Aspirująca do zawodu aktorki Virginia pracuje w antykwariacie z książkami,
gdzie pewnego dnia znajduje przerażającą powieść autorstwa niejakiego Malcolma
Branda. Po skończeniu lektury kobieta przystępuje do poszukiwań drugiej jego
książki zatytułowanej. „I, Madman”, ale bez powodzenia. Jednak wieczorem
znajduje powieść pod drzwiami mieszkania i bez zbędnej zwłoki zasiada do
lektury. Książka traktuje o szaleńcu, który w imię nieodwzajemnionej miłości do
aktorki oszpeca sobie twarz, odcinając między innymi uszy, nos i usta, a
następnie krąży po mieście w poszukiwaniu ofiar, które mógłby pozbawić tych
części ciał, aby przyszyć je sobie. Virginia wkrótce odkrywa, że świat
przedstawiony pokrywa się z rzeczywistością, że prześladuje ją okaleczony
mężczyzna, w okrutny sposób pozbawiający ludzi z jej otoczenia części ciał.
Kobieta próbuje przekonać swojego chłopaka, detektywa z wydziału zabójstw,
Richarda, że za morderstwami, którymi się zajmuje stoi literacki antybohater,
ale mężczyzna nie potrafi uwierzyć w tę niewiarygodną historię.
Reżyser „Hardcover w sztywnej okładce”, Tibor Takacs, wielbicielom kina
grozy dał się poznać głównie, jako twórca dwóch części „The Gate”, ale ja z
jego całkiem bogatej filmografii obfitującej w produkcje klasy B znam jedynie
niedoceniane „Szczury” z 2003 roku, które, o dziwo, dostarczyły mi sporo
rozrywki. Powstały dwa lata po „Wrotach”, mało znany w naszym kraju horror
Takacsa z jakiegoś niezrozumiałego powodu przyjął się w Polsce pod tytułem
„Hardcover w sztywnej okładce” (lektor czyta tytuł, jako „W sztywnej okładce”).
Scenariusz spisał David Chaskin, który wcześniej pracował nad fabułą drugiej
części „Koszmaru z ulicy Wiązów” oraz „Klątwy” (1987), ale nawet rozpoznawalne
przez jego debiut nazwisko scenarzysty nie pomogło „Hardcover w sztywnej
okładce” przetrwać próby czasu. Dzisiaj film jest znany jedynie wąskiej grupie
oddanych miłośników kina grozy klasy B, co jest dla mnie całkowicie zrozumiałe,
ale nie umniejszyło to mojej przyjemności z seansu.
W rolę główną wcieliła się nominowana do Saturna Jenny Wright, fanom kina
grozy znana z „Blisko ciemności”, której tym razem przyszło kreować ofiarę
prześladowań niewiarygodnego oprawcy: postaci z książki, która jakimś cudem
przeniknęła do naszego świata. Takacs nie zaczyna zachęcająco, bowiem lekturę
pierwszej książki tajemniczego Malcolma Branda finalizuje wygenerowanym
komputerowo tworem przedstawiającym przygarbione, szarawe stworzenie, którego
nieprzyjemnie kiczowata aparycja wymusiła na mnie odruch sięgnięcia po pilota z
zamiarem przerwania projekcji. Po namyśle postanowiłam jeszcze trochę poczekać,
w nadziei, że nie będę już zmuszona obcować z równie żałosnymi efektami i jak
się okazało pomijając końcówkę ryzyko się opłaciło. Moment, w którym w ręce
Virginii trafia druga powieść Branda, wydana w latach 50-tych, opatrzona
etykietką „oparta na prawdziwych wydarzeniach” historia szaleńca, który
okalecza się w imię miłości (której najbliżej do slashera) jest chwilą przełomową nie tylko dla fabuły, ale
również formy. Zapowiadający kiczowate widowisko efekciarski potwór usuwa się w
cień, a jego miejsce zajmuje inny wytwór wyobraźni Branda – efekt przekonującej
pracy charakteryzatorów, okaleczony mężczyzna z zasłoniętą połową twarzy, poza
wyglądem zewnętrznym charakteryzujący się doprawdy pomysłowym sposobem
działania. Przerażona, acz jednocześnie zafascynowana twórczością Branda
Virginia przez swoją ciekawość nieopatrznie powołuje literackiego antybohatera
do życia. Ten z kolei przystępuje do przenoszenia fabuły książki w ziemską
rzeczywistość, poczytując Virginię, jako obiekt swoich westchnień,
„reinkarnację” książkowej aktorki, której na kartach powieści dawał dowody
swojej wielkiej miłości. W sobie tylko zrozumiały sposób, bo jak zauważa chłopak
głównej bohaterki, Richard, z zupełnie niepojętego dla zdrowych psychicznie
osób powodu zamiast wręczyć jej dowody swojego uczucia porwał się na szaleńczy
akt autodestrukcyjny. Obciął sobie uszy, nos, usta i górną część głowy, po czym
wyruszył na polowanie tropem ofiar, od których mógłby pozyskać brakujące
elementy ciała. Zabrzmi to niezdrowo, ale muszę przyznać, że jak tylko twórcy
przybliżyli sylwetkę literackiego seryjnego mordercy mój apetyt na tę produkcję
momentalnie wzrósł. Bo czyż istnieje coś lepszego niż rąbanka o szaleńcu
ćwiartującym ludzi tylko po to, żeby skraść im jakąś część ciała, którą mógłby
sobie przyszyć? Delikatna analogia do Leatherface’a z „Teksańskiej masakry piłą
mechaniczną” troszkę rzuca się w oczy, ale dzięki innym smaczkom fabularnym
„Hardcover w sztywnej okładce” nie sprawia wrażenia bezkrytycznego kopisty,
który niemiałby do dodania nic od siebie. Na przykład zgrabne przemieszanie
świata przedstawionego z rzeczywistością wzbogaca ten obraz złowrogą oniryczną
aurą. Dzięki mylącym początkowym wstawkom, sugerującym akcję rozgrywającą się w
prawdziwych realiach, a w rzeczywistości będącymi projekcją wyobraźni Virginii
pobudzonej przez niepokojące lektury przez długi czas właściwie nie sposób
rozstrzygnąć, czy oszpecony mężczyzna nachodzący ją w mieszkaniu istnieje
naprawdę, czy jego obraz tkwi jedynie w jej głowie. Z podobną narracją
spotkałam się już przy okazji seansu „Candymana”, który powstał w późniejszym
okresie, a więc nie ma tutaj mowy o inspiracji Takacsa. Zresztą problematyka
też jest bardzo podobna – w końcu mamy tutaj do czynienia z przerażoną kobietą,
która zostaje zmuszona do konfrontacji z nieznanym i to w pojedynkę, bo nikt z
jej otoczenia (i nie ma w tym niczego dziwnego) nie chce dać wiary jej
fantastycznym opowieściom. Nie zabrzmiało to nazbyt odkrywczo, wiem, ale też
nie wydaje mi się, żeby niniejsza produkcja miała pretendować do takiego miana.
Już raczej miała z tego wyjść przyjemna rozrywka dla pewnej specyficznej grupy
odbiorców.
Choć modus operandi sprawcy
obiecuje krwawe widowisko to tak na dobrą sprawę Takacs dosyć oszczędnie
podchodzi do makabry. Pojawia się kilka pobudzających wyobraźnię ujęć, jak na
przykład pozbawiania kobiety skalpu, czy plastyczny widoczek trupa pozbawionego
ust, ale twórcy nie szafują hektolitrami substancji imitującej posokę i bardzo
rzadko decydują się na zbliżenia na efekty odrażającej działalności
tajemniczego mordercy. A jak już to czynią to w formie migawki,
uniemożliwiającej dokładne przyjrzenie się drastycznym szczegółom. Jednak jeśli
zatrzymać niniejsze kadry, na co się zdecydowałam, to takie wycofanie reżysera
może zastanawiać, wszak twórcy efektów specjalnych naprawdę realistycznie
przełożyli makabryczne wizje scenarzysty na język filmu. Może Takacs nie chciał
przedobrzyć, osunąć się w otchłań groteski atakując widza nieprzerwanym ciągiem
drastycznych sekwencji, które mogłyby usunąć klimat na dalszy plan. Bo nie da
się ukryć, że nad oprawą audiowizualną filmowcy solidnie popracowali. Mroczne
zdjęcia przy akompaniamencie nastrojowej ścieżki dźwiękowej wespół z idealnie
wyliczonymi w czasie scenami szczytowej grozy podczas każdorazowego wychodzenia
mordercy na żer wręcz zapierały dech w piersi, windując napięcie na
niebotycznie wysoki poziom. W „Hardcover w sztywnej okładce” ciemność, pośród
której przemykał odrażający morderca nie tylko była, ale wręcz żyła – niczym
cichy towarzysz szaleńca, pragnącego dawać Virginii kuriozalne dowody swojej
miłości. Śledzący fabułę niniejszej produkcji współczesny widz zapewne nie
będzie zaskoczony kolejnymi ofiarami mordercy, o kilka kroków wyprzedzając
Virginię i policję, starających się przewidzieć, gdzie w następnej kolejności
szaleniec uderzy. Przez tę przewidywalność szczególnie jedna sekwencja, akcja w
bibliotece, jest pozbawiona suspensu, pomimo usilnych starań operatorów
wydobywających maksimum atrakcyjności z gmachu pełnego pomieszczeń osnutych
gęstymi cieniami. Ostatnim w moim odczuciu mankamentem „Hardcover w sztywnej
okładce” jest finał, który zapewne w mniemaniu niejednego odbiorcy w zupełnie
nieoczekiwany sposób podchodzi do problematyki scenariusza. UWAGA SPOILER Obserwując wcześniejsze
wydarzenia, którym świadkuje jedynie Virginia nabiera się pewności, że
scenarzysta finalizując tę historię postawi na dziś często eksploatowany w
kinie, psychologiczny motyw, dając do zrozumienia, że wszystko co działo się
wcześniej było jedynie projekcją rozchwianego umysłu głównej bohaterki. Ale
stan rzeczywisty jest bardziej zaskakujący i… rozczarowujący. Fantastyczny,
wręcz bajkowy pojedynek oszpeconego zabójcy z wygenerowanym komputerowo stworem
z początku filmu, koniecznie zakończony happy endem. Gorzej już chyba zamknąć
się tego nie dało… KONIEC SPOILERA.
Pomimo paru niedostatków gorąco polecam „Hardcover w sztywnej okładce” szczególnie wielbicielom kina grozy klasy B, bo właściwie zawarto tutaj większość elementów, w którym ta grupa się odnajduje. Troszkę kiczu, odrobinę przemocy i przede wszystkim gros mrocznego klimatu wygenerowanego z taką lekkością, że współcześni twórcy filmowych horrorów powinni się od tego dziełka uczyć. Zdaję sobie sprawę, że taka narracja nie przypadnie do gustu szerokiej opinii publicznej, ale wspomniana wyżej niszowa grupka widzów powinna rozsmakować się w wizji Tibora Takacsa. A przynajmniej mam taką nadzieję, bo z mojego punktu widzenia film zasłużył sobie na uznanie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz