Cierpiący na bezsenność profesor college’u, Ed Saxon, jest zaniepokojony
przedłużającą się nieobecnością żony. Wieczorem zawiadamia o zdarzeniu policję
i zdenerwowany czeka na pierwsze informacje z ich strony. Po odnalezieniu
samochodu kobiety śledczy przeszukują dom Saxonów, ale nie znajdują nic, co
wskazywałoby na aktualne miejsce pobytu zaginionej. Tymczasem Ed coraz mniej
sypia, nie pojawia się na uczelni i miewa halucynacje. Towarzystwa często
dotrzymuje mu studentka, Susie, podkochująca się w wykładowcy, ale jej opiekuńczość
nie jest w stanie odegnać od Eda depresji, którą pogłębiają rewelacje z
sekretnego życia jego żony odkryte w toku śledztwa.
Jak dotychczas Michael Walker tylko dwa razy zmierzył się z pełnometrażowym
kinem grozy. Najpierw nakręcił „Czekając na sen” na podstawie swojego własnego
scenariusza, a trzynaście lat później stworzył „The Maid’s Room”. Żaden z tych
filmów nie przyniósł mu wielkiego rozgłosu, choć jego debiut doceniono w niektórych
kręgach. Szczególnie zadowoleni z „Czekając na sen” byli wielbiciele kina
psychologicznego, choć nawet pośród nich rozlegały się słowa sprzeciwu,
krytyczne spojrzenie na niektóre elementy produkcji. „Czekając na sen”
oficjalnie sklasyfikowano, jako hybrydę horroru i thrillera psychologicznego i
taka przynależność gatunkowa wydaje mi się całkowicie trafna, choć oszczędne
odnoszenie się do tego pierwszego wielu widzom każe rozpatrywać ten film tylko
i wyłącznie w kategoriach dreszczowca. Jednak jakkolwiek byśmy go nie
zaszufladkowali, z odpowiednim nastawieniem i z odrobiną dobrej woli, może się
podobać.
Seans „Czekając na sen” we wczesnym okresie nastoletnim zepsuł mi
przewidywalny scenariusz. Cała intryga zasadza się na zniknięciu żony głównego
bohatera, w rolę którego zgrabnie wcielił się Jeff Daniels. Problem tylko w
tym, że już na początku, w chwili ujawnienia tej informacji wyjaśnienie nasuwa
się samo, bez jakiegokolwiek wysiłku ze strony widza. Nie wiem, czy był to
celowy zabieg scenarzysty, odkrywającego przed nami największą tajemnicę filmu
(acz nie wprost) tylko po to, żebyśmy wyprzedzali Saxona i z niecierpliwością
oczekiwali dorównania nam kroku, czy raczej było to odbiciem niedoświadczenia
Walkera w branży filmowej. Osobiście opowiadałabym się za tym drugim
wyjaśnieniem największej bolączki „Czekając na sen”, bo w dalszej części seansu
zauważyłam pewne starania w kierunku zmylenia widza. I teraz nie wiem, co było
gorsze: początkowe czytelne, acz niedosłowne zasugerowanie rozwiązania zagadki
scenariusza, czy późniejsze rozpaczliwe próby przysłonięcia owej konkluzji…
Wydaje mi się, że tego rodzaju historii nie sposób było oddać w zaskakujący
sposób, nawet gdyby Walker w nieskończoność mnożył mylące tropy, dlatego też
zastanawiam się, czy scenariusz nie wypadłby lepiej, gdyby jego autor nie obrał
innej ścieżki narracyjnej, rezygnując z prób zaskoczenia publiki. Bo w takim
kształcie szczegóły przewodniego wątku scenariusza wydały mi się nieco
wymuszone. Zasiadając do tego filmu ponownie, po latach, co prawda nie
zmieniłam swoich negatywnych zapatrywań na intrygę fabularną, ale udało mi się odsunąć
ją na bok i większość uwagi poświęcić, udanym częściom składowym „Czekając na
sen”. Dzięki temu spojrzałam na dokonanie Michaela Walkera łaskawszym okiem,
choć nadal do zachwytów było mi daleko.
Film utrzymano w klimacie kina grozy lat 90-tych, w czym nie ma niczego
dziwnego zważywszy, że „Czekając na sen” powstał u schyłku XX wieku. Tak więc
zamiast obecnie tak często propagowanego plastiku mamy wyblakłe barwy i przybrudzone
zdjęcia ciasnych pomieszczeń w domu Eda Saxona. Krytycy w wystroju wnętrz
dopatrywali się odbicia psychicznej kondycji głównego bohatera, zaznaczając, że
schludny początkowo domek z czasem zostaje zaniedbany, porażając brudem i
zgnilizną, wprost proporcjonalnie do poziomu szaleństwa ogarniającego głównego
bohatera. Ja tam nie zauważyłam szafowania degradacją wnętrz (poza wilgotnymi
dziurami w ścianach), ale już nasilający się obłęd głównego bohatera oddano aż
nazbyt czytelnie. Sporo miejsca scenarzysta poświęcił jego problemom z zasypianiem,
próbując dać do zrozumienia, że halucynacje są wynikiem jego przemęczonego
umysłu. Licha kondycja Saxona, jego chaotyczne procesy myślowe oraz zaniedbany wygląd
zewnętrzny, wypadają wiarygodnie, podobnie jak projekcje jego chwiejnej
psychiki. Walker nie przesadzał z ilością halucynacji głównego bohatera,
dawkując je w odstępie sporych kawałów czasu, przez co chwilami można się
zniecierpliwić. Ochotę na więcej efektów specjalnych wzbudzają perypetie
mężczyzny z pełzającym palcem (z miejsca nasunęły mi się skojarzenia z
opowiadaniem Stephena Kinga pt. „Palec”), ale na kolejne kuriozalne
przywidzenie przyjdzie nam długo czekać. Warto, bo najbardziej
charakterystyczne ujęcie z przerośniętym niemowlakiem gaworzącym w wannie
zahacza o estetykę body horrorów –
realistyczna, cielista forma iście kuriozalnego pomysłu. Wydarzenia
rozgrywające się pomiędzy nielicznymi halucynacjami Saxona koncentrują się na
rewelacjach ze śledztwa tropem jego zaginionej żony oraz relacjach pomiędzy
głównym bohaterem i jego częstymi gośćmi. Wolałabym, żeby Walker więcej miejsca
poświęcił jego samotnym zmaganiom z własną psychiką, równocześnie dbając o
klaustrofobiczny klimat, bo liczne towarzystwo Saxona niszczy duszącą aurę
wypracowaną w chwilach jego odosobnionego bytowania. Oczywiście, kilka
interakcji miejscami ożywia narrację, szczególnie flirty studentki i postać
psychiatry, ale częste konwersacje z policjantami szybko przestają wnosić coś
nowego do fabuły, a co za tym idzie odrobinę nudzą. Natomiast konflikt z
nauczycielem wychowania fizycznego jawił mi się, jako mizerna, w ogóle
nieprzekonująca próba zdezorientowania widza na tyle, żeby oderwać go od
obranej już na początku ścieżki interpretacyjnej. Bezskutecznie, ale gwoli
formalności należy oddać scenarzyście niemożność zrezygnowania z tej postaci
(choć mógł ograniczyć jej rolę), bowiem jak można się spodziewać na początku i
jak okazuje się z czasem odgrywała ona ważną rolę w całej tej prościutkiej
intrydze kryminalnej. W zderzeniu z tak przewidywalną intrygą w warstwie
fabularnej finał nie ma w sobie większej siły rażenia, aczkolwiek brak
zaskakującego zwrotu akcji odrobinę rekompensują klimatyczne ujęcia krwi
wylewającej się z wanny – niby nic odkrywczego, ale w zestawieniu z obrazkiem
roztrzęsionego Saxona, podobnie jak wcześniejsze wydarzenia sportretowanego
przez operatorów z naciskiem na intymność, zawiązanie więzi pomiędzy nim i odbiorcami,
cała sekwencja od strony technicznej, nie fabularnej, robi niejakie wrażenie.
Myślę, że wielbiciele horrorów / thrillerów psychologicznych, oddanych ze
swego rodzaju powściągliwością, ze wskazaniem na szczegóły, a nie na ogół mają
szansę odnaleźć się w „Czekając na sen”. Pod warunkiem, że potrafią przymknąć
oko na bardzo poważne uchybienia tj. przewidywalność i słabe próby zmylenia
widzów, bo nie wyobrażam sobie, żeby znalazł się jakikolwiek widz, który nie rozszyfruje
całej intrygi już na wstępie produkcji. Ale na szczęście projekt Michaela
Walkera posiada również kilka plusów, które może i nie zrekompensują w całości jego
niedostatków, ale prawdopodobnie umilą seans pewnej grupie odbiorców, chociaż
na tyle, żeby w miarę bezboleśnie spędzić wieczór przed ekranem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz