Recenzja na życzenie (Senna Wiedźma)
Brigitte stara się spowolnić przemianę w wilkołaka, zażywając truciznę - tojad, zwany „Zguba wilka”. Kiedy dziewczyna zostaje przypadkiem zatrzymana przez policję, stróże prawa myśląc, że jest narkomanką odsyłają ją do zakładu zamkniętego dla osób uzależnionych. Brigitte ze wszystkich sił stara się wydostać z placówki, wiedząc, że jej pozbawione tojadu ciało ulega nieuchronnej metamorfozie, która zagraża życiu pacjentów i personelu szpitala. Na domiar złego tropem Brigitte podąża opętany żądzą seksualną wilkołak.
Sequel kanadyjskiego obrazu Johna Fawcetta z 2000 roku. Tym razem na krześle reżyserskim zasiadł Brett Sullivan, decydując się na bezpośrednią kontynuację wydarzeń przedstawionych w jedynce, więc aby w pełni zrozumieć wszystkie wątki należy wpierw zapoznać się z pierwowzorem. Pod kątem fabularnym film prezentuje się naprawdę przyzwoicie, aczkolwiek nie uświadczymy tutaj zbyt dynamicznej akcji i choć seans zapewni nam kilka krwawych momentów przede wszystkim skupia się na osobliwym klimacie grozy, niemalże całkowicie rezygnując z komediowych akcentów widocznych w części pierwszej na rzecz nieco bardziej poważnej wymowy moralizatorskiej.
W jedynce mieliśmy małomiasteczkowy, jesienny klimat, natomiast sequel, w pierwszej połowie seansu, przez wzgląd na miejsce akcji stawia na atmosferę izolacji – odseparowanie od społeczeństwa, zamknięcie w wąskim gronie osób uzależnionych od narkotyków. Tutaj na szczególną uwagę zasługuje postać sanitariusza Tylera, który mając w poważaniu wszelkie zasady moralne dostarcza pacjentkom narkotyki w zamian za usługi seksualne. Jak można się tego spodziewać Brigitte zostanie zmuszona do skorzystania z jego „pomocnej dłoni”, wszak doskonale zdaje sobie sprawę, że bez odpowiedniej trucizny stanowi wielkie zagrożenie dla niewinnych osób. Pierwsza połowa filmu, mimo ewidentnego braku jakiejkolwiek akcji, najbardziej mnie zaintrygowała. Dałam się porwać tej, jakże częstej w horrorze, scenerii zakładu zamkniętego. Może ten klimat nie ma tak melancholijnej wymowy, jak w pierwowzorze, ale na swój całkowicie odmienny sposób również zdaje egzamin. Po ucieczce Brigitte i jej małej koleżanki z placówki dominuje klimat wszechobecnego zagrożenia nie tylko ze strony wilkołaka, który uparcie podąża śladem naszej protagonistki, ale również niebezpieczeństwa, czającego się w jej własnym ciele, wszak przemiana Brigitte cały czas się dokonuje. Zimowa sceneria, stary dom jej koleżanki z ośrodka, ulokowany rzecz jasna na kompletnym odludziu. To osobliwe domostwo najtrafniej podsumował Tyler, rzucając mimochodem: „Klimacik, jak u rodziny Mansonów”. Właśnie tutaj będzie miała miejsce finalna konfrontacja, kulminacyjna akcja, której widz tak cierpliwie oczekiwał przez cały, powolny seans filmu.
Tym razem Ginger zobaczymy tylko w postaci nielicznych imaginacji Brigitte. Dziewczyna wyobraża sobie swoją zmarłą siostrę, nieustannie przypominającą jej o nieuchronności przemiany jej ciała i umysłu. Jeśli chodzi o halucynacje to na uwagę zasługują również przerażające wstawki w rażącej czerwieni z części pierwszej oraz obrazy okrutnie zmasakrowanych ciał, które nieustannie przemykają przez głową naszej bohaterki. Sequel, podobnie jak jego pierwowzorów stawia na specyfikę realizacyjną lat 80-90-tych. Nie uświadczymy tutaj sztucznej ingerencji komputera – wszystkie efekty specjalne są owocem pracy charakteryzatorów, co skutecznie wzmaga realizm sytuacyjny. Zdecydowanie lepiej niż w jedynce prezentuje się tutaj dorosła forma wilkołaka. Wydaje mi się, że w tym przypadku nie sprawiał tak „gumowego” wrażenia, a i sama Brigitte od strony wizualnej, pod koniec projekcji prezentuje się nadzwyczaj przekonująco.
Niestety cała konstrukcja fabularna skupia się na osobie Brigitte. Mówię „niestety”, ponieważ odtwórczyni tej roli, Emily Perkins, od czasu pierwowzoru w ogóle nie poprawiła swojej bądź, co bądź denerwującej gry aktorskiej. Jej mimika jest do tego stopniu przesadzona, tak bardzo manieryczna, że chwilami wręcz nie sposób na to patrzeć. Za to jestem ogromnie wdzięczna twórcom za postać Tylera, kreowaną przez jednego z moich ulubionych aktorów, przystojniaczka Erica Johnsona – w jakimś stopniu równoważył niedoróbki ze strony Perkins.
Sequel w moim mniemaniu jest odrobinę słabszy od części pierwszej, ale tylko odrobinę, ponieważ nadal stanowi nie lada gratkę dla wielbicieli horrorów o wilkołakach, gustujących w powolnym prowadzeniu akcji, mrocznym klimacie i „naturalnych” efektach specjalnych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz