Nieurodziwa
wegetarianka Rose pracuje dla znanego projektanta mody i marzy o
zaistnieniu w tej branży. Poza Chelsea, której rodzice zajęli się
nią po śmierci jej własnych, nie ma przyjaciół. W pracy jest
wręcz obiektem kpin, tym bardziej więc raduje ją zaproszenie na
służbową imprezę wystosowane przez jednego z jej znajomych z
pracy, Brada Harta, w którym od jakiegoś czasu się podkochuje.
Randka kończy się dla niej tragicznie: po kłótni z Chelsea
wzburzona Rose wsiada na skuter, ale nie oddala się znacznie od
klubu, bo zderza się z samochodem. Udaje jej się przeżyć, ale
doznaje poważnych obrażeń twarzy i brzucha. Krótko po opuszczeniu
szpitala znajduje w Internecie reklamę ośrodka badawczego
prowadzącego eksperymentalne zabiegi plastyczne. Po namyśle
decyduje się na operację, która okazuje się niezwykle efektywna.
Rose staje się tak piękna, jak nie była nawet przed wypadkiem. Co
więcej życie zawodowe też wreszcie zaczyna przebiegać po jej
myśli. Problemem są tylko koszmarne sny, okresowe nieznośne bóle
brzucha i... apetyt na krew.
Jen
i Sylvia Soska, zwariowane kanadyjskie bliźniaczki, miłośniczki
horroru, twórczynie między innymi „American Mary” (2012) i
„Oczu zła” (2014), po latach powróciły na swoje ulubione
gatunkowe poletko. Tym razem zaryzykowały sięgnięcie do twórczości
mistrza body horroru, ich rodaka Davida Cronenberga, a
konkretniej zdecydowały się zrobić remake jego kultowej
„Wściekłości” (1977). Siostry Soska podjęły się tego
projektu dlatego, że akurat był dostępny i że ludzie, którzy
nabyli do niego prawa nie znali oryginału. Poszukiwania informacji
na jego temat w Internecie naprowadziło ich na rozmiłowane w
twórczości Cronenberga bliźniaczki Soska, które nie tylko
zgodziły się podjąć reżyserii tego obrazu, ale także wraz z
Johnem Serge'em napisały scenariusz (i zagrały epizodyczne rólki).
Zdjęcia ruszyły w lipcu 2018 roku, a premierowy pokaz odbył się w
sierpniu roku 2019 podczas brytyjskiego FrightFest.
Jen
i Sylvia Soska przy całym swoim szacunku dla „Wściekłości”
Davida Cronenberga, uznały, że przynajmniej jedna rzecz aż prosi
się o poprawę. A mianowicie postać Rose, która w ich mniemaniu w
oryginale bardziej wydaje się być dodatkiem do swojego chłopaka
Harta, niźli pełnowymiarową jednostką napędzającą fabułę.
Ich Rose ma bardziej rozbudowaną osobowość. Ma swoją przeszłość,
życie prywatne i zawodowe oraz poglądy. Siostry Soska nazwały to
„zmodernizowaną kobiecą perspektywą” - nie tylko przekonania
Rose są odbiciem współczesnych trendów, ale i sposób podejścia
filmowców do żeńskiej postaci stoi w niejakiej opozycji do
ówczesnej maniery marginalizowania ról kobiecych (częstej, acz
niedotykającej wszystkich produkcji z tamtego okresu). Siostry Soska
mówią o swojej „Wściekłości”, że jest kontynuacją myśli i
konwersacji podjętych w pierwowzorze uwspółcześnionych poprzez
pierwszoplanową postać. Rose poznajemy jako nieurodziwą szarą
myszkę pracującą dla znanego projektanta mody i praktycznie
niemającą życia towarzyskiego. Jej jedyną przyjaciółką jest
Chelsea – pracują razem, ale przede wszystkim razem się
wychowały, bo po śmierci swoich rodziców Rose trafiła pod opiekę
rodziców Chelsea. W przeciwieństwie do swojej przybranej siostry
Rose jest zdeklarowaną wegetarianką i pracoholiczką. Wykpiwaną
przez kolegów i koleżanki z pracy, niedocenianą, a wręcz poniżaną
przez szefa kobietą nade wszystko pragnącą rozwijać się w branży
modowej, w charakterze projektantki odzieży. Można powiedzieć, że
Rose jest kobietą w pewnym sensie zniewoloną – przez swoją
nieśmiałość, skrytość, uległość i... wygląd zewnętrzny.
Remake „Wściekłości” ewidentnie zawiera podtekst mówiący o
tym, że ludziom urodziwym łatwiej pozyskuje się sympatię innych
(a przynajmniej w niektórych środowiskach) i realizuje swoje
zawodowe aspiracje. Nie można jednak z całą stanowczością
stwierdzić, że Rose jest nielubiana wyłącznie przez swój wygląd
zewnętrzny. Jej sposób bycia też odgrywa w tym pewną rolę: jak
by na to nie patrzeć Rose nie zabiega o kontakty z ludźmi, mimo że
nie czuje się komfortowo ze swoją samotnością (wyłączając
spotkania z Chelsea). Między innymi dlatego przyjmuje zaproszenie
kolegi z pracy, Brada Harta, na imprezę służbową, na które nigdy
nie chadza, bo takie rozrywki uważa za marnotrawstwo czasu. Tak
mówi, ale w skrytości ducha pragnie od czasu do czasu się
rozerwać. I teraz ma taką okazję, w dodatku z mężczyzną, który
bardzo jej się podoba. Jen i Sylvia Soska w swojej wersji
„Wściekłości” zderzają, nazwijmy to, dwa oblicza kobiecości.
Przed eksperymentalnym zabiegiem opartym na manipulacji komórkami
macierzystymi, Rose przypomina stereotyp kobiety niewyemancypowanej,
a po przełomowej operacji przeprowadzonej przez doktora Williama
Burroughsa, staje się kobietą aż za bardzo wyzwoloną. Albo
inaczej: nie do końca świadomie wyzbywającą się wszelkich
ograniczeń narzucanych przez społeczeństwo. Zaspokajającą
mroczne żądze, celowo czy przypadkowo rozbudzone przez doktora
Burroughsa. Widziałam już niejeden występ Laury Vandervoort i
nigdy się nie zawiodłam, ale to, co pokazała we „Wściekłości”
Jen i Sylvii Soska... Cóż, moim zdaniem przeszła samą siebie w
tej niełatwej przecież roli. Roli wymagającej odgrywania
najróżniejszych emocji – od zagubienia, smutku i rozpaczy przez
ekscytację, nieskrywaną radość, szaleńczą rozwiązłość,
niekontrolowany hedonizm po niewyobrażalne męki fizyczne i
psychicznie – oraz zgody na bynajmniej nieupiększające zabiegi
charakteryzatorów. W co, według reżyserek i współscenarzystek
omawianej produkcji, bez najmniejszych oporów się zaangażowała. I
co ważne, nie tylko obejrzała oryginał, ale też momentami
porywała się na udane naśladownictwo Marilyn Chambers, odtwórczyni
roli Rose z kultowego pierwowzoru „Wściekłości”.
Nie
uważam, że siostrom Soska udało się doścignąć wspaniały
oryginał mistrza body horroru Davida Cronenberga, ale i nie
miałam aż takich oczekiwań. Życzyłam sobie tylko... Właśnie
czegoś takiego! Podejścia z pokorą i należytym szacunkiem do
oryginału z 1977 roku i dania czegoś od siebie, zamiast
podejmowania z góry skazanych na niepowodzenie prób kalkowania
króla horroru cielesnego. Najbardziej obawiałam się o klimat
remake'u „Wściekłości”, bo sprawiedliwie czy nie, ale nie
miałam wątpliwości, że siostry Soska nie zdołają przywołać
tej diablo przygniatającej, klaustrofobicznej, wręcz odbierającej
dech mieszanki zimna i „lepkiego brudu”, którą Cronenberg
obdarował miłośników kina grozy nie tylko w swojej „Wściekłości”.
I nie myliłam się. Niecałkowicie. Nowe podejście do historii
dotkniętej równie osobliwą, co destrukcyjną przypadłością
młodej kobiety, nie przywołuje atmosfery materiału źródłowego,
ale przyznaję, że i tak byłam nielicho zaskoczona oprawą
audiowizualną tego obrazu. Mentalnie przygotowałam się na bardziej
hollywoodzki koloryt tego bądź co bądź kanadyjskiego obrazu.
Żywsze, jaskrawsze barwy, silniejsze kontrasty, wydelikacenie... A
tu stonowane, wręcz z lekką wyblakłe barwy i (to dopiero
niespodzianka) troszkę chłodu i przybrudzenia. Efekt wprawdzie nie
jest taki, jak u Cronenberga, ale i tak w tej materii z większą
mocą uderzał we mnie wpływ kina grozy z lat 70-tych XX wieku niż
na wskroś nowoczesnej, modnej obecnie stylistyki. To znaczy
plastikowej, ale co należy podkreślić, niewystępującej w każdym
współczesnym filmowym horrorze. Obrana przez twórców nowej
„Wściekłości” forma przekazu, choć mniej efektywna niż w
XX-wiecznej wersji, w moim poczuciu jest wystarczająco intensywna, w
miarę klaustrofobiczna i... szalona. Scenarzyści skonstruowali
dosyć dokładną analizę psychologiczną kobiety, która przez
ingerencję z zewnątrz wpadła w sidła mrocznych żądz.
Morderczych apetytów, które zaspokaja w nie do końca świadomy
sposób. Ona czuje się wówczas, jak we śnie i przez jakiś czas
istotnie jest przekonana, że dręczą ją koszmary, być może
będące skutkiem ubocznym eksperymentalnej terapii plastycznej albo
napojów, które spożywa zgodnie z zaleceniem lekarza, który ją
operował. Po wypadku, w którym doznała poważnych obrażeń
brzucha i części twarzy. Nagroda dla najlepszej charakteryzacji w
horrorze z roku 2019 trafia do... Jeśli napiszę, że przepiękna to
robota, to nie zabrzmi dziwnie? A co tam, niech sobie to brzmi jak
chce: zakochałam się w tym charakteryzatorskim popisie! Później
filmowcy jeszcze bardziej zaszaleli z makabrycznymi dodatkami
nieskalnych (przynajmniej widomą) ingerencją komputera, ale
powypadkowa rana szpecąca oblicze Rose pozostała moim numerem
jeden. Tak czy inaczej w tej uważam nieprzesadzonej, nie nadmiernie
rozbudowanej warstwie gore królują praktyczne efekty
specjalne. Niegrzeczne, momentami uroczo groteskowe, chwilami z lekka
upiorne (podrygujące dziwaczne postacie z jednego przynajmniej
pozornego snu Rose) i niezmiennie cechujące się widowiskową
swobodą, nieskrępowanym podejściem do procesu tworzenia. Twórcy
idą na żywioł. A przynajmniej takie wrażenie odnosiłam patrząc
na tę postępującą eskalację przemocy. Destrukcji, ale i
autodestrukcji wymuszanej przez... coś. Coś niezupełnie nieznanego
(a na pewno nie dużej części długoletnich fanów gatunku), co
jest, bardzo bardzo głodne. Niczym wampir łaknie krwi, ale na pewno
z klasycznym archetypem tej postaci do czynienia mieć tutaj nie
będziecie. „Wściekłość”, jak sama nazwa wskazuje, podpina
się pod konwencję horroru o zarazie zamieniającej ludzi w
krwiożercze bestie, ale na tym w zasadzie kończy się jej typowość.
Siostry Soska w tej kwestii pozostały wierne oryginalnej koncepcji
Davida Cronenberga, a więc... Dla tych, którzy pierwowzór
widzieli: spodziewajcie się podobnej kombinacji z cielesnością do
tej, którą zaserwował Wam człowiek, który jak mało kto nie
tylko całym sobą czuje ten nurt kina grozy, ale też potrafi w
znakomitym stylu pokazać na ekranie takie rzeczy, które
prawdopodobnie wymykają się wyobraźni większości śmiertelników.
Wielu ludziom pewnie nawet przez myśl by nie przeszło to, co ten
wirtuoz pokazywał w swoich legendarnych horrorach (oczywiście nie
bez pomocy innych ludzi z branży filmowej), a twórcy tego tu
remake'u jednego z jego kultowych makabrycznych obrazów... Poszli
dalej, stworzyli więcej mających budzić odrazę efektów
specjalnych, które jeśli o mnie chodzi w tym zakresie były
nieporównanie mniej skuteczne od tych pamiętanych z wersji
Cronenberga. Właściwie to ani razu nie odczułam choćby tylko
delikatnego wstrętu, ale zachwyt? O tak! Bezsprzecznie dałam się
oszołomić tym turpistycznym tworom ludzkich rąk. Utalentowanej
ekipy działającej pod dyktando fanek twórczości mistrza body
horroru, Davida Cronenberga. To się naprawdę czuje śledząc
gehennę Rose prawdopodobnie zgotowaną jej przez klasycznego
burzyciela. Szalonego doktorka? Może... W każdym razie zakończenie
tej historii ukontentowało mnie równie mocno, co jej wcześniejsze
coraz to bardziej szaleńcze etapy. Między innymi wypadek i jego
drastyczne skutki, eksperymentalny zabieg oparty na manipulacji
komórkami macierzystymi, schizofreniczne rzekome sny Rose, eskalacja
przemocy z jednoczesnym wychodzeniem ze skorupy nieśmiałości,
śmiałe deformacje, okaleczenia ludzkich ciał UWAGA SPOILER
albo jak patrzy na to doktor Burroughs ewolucja gatunku ludzkiego.
Nieprzewidywalne widowisko to na pewno nie było, ale to jakoś nie
osłabiało ochoty towarzyszenia Rose na tej straceńczej ścieżce,
na którą właściwie bez swojej zgody została wepchnięta przez
człowieka z bezdyskusyjnym kompleksem Boga KONIEC SPOILERA.
Czekałam
na ten film. Szczerze mówiąc to żaden horror wydany w 2019 roku
nie interesował mnie tak, jak remake „Wściekłości” wykonany
przez Jen i Sylvię Soska, siostry, które co ciekawe swoimi
poprzednimi dokonaniami w gatunku horroru mojego serca nie skradły.
Miałam jednak przeczucie, że coś godnego uwagi z tego wyjdzie. Nie
tak znowu nieuzasadnione przeczucie, bo oparte na jakże wspaniałych
kadrach „oszpeconej” przez charakteryzatorów aktorki. Ale nie
tylko, bo zwiastun i wypowiedzi twórców też zrobiły swoje. Co nie
znaczy, że byłam wolna od obaw, bo to jednak ogromne wyzwanie
remake'ować film takiego mistrza body horroru jakim
niewątpliwie jest David Cronenberg. Poza tym siostry Soska... no,
powiedzmy, że miałam powody do lekkiego niepokoju. Niemniej
czekałam i czekałam, aż wreszcie... Hurra! Obejrzałam! I tak
cieszę się, że ten film powstał. I tak uwielbiam go. I tak,
zgadza się, nie uważam, żeby doścignął oryginał. Ale tyle
naprawdę mi wystarczy. Jen i Sylvia Soska wreszcie dały mi coś, co
mogę z czystym sumieniem nazwać naprawdę solidnym horrorem. A w
każdym razie takim, który moim niewygórowanym wymaganiom sprostał.
Dziękuję pięknie i proszę o więcej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz