środa, 30 marca 2022

„The Cursed” (2021)

 

XIX wiek. Właściciel ziemski Seamus Laurent każe swoim ludziom pozbyć się taboru cygańskiego, który osiadł na jego włościach. Romowie upierają się, że to ich ziemia, bezprawnie przywłaszczona sobie przez Laurenta i odmawiają odejścia, tym samym sprowadzając na siebie śmierć. Starsza członkini tej bestialsko potraktowanej grupy, parająca się gusłami Romka, tuż przed zakopaniem żywcem przez ludzi Laurenta, rzuca klątwę na ludzi zamieszkałych na terenie zarządzanym przez jej głównego oprawcę. W tym na niego i jego rodzinę. Pierwszą ofiarą gniewu staruszki pada syn Seamusa, Edward. Chłopak odnosi poważne obrażenia, a niedługo potem znika bez śladu. Mieszkańcy nabierają przekonania, że w okolicy grasuje jakaś bestia, a największą nadzieję pokładają w patologu Johnie McBride'u, goszczącym w posiadłości Laurentów. Człowieku, który przybył w te strony po to, by zażegnać kryzys. Rozwiązać problem, z którym nie po raz pierwszy się spotyka.

Jakiś czas po zakończeniu prac nad „Operacją Anthropoid” (2016), filmu Seana Ellisa, twórcy między innymi horroru „Odbicie zła” (2008), na prośbę swoich kolegów z branży, reżyser pokrótce przedstawił im swój najnowszy pomysł na scenariusz. Powiedział, że myśli o horrorze rozgrywającym się na zapadłej wsi, gdzie grasowałoby coś w rodzaju wilkołaka. Nad pierwszym szkicem tej historii Ellis pracował trzy, cztery miesiące. Z czasem historia się rozrosła. Ellis na bieżąco dodawał do scenariusza kolejne pomysły, rozbudowywał ten mały światek, w zasadzie stworzony przez dwa zespoły filmowców. Pierwsza działała na początku 2019 roku – prace na planie (we Francji) trwały trzydzieści pięć dni. Materiał zmontowano latem, a potem rozpoczęły się dyskusje nad wydłużeniem tej opowieści i zmianą zakończenia. W efekcie tych rozmów na początku 2020 roku Sean Ellis wrócił na plan z innym składem – to jest przynajmniej część poprzedniego zespołu została wymieniona, bynajmniej nie z wyboru Ellisa. Otóż, te osoby były już zaangażowane w inny projekt; w tym czasie pracowały nad „Ostatnim pojedynkiem” reżyserowanym przez Ridleya Scotta. Amerykańsko-francuski, dobrze przyjęty przez krytyków, werewolf horror w reżyserii i na podstawie scenariusza Seana Ellisa (odpowiada też za zdjęcia) znany jest pod dwoma tytułami: „The Cursed” i „Eight for Silver”. Swoją światową premierę film miał w styczniu 2021 roku na Sundance Film Festival, a w Polsce po raz pierwszy pokazano go w listopadzie tego samego roku na Międzynarodowym Festiwalu Sztuki Autorów Zdjęć Filmowych Camerimage.

The Cursed” Seana Ellisa otwiera Bitwa nad Sommą, która według twórców miała miejsce w 1917 roku. A właściwie nie tyle bitwa, ile tragedia jednostki. Akcja medyków, którą wieńczy wydobycie z ciała pacjenta pocisku, który wygląda zupełnie jak ząb. Srebrny ząb. Potem cofamy się o trzydzieści pięć lat. Jesteśmy na włościach Seamusa Laurenta (przyzwoita kreacja Alistaira Petriego), despotycznego władcy, który doczekał się dwójki dzieci – córki Charlotte i syna Edwarda (zadowalające występy Amelii Crouch i Maxa Mackintosha – temu drugiemu przypadła mniejsza rola, nad czym trochę ubolewam, bo jego warsztat wydał mi się bardziej obiecujący) ze swoją małżonką Isabelle (w tej roli Kelly Reilly, która jak na mój gust jest za mało wyrazista; nie przyciągała mojej uwagi w dostatecznym stopniu, jakby przemykała gdzieś na obrzeżach mojego pola widzenia), którą traktuje niewiele lepiej niż swoich poddanych. Kobieta nie ma prawa głosu w tym zimnym dworze. Wszyscy domownicy tańczą tak, jak zagra im ten, jak szybko się przekonamy, bezlitosny człowiek. Każdy, kto mu się sprzeciwi skończy marnie. A jego syn, jeśli nic się nie zmieni, w przyszłości zapewne będzie taki sam. Sean Ellis chciał byśmy tak na to patrzyli. Chciał opowiedzieć o „agresji przekazywanej z pokolenia na pokolenie”. O niekończącej się przemocy, o kształtowaniu młodych umysłów na swoje potworne podobieństwo. O truciźnie wlewanej „w starannie odmierzonych dawkach” w młode serca przez takich osobników jak Seamus Laurent. Ludzi z kompleksem Boga. Przekonanych, że wszystko im się należy. Biorą co chcąc, bo mogą. Są bezkarni. I wiecznie im mało. Zachłanni, niegodziwi „władcy tego świata”. Tego wielkiego tortu nierówno podzielonego... przez takich ludzi jak Seamus? Tak czy inaczej, już na początku „The Cursed” zobaczymy jak ten dyktatorek radzi sobie z niepokornymi. Według Laurenta tabor cygański wtargnął na jego prywatną własność, Romowie natomiast twierdzą, że to ich ziemia, że Seamus najzwyczajniej ją ukradł. W świecie rządzonym przez ludzi tyle wystarczy, by polała się krew. Walka o terytorium, której wynik tak naprawdę od początku jest przesądzony. Laurent zgarnia wszystko. Dla niego i jego ludzi to bardziej rozrywka niż smutny „obowiązek”. Zupełnie jakby byli na placu zabaw. Sadyści. Mordują, gwałcą, torturują i śmieją się. Zaśmiewają się do rozpuku. Straszny widok: zabijanie dla sportu. I stawianie pomników na pamiątkę „tego wiekopomnego wydarzenia”. Tu odbyła się masakra. Tu gdzie stoi ludzki strach na wróble, gdzie ukrzyżowaliśmy jedną ze swoich ofiar, wspaniale się przy tym bawiąc. Na dowód mamy zdjęcia, ale raczej nie będziemy się nimi chwalić wszem i wobec. Nasze żony mogłyby tego nie pochwalić... Z drugiej strony, kto by tam przejmował się zdaniem kobiet? Jednego nie przewidzieliśmy. Cygańska klątwa. Sprawdzony motyw (żeby daleko nie szukać: powieść „Chudszy” Stephena Kinga i rzecz jasna oparty na niej obraz Toma Hollanda w Polsce dystrybuowany pod tytułem „Przeklęty”), który Seanowi Ellisowi posłużył do przywołania bestii przypominającej wilkołaka. Reżyser chciał, by jego wilkołak różnił się od innych, dlatego poinstruował twórców efektów specjalnych, by stworzyli swego rodzaju skrzyżowanie wilka z rekinem. Ellis zdał się na animatronikę, ale nie był do końca zadowolony z tej ruchomej „zabawki”, która swoją drogą ułatwiła aktorom pracę na planie, oddał więc materiał do obróbki komputerowej. Najdosadniejszą sekwencję w „The Cursed” uznaje się za hołd dla „Coś” Johna Carpentera – takie skojarzenie i mnie się nasunęło, ale Ellis publicznie wspomniał też „Obcego - 8. pasażera Nostromo” Ridleya Scotta. Przyznał, że miał na uwadze (też? jedynie?) tę drugą z wymienionych kultowych produkcji grozy. W każdym razie ten moment zrobił na mnie największe wrażenie – body horror, jak się patrzy – już nawet biorąc pod uwagę nierealistyczny, cyfrowy dodatek (w tej scence tylko macki zostały wygenerowane komputerowo).

Osoby przywiązane do wilkołaczej tradycji w kinie i literaturze grozy mogą być niepocieszone po zetknięciu z bezwłosymi, białymi istotami uczulonymi na srebro. Oślizgłe cielska, z których czasami wyrastają macki podobne do gałęzi (w domyśle istoty te wypuszczają je, kiedy tylko zechcą) i rybio-płazie głowy. Normalnie jakby urwali się z Innsmouth, portowego miasteczka, wymyślonego przez Howarda Phillipsa Lovecrafta. Wszystko zaczyna się od szczęki przechowywanej w ozdobnej szkatułce, którą z kolei zakopano przy pomniku ludzkiego okrucieństwa. Chłopiec z osady położonej nieopodal posiadłości Seamusa Laurenta, osady, która także wchodzi w skład jego majątku, prowadzi parę innych dzieci, w tym Edwarda i Charlotte, na pole, które każdy z nich zdążył już odwiedzić przynajmniej w snach – pięknie zmontowane, upiorne wycieczki do nie tak znowu wyśnionej krainy, gdzie nikt nie może czuć się bezpiecznie, gdzie grasuje przynajmniej jedna złowroga postać. Lekkomyślny kolega Edwarda i Charlotte odkopuje wątpliwej jakości skarb, po czym najwyraźniej mimowolnie, za sprawą jakiejś niezwyczajnej siły, wkłada znaleziony przedmiot do ust i rusza do ataku. Edward ledwo uchodzi z życiem z tego starcia. Ten samej nocy chłopiec znika. Poszukiwania zorganizowane przez Seamusa Laurenta nie przynoszą rezultatu. A niedługo potem zostaje odnalezione ciało – czy raczej to, co z niego zostało – innego chłopca i mniej więcej w tym samym czasie przybywa odsiecz w postaci patologa Johna McBride'a (przekonująca kreacja Boyda Holbrooka, przystojniaka, któremu bądź co bądź nie dostała się jakaś charakterystyczna postać – to znaczy z podobnymi „wojownikami” miłośnicy horroru pewnie mieli już przyjemności czy tam nieprzyjemność, to zależy). „Abraham Van Helsing” wprowadza się do dworu Laurentów, którzy liczą przede wszystkim na to, że odnajdzie ich syna. John najpewniej domyśla się tego, co przynajmniej dla mnie było aż nadto oczywiste, ale mimo to obiecuje spełnić oczekiwania zrozpaczonej matki i zachowującego kamienne oblicze ojca. Nie ukrywa natomiast, że ma zamiar schwytać zwierzę, które zagraża mieszkańcom. Podczas gdy inni zmagają się z pandemią cholery, w krainie Seamusa szaleje inna zaraza. Likantropia, na którą, przyznaję, Sean Ellis spojrzał całkiem świeżym okiem (wspominając też znaną sprawę z XVII wieku, tak zwaną Bestię z Gévaudan). Inne podejście do mitu wilkołaka. Rzecz nie tylko w wyglądzie zewnętrznym (który mimo wszystko niezbyt mniej ujął – ech, te CGI) i doprawdy w interesującej zawartości... tych żywych szkatułek. Wilkołaki Ellisa, czy jak kto woli wilkołacze rekiny (będzie i przemiana pod wodą, którą podsunął Ellisowi Mark Coulier, tłumacząc, że z czymś takim jeszcze się nie spotkał), nie żerują jedynie podczas pełni Księżyca. Ba, są aktywne także w dzień. W te mgliste, niesamowicie ponure dni. Jesienna aura (właściwie film kręcono w okresie zimowym, w zasadzie w dwie zimy), gotyk po angielsku – ten unikalny duch, ten styl, wprost zapierające dech w piersi zdjęcia martwej Natury. Imponujące osiągnięcie Seana Ellisa, któremu przygrywał Robin Foster (ścieżka dźwiękowa idealnie dopasowana do obrazu). Pełzająca groza. Podskórny niepokój w ciasnym, odbierającym dech uścisku z minorową damą. Smutek i realna groźba zaklęte w samej tej scenerii. Myślę, że tylko dla atmosfery warto obejrzeć „The Cursed” Ellisa, ale i ci, którzy szukają „cuchnącego mięska” też raczej nie zbłądzą udając się pod ten adres. Praktyczne, soczyste efekty specjalne. Zwłoki prawie nieprzypominające ludzkich, dosłownie rozszarpane na strzępy. Realistycznie się prezentujące ludzkie kończyny, nieludzkie wnętrzności i ta ledwo trzymająca się, nienaturalnie huśtająca dłoń. Auć, naprawdę zabolało. I raczej nikogo, a w każdym kogo, kto ma za sobą już jakieś kontakty z kinem gore, od „makabrycznego przybytku” głowa nie rozboli. Twórcy „The Cursed” niewątpliwie bardziej zdali się na klimat – tym przede wszystkim grają, a „obrzydliwości” to tak od czasu do czasu, dla wzmocnienia efektu. „Buu!”, jeśli dobrze liczę, pojawia się jeszcze rzadziej. Sporadyczne wypadki przy pracy (tym gorzej dla mnie, że żaden nie zadziałał jak trzeba; ani razu nie podskoczyłam, bo chyba o to w tym chodzi...). Niepotrzebne odstępstwa od zasad „wpojonych Ellisowi w starej szkole straszenia”. Ściślej: podejrzanych w art horrorach. Na tej fali kina grozy chciał popłynąć między innymi reżyser i scenarzysta „The Cursed”. I popłynął, choć według mnie trochę nierówno. Warstwa techniczna wspaniała, ale scenariusz... Powiem tak: w dalszej partii moje zainteresowanie tą historia mocno osłabło. Spodziewałam się czegoś, bo ja wiem, mniej banalnego?

Kto jest gorszy: bestia polująca na ludzi czy ludzie polujący na ludzi? Mówicie wilk w owczej skórze? Jeśli tak to gorąco polecam „The Cursed” Seana Ellisa. Horror porównywany do „Braterstwa wilków” Christophe'a Gansa o niesłodkiej zemście za niewyimaginowane krzywdy, za okrucieństwo nie do przyjęcia. Zemście, która porusza się na czterech łapach i jest ślepa. Czysta furia. Bezrozumna maszyna do zabijania. Cygańska klątwa. Epidemia likantropii na naprawdę ponurej wsi w przedostatniej dekadzie XIX wieku. Bez powielania krzywdzących stereotypów o Romach, ale jednak, ale mimo wszystko... To przekleństwo, to wypowiedziane przez jakże słusznie rozgniewaną i też nie bez powodu przerażoną kobietę, mroczne zaklęcie, zostało zaadresowane nie tylko do krzywdzicieli. Społeczność za społeczność. Niesprawiedliwość za niesprawiedliwość. Przemoc za przemoc. Wspaniale zrealizowany (tylko te stworki...), mocno klimatyczny horror w krwistej polewie i z trochę rozczarowującym tekstem. Oszałamiające opakowanie dla tylko niezłej opowieści.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz