niedziela, 6 września 2020

„Aszura” (2018)

 

W dzieciństwie Nadia, Stéphane, Ali i jego brat Samir zmierzyli się z najprawdziwszym potworem, ale nie wszyscy tak to zapamiętali. Wychowująca syna poczętego z pracującym w wydziale zabójstw Alim, Nadia, jest przekonana, że przed dwudziestoma laty ona i jej przyjaciele zostali zaatakowani przez niebezpiecznego mężczyznę, który porwał Samira. Stéphane i wytrwale poszukujący brata Ali, pamiętają jednak straszliwą bestię, która prawie pozbawiła ich życia. A teraz potwór wrócił, by zapolować na kolejne dzieci. I tylko ich czwórka, która przeżyła już jedno spotkanie z bestią, może przerwać ten krwawy proceder.

Marokańsko-francuski (francuskojęzyczny) horror pt. „Aszura” (oryg. „Achoura”) został wyreżyserowany przez pochodzącego z Francji twórcę „Mirages” z 2010 roku, Talala Selhamiego w oparciu o scenariusz, który stworzył we współpracy z Jawadem Lahlou i Davidem Villeminem. Droga była nadzwyczaj ciężka – od zmarnotrawienia czasu i pieniędzy na, jak się okazało, nieakceptowalne efekty specjalne po batalię o prawa do tego projektu po ogłoszeniu upadłości przez firmę produkcyjną Metaluna, która to wcześniej objęła nad nim pieczę. Prawa udało się odzyskać po roku wytężonej walki, wedle słów samego Talala Selhamiego, głównie dzięki zaangażowaniu jednej z producentek „Aszury”, Lamii Chraibi. Zdjęcia powstawały głównie w Maroko (poza jedną scenką, która to została nakręcona w Paryżu), ale wbrew przewidywaniom niektórych, Selhami, jak to ujął „zakazał sobie jakiejkolwiek egzotyki”.

Aszura to muzułmańskie święto, obchodzone również w Maroku. Różnie jest kultywowane, ale w Maroku to czas dla dzieci. A w filmie Talala Selhamiego także dla potwora zwanego Bougatate. Reżyser „Aszury” powiedział, że starał się tutaj zachować równowagę między kinem rozrywkowym i czymś bardziej wymagającym, wyrażanym w podtekstach, odbieranym intuicyjnie. O ile cechy kina rozrywkowego, i to takiego w iście hollywoodzkiej specyfice, w jego drugim pełnometrażowym filmie bez trudu można odnaleźć, o tyle to obiecywane przez Selhamiego ambitniejsze podejście do kina grozy, prawdopodobnie tylko nieliczni będą w stanie wychwycić. Ja w każdym razie niczego takiego nie odnotowałam. „Aszura” tak naprawdę w nader agresywny, natarczywy sposób stara się wlać w widza pożądane emocje. Dzieje się szybko i w zdecydowanej większości scen bez polotu. Porażający sztucznością (duża ingerencja komputera) i stanowczo przekombinowany potwór polujący na dzieci wyskakuje to tu, to tam, najczęściej bez przygotowania odpowiedniego gruntu. Zamiast poświęcić chwilę na budowanie napięcia, zamiast dłużej popychać widza ku spodziewanemu spotkaniu z bestią, twórcy „Aszury” wolą stawiać na jedną kartę. Na potwora, jakiego świat jeszcze nie widział. Bougatate wyglądem istotnie nie przypominał mi niczego, co dotychczas na ekranie dane mi było zobaczyć. Ale już z motywem bestii polującej na dzieci nieraz w kinie grozy się spotkałam. Nie przypominam sobie jednak takiego, którego można uwięzić we wnętrzu ludzkiego ciała, i który szczególnie upodobał sobie tytułowe święto. Jeśli tylko ma taką możliwość (to znaczy, jeśli akurat nie jest zamknięty w ciele jakiegoś nieszczęśnika) w tym okresie zwykle przypuszcza zmasowany atak na niczego nieświadome, bawiące się, świętujące dzieci. Za to doskonale pamiętam historię o dzieciach zawierających pakt po zakończonym połowicznym sukcesem starciu z potworem, którzy z biegiem lat utracili wspomnienia z nim związane. Pamięć o ich niezwykłych przeżyciach z dzieciństwa wróciła do nich po wielu latach, a wraz z nią świadomość strasznego obowiązku, jaki spoczął na ich drżących barkach. Pamiętacie to? Pamiętacie „To”? Talal Selhami nie ukrywa, że ta kultowa opowieść Stephena Kinga miała wpływ na scenariusz „Aszury” (swoją drogą mówi też o inspiracji twórczością Davida Cronenberga, ale ja szczerze mówiąc nic w tym stylu nie zauważyłam). Gdyby się wypierał to pewnie i tak mało kto by mu uwierzył. Bo podobieństwa są doprawdy jaskrawe. Samo zapożyczanie od Kinga mi nie przeszkadzało, ale już sposób przedstawienia tychże zapożyczeń w najmniejszym nawet stopniu do mnie nie przemówił. Jak i większość pozostałych składników tej zasadniczo banalnej historyjki. Poszarpana, tak nieskoordynowana, że chwilami wręcz dezorientująca, narracja, nieprzekonujące efekty specjalne, papierowe postaci, męcząca beznamiętność emanująca z prawie każdej sceny, pomimo dość mrocznej oprawy wizualnej. I wyróżniającej się na tle współczesnych straszaków ścieżki dźwiękowej. Selhami chciał, żeby muzyka odgrywała w „Aszurze” taką rolę, jakiej w XXI-wieku najczęściej się jej odmawia. Chciał by pod kątem muzycznym film ten bardziej przypominał starsze horrory, a więc żeby ścieżka audio miała swój niezbywalny udział w opowiadaniu tej historii, a nie jak to zwykle bywa we współczesnych straszakach, cichutko brzęczała gdzie w tle. Zróżnicowana muzyka Romaina Paillota i jego orkiestry tak dyskretna z całą pewnością nie jest. Można powiedzieć, że warstwa audio pracuje na tą opowieść na praktycznie równych prawach ze sferą wizualną. I moim zdaniem z lepszym efektem, bo nieraz się zasłuchałam. A to pomagało przetrzymać rozpędzoną do granic możliwości akcję, co, jak to zazwyczaj w takich przypadkach bywa, działało na mnie zniechęcająco. Podejrzewam, że gdyby nie ta zachwycająca muzyka klasyczna, nie dotrwałabym do napisów końcowych. Nie wiem więc, czy powinnam być wdzięczna Romainowi Paillotowi za jego porządny wkład w to marne widowisko, czy raczej złościć się na niego za dostarczanie impulsów, które kazały mi trwać przed ekranem. Po to tylko, bym zakończyła to doświadczenie z poczuciem zmarnowanego czasu.

Myślę, że dwie sceny „Aszury” Talala Selhamiego zasługują na wyróżnienie. Nie nazwałabym ich wprawdzie jakimś ogromnym dokonaniem, tak na polu technicznym, jak tekstowym, ale jeśli porównać je z całą resztą wypadków zachodzących w tym filmidle, można dojść do wniosku, że starania twórców w tych przypadkach przyniosły najsmaczniejsze owoce. Najpierw akcja z kilkuletnim chłopcem niespokojnie układającym się do snu. Dzieciak nie czuje się komfortowo, bo obawia się potwora, który może chować się pod łóżkiem albo w szafie. Prosi więc matkę o skontrolowanie tych newralgicznych miejsc. A kiedy już wszystko zostaje sprawdzone, coś zaczyna się dziać. Tak w pokoju chłopca, jak piętro niżej, przed drzwiami frontowymi domu, w którym mieszka wraz z rodzicami. W tej scenie, według mnie, najmocniej zaznacza się jedna z myśli przewodnich tego straszaka, czyli nieraz już przedstawiany na ekranie (uważam, że zwykle z lepszym skutkiem) obraz dziecięcych lęków, które przybierają realną formę. Lęków, które mają przede wszystkim przypomnieć niektórym dorosłym tamten magiczny okres ich życia. Świat przebogatej wyobraźni, którą w końcu wyparł racjonalizm, szara codzienność dorosłego człowieka. Wolałabym wprawdzie żeby dłużej rzecz rozwijano, a przy tej okazji mocniej koncentrowano się na zagęszczaniu atmosfery nadnaturalnego zagrożenia, które niewątpliwie już zwietrzyło krew następnego dziecka, ale coś poczuć zdążyłam. Coś nareszcie we mnie drgnęło. Drugi raz nastąpił trochę później. W scenie roztoczonej w prawie całkowicie opustoszałej szkole. Po zajęciach, wieczorem, kiedy to w budynku została już tylko Nadia (nauczycielka) i jedna z uczennic. Mała dziewczynka, która wchodzi do sprawiającej dość upiorne wrażenie (głównie dzięki migającym żarówkom) toalety, gdzie jak przeczuwamy prędzej czy później (niestety okazuje się, że prędzej) pojawi się przedobrzony potworek, co się zowie Bougatate. Z wyjątkiem prologu akcja „Aszury” toczy się dwutorowo. Umowna teraźniejszość od czasu do czasu jest przerywana retrospekcjami z życia protagonistów. A ściślej, cofamy się o dwadzieścia lat, do pierwszego spotkania bohaterów filmu z Bougatate. Upalny, beztroski dzień oddany w pastelowych kolorach (retro klimacik trochę czuć). Czwórka dzieciaków bawi się blisko pola kukurydzy, za którym wznosi się opuszczone domostwo. A potem następuje noc, która, górnolotnie rzecz ujmując, zmieni wszystko. Szkoda, że więcej czasu spędzałam z dorosłymi protagonistami, bo w „tamtych czasach” trochę lepiej się odnajdywałam. Umowna teraźniejszość była mroczniejsza - nocne ciemności gęstsze - ale ujęły mnie te żywe kolory w scenach dziennych, a do głosu doszła pewna nostalgia. Nie trwało to długo i nie było zbyt silne, a przecież mogło, gdyby większe pole oddano małoletnim bohaterom. A jeszcze lepiej całość. Portretowane dzieje dorosłych bohaterów niepotrzebnie plątano. Jeśli dobrze odczytuję intencje scenarzystów, chciano w ten sposób zachęcić widza do składania porozrzucanych przez nich puzzli. Problem w tym, że nie brzmi to tajemniczo. Właściwie to już pierwsza partia - a może nawet sam prolog - wiele naświetla. Można więc powiedzieć, że twórcy w najgorszy możliwy sposób, bo niepozwalający w zadowalającym stopniu zaangażować się w tę opowieść (przynajmniej nie mnie), starają się odwrócić naszą uwagę od rzeczy oczywistych (zakończenie może jednak z lekka zaskoczyć, niektórzy mogą je nawet uznać za dość odważne, ale długoletni fani gatunku pewnie mają na to mniejszą szansę). Prawie wszystkie wydarzenia toczą się w pewnym sensie na siłę. Topornie, kwadratowo. Z nutką irytującego patosu, mnóstwem wymuszonych grymasów od niektórych członków obsady (zwłaszcza dorosłych), ale mistrzostwo świata w tej niechlubnej dziedzinie przyznałabym Ivánowi Gonzálezowi za szeroki uśmiech na modłę Grincha z kultowej animacji. Tak sobie myślę, czy to nie był celowym zabieg:) „Aszurę” inspirowało między innymi „To” Stephena Kinga. W pierwszej filmowej (właściwie to miniserialowej) wersji tej opasłej powieści, klauna Pennywise'a odegrał Tim Curry, aktor znany z tego uśmiechu, w którym już dawno dostrzeżono podobieństwo (nie jestem pewna, ale możliwe, że pierwsi zwrócili na to uwagę twórcy komedii „Kevin sam w Nowym Jorku”) do wspomnianego zielonego stworka niecierpiącego Świąt Bożego Narodzenia.

Marokańsko-francuski horror o „strasznie strasznym” potworze polującym na dzieci. Nawiązujący, nie tylko tytułem, do święta obchodzonego w Maroku i wywodzącego się z kultury arabskiej, ale nakręcony na hollywoodzką modłę. Jest dynamicznie, jest efekciarsko, ale już mniej klimatycznie. Oprawa audiowizualna jak najbardziej na tak, ale naprawdę niewiele z tego wynika - boleśnie brakuje napięcia. Reżyser i współscenarzysta „Aszury”, Talal Selhami, w mojej ocenie nie stanął tutaj na wysokości zadania. Stworzył miałki horror, który próbuje stwarzać pozory czegoś bardziej ambitnego. A moim zdaniem jest kolejnym pozbawionym polotu, banalnym straszakiem, trochę wprawdzie dodającym od siebie, ale najchętniej wykorzystującym sprawdzone motywy i modne chwyty obliczone na przestraszenie widza. Tyle że ktoś tu chyba coś źle policzył...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz