Pewnej burzliwej nocy mały David Gardner jest świadkiem lądowania statku
kosmicznego za wzgórzem nieopodal swojego domu. Przerażony budzi i informuje o
tym zdarzeniu rodziców, ale Gardnerowie są przekonani, że to zasługa bujnej wyobraźni
chłopca bądź zły sen. Rano ojciec Davida zachowuje się inaczej niż zazwyczaj, w
dodatku na jego karku widnieje dziwna rana, co jest wyraźnym sygnałem dla jego
syna, że ciało rodzica zostało przejęte przez przybyszów z Marsa. W szkole chłopiec
spotyka więcej osób przejętych przez Obcych, którzy na domiar złego próbują
przewieźć go za wzgórze, w miejsce lądowania statku kosmicznego i wszczepić mu
w ciało taką samą rzecz pozwalającą przejąć kontrolę nad nim. David znajduje
sojuszniczkę w pielęgniarce szkolnej, Lindzie Magnusson, która początkowo
sceptycznie podchodzi do jego fantastycznej opowieści, ale wydarzenia, jakim
świadkuje wkrótce przekonują ją, że rasa ludzka jest zagrożona. Oboje starają
się zdemaskować inwazję zanim będzie za późno.
Choć Tobe Hooper jest jednym z najbardziej znanych twórców kina grozy,
szeroka opinia publiczna kojarzy go głównie z „Teksańską masakrą piłą
mechaniczną” i „Duchem”. To bez wątpienia najpopularniejsze jego dokonania, ale
wielu wielbicieli horrorów docenia również między innymi „Zjedzonych żywcem”,
Miasteczko Salem”, „Lunapark” i „Siłę witalną”, a to tylko część jego bogatej
twórczości. „Najeźdźcy z Marsa” to jeden z mniej znanych filmów Hoopera. Z
jakiegoś nieznanego mi powodu nie przedarł się na tyle skutecznie do
świadomości masowych odbiorców, żeby przetrwać próbę czasu, choć oczywiście
długoletnim fanom kina grozy jest doskonale znany. „Najeźdźcy z Marsa” to
remake horroru science fiction z 1953 roku w reżyserii Williama Camerona
Menziesa. Scenariusz spisało dwóch panów kojarzonych z filmowym horrorem – Don
Jakoby (scenarzysta między innymi „Siły witalnej”, „Arachnofobii” i „Łowców
wampirów”) oraz Dan O’Bannon (scenarzysta między innymi „Obcego – 8. pasażera
Nostromo”, „Martwego i pogrzebanego”, „Powrotu żywych trupów” i również „Siły
witalnej”). Innymi słowy kariery ludzi pracujących przy „Najeźdźcach z Marsa” z
perspektywy dzisiejszego widza zachęcają do zapoznania się z ich wspólnym
dziełem. A przynajmniej mam taką nadzieję, bo efekt ich współpracy przechodzi
najśmielsze oczekiwania.
Myślę, że moje zaskoczenie „Najeźdźcami z Marsa” wzięło się głównie z
umiejętnej kompilacji elementów tożsamych dla horroru science fiction z
familijną otoczką, która to nieczęsto pomaga w zbudowaniu naprawdę godnego
uwagi widowiska. Hooper już wcześniej dał się poznać od tej strony w „Duchu”,
gdzie z kolei familijny klimat towarzyszył klasycznej ghost story. I tam również przekonał mnie swoim wyczuciem obu tych
skrajnie różnych gatunków. „Najeźdźcy z Marsa” wykorzystują jeden z moich
ulubionych motywów kina science fiction, najbardziej preferowaną formę ataku na
rodzaj ludzki, najczęściej kojarzoną z takimi dziełami, jak „Inwazja porywaczy
ciał” i „Władcy marionetek”. Jedynym świadkiem lądowania Marsjan na Ziemi jest
uczeń podstawówki, marzący o zostaniu astronautą, żywo interesujący się
Kosmosem, David Gardner (zjawiskowo wykreowany przez charyzmatycznego Huntera
Carsona). Fabuła filmu w przeważającej części koncentruje się na nim, a
narracja z perspektywy dziecka tylko wzmaga poczucie obcowania z filmem
familijnym, co przyjemnie kontrastuje z klimatyczną pierwszą połową seansu.
Pierwsze, subtelne oznaki „cichej inwazji” na ludzkość są czytelne jedynie dla
Davida, co tylko wzmaga beznadziejność całej sytuacji. Bo czy mały chłopiec jest
w stanie powstrzymać szybko rozprzestrzeniającą się „zarazę”? Tym bardziej, że
nawet we własnym domu nie może czuć się bezpiecznie, wiedząc, że ciała jego
rodziców zostały zawłaszczone przez pozaziemską inteligencję. Kuriozalne
zachowanie dotychczas przebojowego, a teraz wyciszonego ojca Davida, snującego
się po domu w jednym kapciu i duszkiem pijącego gorącą, mocno przesłodzoną
kawę, wzbudza podejrzenia nie tylko chłopca, ale również widzów. Nie ma się
poczucia wszechobecnej paranoi, jak to często bywa w tego rodzaju obrazach,
twórcy nie dają do zrozumienia, że może to być jedynie projekcja bujnej
wyobraźni chłopca. Cała intryga jest jednoznaczna, ale to wcale nie oznacza, że
klimat grozy na tym traci. Nic z tych rzeczy, bowiem pierwsza połowa seansu, bazująca
na stopniowym odkrywaniu kolejnych niepokojących faktów przez Davida jest
dosłownie przepełniona podskórną grozą w dodatku towarzyszącą
małomiasteczkowym, pozornie idyllicznym realiom. Chłopiec szybko odkrywa, że
elementem odróżniającym ludzkie marionetki sterowane przez Marsjan od
autonomicznych jednostek jest rana na karku, przez którą to wprowadzono
pozaziemskie ustrojstwo wpływające na układ nerwowy. Całkiem pomysłowy sposób
werbowania ludzi do marsjańskiej armii, ale nie tak jak wizualizacja samych
najeźdźców.
Przy kreacji Obcych wykorzystano fizycznie obecne na planie rekwizyty,
które z jednej strony charakteryzują się przyjemnym dla oka kiczem, a z drugiej
porażają pomysłowością. Oślizgły przywódca Marsjan formą jest nieco zbliżony do
żółwia z pokaźnym mózgiem na wierzchu, a jego armia idąc za słowami samego
Davida przywodzi na myśl skojarzenia z wielkimi kartoflami z oczami zdolnymi
wypuszczać śmiercionośne, palące promienie, napędzane miedzią. W kreacjach
antagonistów dominuje oślizgła, grudkowata forma, często spotykana w horrorach
science fiction z lat 80-tych, sznyt za którym wprost przepadam, który nie
przesadzając jest dla mnie czołowym wabikiem, zachęcającym do sięgania po
starszych reprezentantów tego gatunku. Jeśli jeszcze eksperci od efektów
specjalnych z taką rozczulającą wirtuozerią, jak w „Najeźdźcach z Marsa”
podchodzą do oślizgłych sylwetek Obcych to naprawdę więcej mi nie trzeba, żeby
doskonale się bawić (jako ciekawostkę dodam, że Hooper w jednej scenie
przytoczył urywek swojej „Siły witalnej”). Tyle, że scenarzyści niniejszej
produkcji dają z siebie jeszcze więcej. Tworzą doprawdy wciągającą opowieść,
zabawnie odwracającą role, gdzie to David przyjmuje postać nieustraszonego
bojownika o wolność swojej rasy, jednocześnie starając się podtrzymać na duchu
spanikowaną towarzyszkę, dorosłą Lindę, która to szczególnie w scenie w
szkolnej kotłowni bardziej przypomina roztrzęsionego dzieciaka niż jej mały
kompan. Oczywiście pod koniec, jak to często w tego typu obrazach bywa, na
scenę wkracza dzielna amerykańska armia, której niestraszni Marsjanie, ale
nawet ten sztampowy, przejaskrawiony motyw nie psuje frajdy z obcowania z
bardziej dynamiczną, drugą połową seansu. A finał… no cóż, genialny i to w
dodatku niejednoznaczny, jeśli spojrzeć na niego pod mniej oczywistym kątem. UWAGA SPOILER Dowiadujemy się, że
wszystkie wydarzenia, którym świadkowaliśmy wcześniej były jedynie projekcją
koszmarnego snu Davida, po czym następuje finalna sekwencja rzeczywistego
najazdu Marsjan. Czy to tylko kolejny sen chłopca, czy może wcześniej dotknęło
go coś w rodzaju proroczej wizji rychłych wydarzeń? A może Obcy posiedli
zdolność zapętlania poszczególnych sekwencji zdarzeń? I tutaj nie wiem, czy nie
wyciągam zbyt daleko idących wniosków, czy nie nadinterpretuję scenariusza, ale
to nie zmienia faktu, że całą tę jakże zajmującą historię domknięto w doprawdy
niespodziewany sposób KONIEC SPOILERA.
Nie wiem, czy propozycja Hoopera zyska uznanie szerokiej grupy odbiorców,
czy przemówi do nich taka mieszanka grozy, science fiction i filmu familijnego,
ale mimo to zaryzykuję z rekomendacją. Nie potrafię się powstrzymać, nawet
znając zapatrywania większości współczesnych widzów na kino grozy, znacząco
odstające od stylistyki „Najeźdźców z Marsa”, bo kurczę zakochałam się w tym
filmie. Tak, Hooper po raz kolejny przekonał mnie do takiego lekkiego podejścia
do gatunku, a to w końcu nie jest łatwą sztuką. Ufam, że znajdą się jeszcze
widzowie aprobujący takie klimaty, którzy podzielą moje optymistyczne
zapatrywania na tę produkcję, bo uważam, że zasłużyła sobie na pozytywne
reakcje opinii publicznej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz