, już po zakończeniu seansu, dowiedziałam się, że byłam w błędzie, że „Studenckie życie” kręcono z myślą o dystrybucji i w dodatku kierował tym człowiek, który ma już pewne doświadczenie w branży filmowej. Niewielkie, ale zawsze. I że przeznaczono na to aż cztery miliony dolarów! Nie, to nie może być prawda. Ktoś musiał się pomylić, bo tak na oko trudno wycenić budżet tej produkcji na więcej niż milion. Osobiście dałbym jeszcze mniej – może z pół miliona, a i takiej sumy na miejscu filmowców nie zdecydowałabym się spożytkować na coś takiego. Już sama akceptacja tego scenariusza autorstwa Sarah Scougal to prawie science fiction, bo już nawet z polskiego sejmu wychodzą lepszej jakości teksty, a patrząc na pracę naszych polityków to naprawdę niemały wyczyn... Ale do rzeczy. Na pierwszym planie postawiono Lalę Kent, aktorkę, która według mnie radzi sobie tutaj najlepiej, co nie znaczy, że dysponuje wielce zadowalającym warsztatem. Po prostu pozostali członkowie obsady są tak nieprzekonujący, że nie trzeba było dużego talentu, by ich przyćmić. Kent wciela się tutaj w postać młodej kobiety imieniem Riley, która właśnie rozpoczęła studia na uczelni, na której niegdyś kształciła się jej nieżyjąca już matka. Towarzyszy jej długoletnia przyjaciółka Becks, która to początkowo wydaje się być kompletnym przeciwieństwem głównej bohaterki „Studenckiego życia”. Wstępne sceny kazały mi przypuszczać, że wzorem wielu slasherów postawiono na przyjaźń rozsądnej, stroniącej od używek i przygodnego seksu młodej kobiety (final girl) z rozrywkową, puszczalską wręcz panną, która najpewniej bardzo szybko pożegna się z życiem. Ale nie, tak dobrze to nie jest. Riley szybko wkracza w świat hucznych imprez, na których alkohol leje się strumieniami, a i narkotyków jest pod dostatkiem. Półnagie kobiety godzinami odurzają się wszystkim, co tylko im się podsunie, a mężczyźni starają się dotrzymać im tempa. Tańce-obściskiwańce, wymiotowanie gdzie popadnie, pijackie gadki, chwiejny krok, a nazajutrz potężny kac, ale i satysfakcja tym, że zaliczyło się boską balangę. A więc może to powtórzymy? Może czym prędzej rozpoczniemy kolejną popijawę? Czemu nie? Przecież taki szczególik jak brutalne morderstwo koleżanki nie może nas przed tym powstrzymać. No bo dlaczego mielibyśmy z tak prozaicznego powodu odmawiać sobie chlania i ćpania w gronie znajomych? Toż to święte prawo studenta i jakiś tam morderca nie może przecież nam go odebrać. Nigdy nie podejrzewałabym, że tak się stanie, ale postacią, która jako jedyna zyskała odrobinę mojej sympatii w tym oto filmiku był policjant tego typu, z którym w rzeczywistości spotykam się najczęściej i bynajmniej nie poprawia to mojego zdania o tej grupie zawodowej. Detektyw Cole, bo tak nazywa się ojciec Riley, zauważalnie wychodzi z założenia, że policyjna odznaka czyni z niego boga. „Uważaj sobie, bo mam odznakę”, „nie podskakuj mi, bo mam spluwę”, „trzymaj się z dala od mojej córki, jeśli nie chcesz narazić się (ekm) stróżowi prawa” - co prawda nie padają dokładnie takie słowa, ale właśnie taki przekaz wypływa z jego postawy względem „maluczkich”, którzy go zdenerwują. Tak, facet ewidentnie ma Kompleks Boga, który to uważam, że jest częstą przypadłością mundurowych, nie zdziwiłabym się więc, gdyby okazało się, że budując postać detektywa Cole'a Sarah Scougal inspirację czerpała przede wszystkim z życia, nie zanurzała się zbytnio w świat fantazji. Ojciec Riley w każdym razie nie jest postacią, którą z łatwością można polubić, ale jako że alternatywą są skrajnie nieodpowiedzialni młodzi ludzie, którym w głowie tylko balangi (no dobrze, Riley jest jeszcze zainteresowana zdobywaniem informacji o swojej matce), to wybór chyba może być tylko jeden. A przynajmniej ja zdołałam wykrzesać z siebie odrobinkę sympatii (zdecydowanie za mało) jedynie względem tego gburowatego policjanta.

„Studenckie życie” nakręcono w sposób, który co poniektórych może przyprawić o mdłości. I bynajmniej nie chcę przez to powiedzieć, że wystarano się o jakieś odrażające efekty specjalne, że sceny mordów członkiń pewnego studenckiego żeńskiego stowarzyszenia mają szansę zniesmaczyć odbiorców, bo oprócz nienaturalnie obficie bryzgającej substancji niezdarnie udającej krew i widoku sprofanowanych zwłok nic z tej materii nie rzuciło już mi się oczy. Wspomniana profanacja, jakkolwiek nieodpowiednio to zabrzmi, jest dosyć ciekawa. Modus operandi mordercy w całkiem niezłej masce, był jedynym elementem „Studenckiego życia” utrzymującym mnie przed ekranem. Otóż, czarny charakter z powodu, który zostanie objaśniony później, pozbawia swoje ofiary kończyn (każdej odcina co innego), a w ich miejsce stawia prymitywne protezy, które mają upodabniać je do lalek. Robi im również makijaż, który stanowi dopełnienie tego obrazu, jest ważnym składnikiem tej dziwacznej stylizacji, a pozyskane części ciała... No cóż, niektórzy myślą, że je zjada, ale czy tak jest w istocie okaże się dużo później. Pod warunkiem oczywiście, że zdoła się wytrwać do tego momentu... Szczerze wątpię, żeby znalazło się wiele osób, które zdobędą się na taki wyczyn. Ponadto myślę, że przynajmniej większość z tych widzów, którym się to uda najpewniej sobie tego nie pogratuluje. Poczują się oni jak przegrani, nie zwycięzcy. Myślę, że takie poczucie wzbudzi w nich przede wszystkim wyżej wspomniana warstwa techniczna – przyprawiająca o zawrót głowy praca kamer (zdjęcia latają jak chcą) i przejaskrawione barwy, tak nienaturalne że aż boli. To dość, by wielu widzów zniechęcić do dalszego oglądania. A dla tych, których już te pierwsze ujęcia nie przekonają, że nie warto tracić na to czasu, twórcy przygotowali jeszcze bardziej tandetne „atrakcje”. Rozciągane do granic możliwości, nieudolnie zmontowane wstawki ze studenckich imprez, takie przeciąganie w czasie stosunku seksualnego, że aż przemknęło mi przez głowę, że będzie to trwało, aż do napisów końcowych i „prawdziwe mistrzostwo świata”, które to „miałam przyjemność” zobaczyć już na początku tej oto wesołej twórczości. Pamiętacie „Wredne dziewczyny” Marka Watersa? Matty Beckerman mógł inspirować się tym filmem podczas kręcenia jednaj z bardziej kiczowatych sekwencji. Widzimy oto kilka popularnych dziewcząt przemierzających kampus w iście groteskowej oprawie, bo nie wiedzieć czemu zdecydowano się tchnąć w to trochę patosu. Do „Wrednych dziewczyn” jeszcze by to pasowało, bo to w końcu komedia, ale nawet tam nie dostrzegłam takiego przejaskrawienia, jak w tym konkretnym momencie tegoż thrillera. Thrillera, którego twórcy zauważalnie dążyli do stworzenia filmu slash. Takie wrażenie odnosiłam i jeśli faktycznie tak było to w moich oczach te starania nie przyniosły rezultatu. Nie w całości, bo jednak elementy slashera ten dreszczowiec posiada. Zabawny dreszczowiec jakkolwiek paradoksalnie to brzmi – zabawny, ale i skrajnie irytujący, mocno przewidywalny, rażąco naiwny, żeby nie rzec głupkowaty thriller błądzący w oparach takiej tandety, jaką ciężko znaleźć nawet w amatorskich filmikach nakręconych smartfonami.

Uwaga: gniot! Takie ostrzeżenie czuję się w obowiązku wystosować do każdego, kto rozważa seans „Studenckiego życia” Matty'ego Beckermana. Jeśli zaś ktoś bardzo chce zobaczyć prawdziwy obraz nędzy i rozpaczy, filmowy twór, który pod niemalże każdym względem wypada nie tyle słabo, ile wręcz tragicznie, to proponuję zacząć od tego tutaj. Myślę, że trudno będzie mu znaleźć równie tandetny thriller, nawet wśród współczesnych dreszczowców kręconych na potrzeby telewizji. Aż tak niski poziom to prawdziwa rzadkość. Toż to prawie że unikat jest... szkoda, że w takim sensie, ale to w końcu też jakieś dokonanie:) Nie ośmielicie się chyba powiedzieć, że Matty Beckerman żadnego rekordu nie pobił albo chociaż, że nie był tego bardzo bliski...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz