wtorek, 25 maja 2021

John Crowley „Małe, duże”

 

Młody mężczyzna, Smoky Barnable, przybywa do Edgewood, posiadłości rodu Drinkwaterów, aby poślubić kobietę, w której ze wzajemnością się zakochał, Daily Alice Drinkwater. Jej rodzinny dom to w istocie wiele domów przylegających do siebie i przenikających się. W zielonej krainie, w której wzniesiono tę niezwykłą budowlę stoi też kilka innych nieruchomości zamieszkałych przez krewnych Drinkwaterów. Wszyscy członkowie tej niewielkiej społeczności strzegą jakiejś wielkiej tajemnicy i zdają się czegoś wyczekiwać. Smoky nader chętnie zostaje przyjęty do nietypowej rodziny, ale nie zostaje dopuszczony do ich sekretów. Musi żyć w poczuciu wykluczenia, jako być może jedyny nieuświadomiony, niemający rozeznania w Opowieści, o której często się tutaj mówi. Nie stanowi to jednak dla niego problemu. To nie osłabia jego przeświadczenia, że wreszcie znalazł swoje miejsce na ziemi. Mijają lata, a od pokoleń wyczekiwany rozdział Opowieści nie nadchodzi. Może nigdy nie nadejdzie, a może to już tylko kwestia miesięcy, tygodni, dni...

John Crowley: amerykański pisarz specjalizujący się w literaturze historycznej, fantasy i science fiction oraz scenarzysta filmów dokumentalnych. Jego powieściowy debiut przypadł na rok 1975 - tak zwany utwór spekulatywny zatytułowany „The Deep” - ale większą rozpoznawalność przyniosła mu dopiero czwarta powieść, pierwotnie wydana w 1981 roku powieść low fantasy, określana też jako reprezentantka realizmu magicznego, „Little, Big” („Małe duże”). Laureatka World Fantasy Award i Mythopoeic Fantasy Award, nominowana do Nagrody Hugo, Nebula, Locus i BSFA. Wyróżniona przez krytyka Harolda Blooma w jego książce z 1994 roku „The Western Canon: The Books and School of the Ages” - Bloom nie ukrywa, że John Crowley to jego ulubiony współczesny pisarz, a „Małe, duże” to jego ulubiony utwór romantyczny. Szkocki redaktor David Pringle też zachwalał tę publikację w swojej książce non-fiction, „Modern Fantasy: The 100 Best Novels, An English-Language Selection”, a pisarz i poeta, Thomas M. Disch nazwał „Małe, duże” „najlepszą powieścią fantasy wszech czasów”.

Małe, duże” Johna Crowleya to specyficzna opowieść o (nie)magicznej krainie gdzieś w Stanach Zjednoczonych - najbliższym dużym miastem jest Nowy Jork, nazywany po prostu City. Przepięknym zakątku, którego centralnym punktem jest niezwykła budowla mieszkalna o nazwie Edgewood. Wiele domów w jednym: tak w skrócie można opisać to architektoniczne cudo. Historia zaczyna się w tysiąc dziewięćset którymś roku, od pieszej wędrówki młodego mężczyzny, Smoky'ego (imię które przyjął z czasem) Barnable'a. Młodzieniec zmierza do Edgewood na swój ślub z Daily Alice Drinkwater, bardzo wysoką kobietą, która sprawiła, że przestał być niewyrazisty. A właściwie sprawiła to miłość, która ich połączyła. Miłość od pierwszego wejrzenia, która jak można się tego domyślić, w kolejnych latach będzie wystawiana na próby. Ale nasz bohater jeszcze o tym nie wie, a nawet gdyby wiedział, to i tak pewnie wytrwale pokonywałby drogę prowadzącą do jego życiowej wybranki. Pieszo, bo Alice powiedziała mu, że tak trzeba. Dlaczego? Nieważne. Smoky nie jest z natury dociekliwy. Nie musi wszystkiego wiedzieć, co dobrze się składa, bo Alice nie zamierza mu wszystkiego mówić. „Małe, duże” to opowieść o miłości, przemijaniu, poświęceniu, wielkich sekretach, tajemniczych istotach i światach, przekleństwie bądź wspaniałym przeznaczeniu i niezwyczajnym domostwie, który zdaje się być sercem tej fabularnej machiny. Coraz wolniej bijącym, starzejącym się, z wolna upadającym, umierającym... Kiedy Smoky Barnable przybywa do tej spokojnej, malowniczej, wręcz zapierającej dech w piersiach, krainy, nic nie zwiastuje słabowitości Edgewood. W tym okresie posiadłość Drinkwaterów wciąż ma tę solidność, to niewzruszone dostojeństwo, które miała od zawsze. Od „swoich narodzin”. A była wznoszona latami przez jednego z Drinkwaterów: nieżyjącego już genialnego, nieco ekscentrycznego architekta, współpracującego również na tym polu ze swoją ukochaną żoną spirytualistką. Szczęśliwą posiadaczką magicznych kart. Albo po prostu zwykłych kart tarota. Kart przekazywanych z pokolenia na pokolenie, które obecnie są w dyspozycji ciotki Nory Cloud, zamieszkałej w Edgewood. Gdy Smoky wprowadza się do tego domostwa mieszkają w nim ponadto młodsza siostra Alice, Sophie i ich rodzice. I wszyscy, bez wyjątku, dają mu do zrozumienia, że wiedzą coś, o czym nie wie nikt spoza ich małej społeczności. „Małe, duże” to pozycja, która wymaga od czytelnika niemałej cierpliwości. Potrzeba czasu, żeby nie tyle zrozumieć, ile po prostu zatopić się w tej „niezrozumiałej” opowieści. W każdym razie nie do końca. Najpopularniejszy utwór Johna Crowleya zasadza się wszak na niedookreśloności, tajemnicach, w które nawet sam autor zdaje się nie mieć całkowitego wglądu. Wie tyle, ile wiedzą niektórzy bohaterowie jego powieści. Może nawet mniej, bo Alice stwarza wrażenie, jakby znała całą Opowieść. Najdłuższą z najdłuższych – tak długą, że przeciętnemu śmiertelnikowi najpewniej życia by nie starczyło na jej wysłuchanie. Wybranka Smoky'ego Barnable'a jakimś sposobem zapoznała się z tą niekończącą się? Opowieścią. A przynajmniej takie złudne pozory stwarza. Najprawdopodobniej nie zna jednak jej zakończenia, bo ono ma dopiero nastąpić (Opowieść wciąż się toczy)... albo nie. Z drugiej strony, Alice mogła przecież zajrzeć w przyszłość. Ktoś mógł już dawno temu objawić jej ów niekoniecznie szczęśliwy finał najdłuższej w dziejach historii. Ktoś lub coś.

Małe, duże” Johna Crowleya ma w sobie cechy powieści szkatułkowej. Bajki, przypowieści, anegdoty, historyjki, nowe stawiane na znanych fundamentach, jak na przykład „Jaś i Małgosia” braci Grimm, czy opowieść o podmienionym dziecku, odmieńcu, albo o „księciu” przemienionym tym razem nie w żabę, nowa „Alicja w Krainie Czarów” i nieznana historia pewnego rzymskiego cesarza. Umowna teraźniejszość, przeszłość i przyszłość (gwałtowny przeskok o ponad dwie dekady). Dzieje współczesnych Drinkwaterów i ich krewnych, żywoty ich antenatów – tych, którym Edgewood zawdzięcza swoje powstanie, tak jakby – oraz losy ich dzieci i wnuków, ze wskazaniem na dwudziestoparoletniego Auberona Barnable'a, który po ojcu, Smokym, odziedziczył sceptycyzm, ale już nie ogromną, wiecznie nienasyconą ciekawość. Ciekawość świata i tajemnic rodzinnych, do których, nie wiedzieć czemu, nie został dopuszczony. A jeśli tak naprawdę nikt nic nie wie? Jeśli wszyscy tylko udają, że wiedzą? Nie wyłączając samego autora „Małe, duże”? Cóż, wtedy i my niczego się nie dowiemy. Pytanie: czy w ogóle będzie nam na tym zależało? Przez jakiś czas pewnie tak, ale im dłużej trwa ta niejasna historia, tym silniejsza powinna być pewność, że kluczem do zrozumienia tego dzieła jest przyjęcie filozofii Smoky'ego Barnable'a. Pogodzenie się z tym, że człowiek nie może wiedzieć wszystkiego, to już połowa sukcesu. Ale prawdziwa zabawa zacznie się dopiero wówczas, gdy pokochamy ten stan niewiedzy. Odkryjemy w sobie miłość do tego rodzaju tajemniczości, która w innych pisarskich rękach zapewne potwornie by nas irytowała. Świat przedstawiony przez Johna Crowleya na kartach tej mocno rozbudowanej, a jednocześnie jakby nieobfitującej w wydarzenia, długiej powieści, jest praktycznie pozbawiony stabilniejszego podparcia, stałości, wyrazistszych drogowskazów, sprecyzowanego kierunku, chyba że za ów kierunek uznać zakończenie nieznanej Opowieści, którego przyjście wcale nie jest pewne. Crowley niby przypadkowo, bez widocznego planu, przerzuca nas z fali na falę, z piętra na parter, z parteru na piętro, ze świata tu i teraz do świata wtedy i świata gdzieś indziej. Na pierwszy rzut oka wszystko jest po staremu. Żadne dziwy w świecie Drinkwaterów nie zachodzą. Ot, pospolite życie niepospolitych ludzi mieszkających na prowincji. W ciszy, spokoju, wśród natury, bez większych trosk, bez zmartwień dobrze znanych wielu mieszkańcom bardziej czy mniej odległego City. W miłości, solidarności, wzajemnej troskliwości. To byt może i zwyczajny, może i zbudowany z rutyny (dziś nie różni się zbytnio od wczoraj i prawie na pewno nic nie zmieni się jutro), może i nic się nie dzieje, ale kto powiedział, że zmiany zawsze są dobre? Po co zmieniać coś, co jest doskonałe? Po co rewolucja, skoro wszyscy są szczęśliwi? Tylko czy są? Czy Alice i jej krewni tak z ręką na sercu mogą przyrzec, że nigdy niczego im nie brakowało? Nie chodzi o pieniądze, ani żadne inne dobra materialne. Tylko krótkowzroczni osobnicy utożsamiają szczęśliwość z bogactwem, tylko ludzie nieznający, albo niepotrafiący zrozumieć Opowieści, gonią za mamoną i władzą w wiecznym przekonaniu, że już niebawem (może gdy z milionów dolarów zrobią się miliardy, może gdy z przywódcy sekty awansuję na prezydenta ponoć najpotężniejszego mocarstwa świata) ogarnie mnie to wspaniałe, wytrwale poszukiwane, poczucie spełnienia. Drinkwaterom do kompletności brakuje czegoś mniej przyziemnego. Czegoś być może magicznego, a na pewno dotyczącego bardziej sacrum niż profanum. Ci bardzo religijni ludzie, którzy kiedyś z otwartymi ramionami przyjęli pod swój dach urodzonego sceptyka, człowieka, który nie wierzy i nic nie wskazuje na to, by to kiedykolwiek miało się zmienić, ci potencjalni strażnicy jakiejś tajemnej wiedzy, cierpliwie, od pokoleń, czekają aż ich duchowe przeznaczenie się dopełni. Aż ich ciekawość zostanie zaspokojona, aż odegrają przewidzianą dla nich rolę najprawdopodobniej w najważniejszym rozdziale historii niejednego świata. Trud, mozół, znój prawie niedostrzegalnie przeszły w odprężający, regenerujący spacer po nie zawsze pięknych zakątkach, ale zawsze godnych zobaczenia, poznania, poczucia dosłownie wszystkimi zmysłami (mogłabym przysiąc, że dochodziły do mnie te wszystkie zapachy, te dźwięki, że czułam pod palcami tę fakturę, a na języku przyjemne i te mniej przyjemne smaki). A potem przyszedł zachwyt. Nie zdradzę, czy wraz ze zrozumieniem tego wszystkiego, co wcześniej mi się wymykało, z taką niezaprzeczalną gracją przemykało gdzieś na obrzeżach pola widzenia – tak blisko, a tak daleko – ale tak czy inaczej zachłysnęłam się tym unikalnym dziełem. Tą przepięknie poukładaną, z ogromną fantazją opowiedzianą, radosną i smutną, słoneczną i mroczną, spokojną i groźną, miłosną historią o wspaniałym bądź straszliwym przeznaczeniu, o dorastaniu, przemijaniu wszechrzeczy i cudownościach, które są na wyciągnięcie ręki. Zawsze. Każdego dnia. I tak będzie przynajmniej do ostatniego rozdziału Opowieści, o której niewielu słyszało, a jeszcze mniej zapoznało się z jej treścią. Może nikt, może nowa Alicja w Krainie Czarów. A może my wszyscy, którzy to przeczytamy. To fenomenalne dzieło Johna Crowleya. I niełatwe. O tak, na pewno niełatwe.

Planujesz lekturę „Małych, dużych” Johna Crowleya? Jeśli tak, to pamiętaj o jednym: nie wszystko trzeba wiedzieć. Może to zabrzmi niewiarygodnie, ale można cieszyć się opowieścią, za którą się nie nadąża, której tak do końca się nie rozumie, w której ciągle się gubimy, co rusz potykamy, zacinamy. Która wiedzie nas na manowce albo nie. Która jest o niczym albo o wszystkim. Którą po części znamy, ale zupełnie jakbyśmy jej nie znali. Która komplikuje nieskomplikowane albo rozplątuje poplątane. Nie obiecuję, że będzie łatwo, nawet jeśli od razu pokochacie tę niedookreśloność, to „wiem, że niewiele wiem”. Nie obiecuję, że ta historia będzie Was niosła na swoich fantazyjnych skrzydłach od początku do samiuteńkiego końca. Część z Was niewątpliwie prędzej czy później zadomowi się w tej „krainie nigdzie i wszędzie”, wręcz rozpłynie w unikatowym piórze Johna Crowleya. I tej części „dedykuję” tę wymagającą powieść fantasy, która jest niepodobna do niczego, choć tak podobna do wielu. Wielu opowieści, które w „Małych, dużych” złożą się w Opowieść. Albo nie. Bo tutaj nigdy nic nie wiadomo. I dla mnie właśnie to jest w tym utworze najpiękniejsze. Najcenniejsze. Nie dziwcie się więc, jeśli nie będziecie chcieli tego stracić. Bo niewiedza czasami jest wspaniała. Najlepsza.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz