środa, 15 czerwca 2016

Stephen King „Koniec warty”


Sprawca tak zwanej Masakry Mercedesem, Brady Hartsfield, nadal przebywa w sali numer 217 Kliniki Traumatycznych Uszkodzeń Mózgu. Przed sześcioma laty udaremniono jego próbę zamachu na koncercie muzycznym. Odniósł wówczas poważne obrażenia głowy, które wpędziły go w stan wegetatywny. Przez ostatnie lata Hartsfield stopniowo odzyskiwał świadomość, jednocześnie odkrywając swoje nowe, niezwykłe zdolności: telekinezy i wnikania w umysły innych ludzi. Kiedy dochodzi do samobójstw osób, mających jakiś związek z Brady’m, emerytowany policjant prowadzący prywatną agencję detektywistyczną, Bill Hodges, decyduje się zbadać sprawę. Z pomocą swojej wspólniczki, Holly Gibney, odkrywa, że epidemia samobójstw łączy się z konsolami do gier, zappitami, które odpowiednio warunkują ofiary. Hodges i Gibney podejrzewają, że za całym procederem stoi Brady Hartsfield, ale nie mogą znaleźć dowodów jego winy, które przekonałyby przedstawicieli organów ścigania.

Idea stworzenia kryminalnej trylogii, która od jakiegoś czasu przyświecała Stephenowi Kingowi właśnie się ziściła. Trzytomowy cykl, w skład którego wchodzą „Pan Mercedes”, „Znalezione nie kradzione” i „Koniec warty” został już spisany i opublikowany, a King (mam nadzieję) nareszcie może całkowicie skoncentrować się na gatunku, z którym przede wszystkim jest kojarzony. Nie oznacza to, że moim zdaniem w ostatnich latach część swojej uwagi skierował na przedsięwzięcie niemające w sobie żadnych znamion atrakcji, bo lektura jego kryminalnej trylogii była dla mnie całkiem interesującą przygodą. Jednak polemizowałabym, czy znacząco wyróżniała się na tle całego gatunku. King chyba udowodnił wszystkim niedowiarkom, że dobrze się odnajduje w estetyce odległej od literackiego horroru, ale wątpię, żeby wiele czytelników pytanych o najlepszych, najbardziej charakterystycznych współczesnych autorów kryminałów wymieniało jego nazwisko. Temu trzytomowemu projektowi trochę brakuje do miana wielkiego odkrycia gatunku – inna sprawa, czy Stephenem Kingiem w ogóle kierowały takie ambicje, bo odnoszę wrażenie, że cykl o między innymi Billu Hodgesie miał być dla niego (i być może również dla jego czytelników) odskocznią od nadprzyrodzonych okropieństw, którymi zazwyczaj raczył opinię publiczną. Do pewnego stopnia, bo jak się okazało w powieści finalizującej projekt nie wytrzymał i wtłoczył w fabułę pierwiastek nadnaturalny.

W „Końcu warty” Stephen King postanowił rozwinąć sygnalizowane w poprzednim tomie niezwykłe zdolności czarnego charakteru, Brady’ego Hartsfielda. Sportretował je na zasadzie mieszanki mocy, którymi władali inni znani bohaterowie jego książek, Danny Torrance z „Lśnienia” (czytanie w myślach) i Carrie White z „Carrie” (telekineza), wzbogacając je zdolnością całkowitego zawłaszczania umysłów i ciał ofiar, z pomocą warunkowania hipnotycznego. Niezwykłe moce w okaleczonym Brady’m Hartsfieldzie najpewniej wyzwolił silny cios w głowę zadany przez Holly Gibney w połączeniu z aplikowanym mu w klinice przez neurochirurga lekiem eksperymentalnym. Ten drugi element zamierzenie, czy przypadkowo nawiązuje do innego dzieła Stephena Kinga, zatytułowanego „Podpalaczka”, które traktowało o wyzwoleniu nadnaturalnych zdolności w paru osobach, którym podano eksperymentalny środek, traktując ich, podobnie jak Brady’ego, jak króliki doświadczalne. Wzbogacenie fabuły poruszającej się w ramach kryminalnej konwencji elementami nadprzyrodzonymi bardzo mnie ucieszyło, bo nareszcie w jakimś większym stopniu mogłam odczuć, że obcuję z książką spisaną przez niekoronowanego króla współczesnego horroru. Wreszcie dostałam jakiś wyraźny znak rozpoznawczy Stephena Kinga i nawet jeśli nie pokusił się o wygenerowanie odpowiednio mrocznego, przepełnionego niezdefiniowaną grozą klimatu tożsamego dla literackiego horroru, oddając całą koncepcję w estetyce kryminalnej to przynajmniej mogłam się radować samym niezwykłym charakterem antagonisty i oczywiście procederem, konsekwentnie przez niego realizowanym dzięki nowym zdolnościom. Kolejnym obiecującym, z mojego punktu widzenia wręcz doskonałym pomysłem był sposób, w jaki Brady Hartsfield warunkuje swoje ofiary, żeby z czasem wniknąć w ich umysły. King w tym wątku wykorzystał komunikaty podprogowe, zjawisko przerażające i pozornie nieprawdopodobne, ale w istocie niebędące żadnym elementem zapożyczonym z tradycji science fiction tylko mającym już niejednokrotnie miejsce w rzeczywistości (zainteresowanych tym niepokojącym tematem odsyłam do znakomitej powieści Deana Koontza pt. „Nocne dreszcze”). W „Końcu warty” sugestię podprogową zawarto w filmiku demonstracyjnym gry „Wędkowanie”, znajdującej się na wycofanych z rynku zappitach, którymi teraz dysponuje Brady Hartsfield. Filmik ma za zadanie odpowiednio warunkować ofiary tak zwanego Zabójcy z Mercedesa, natomiast sama gra, a konkretniej koncentracja potrzebna do stukania w szybko przepływające po ekranie różowe rybki (już wiem, dlaczego przed premierą książki King przestrzegał czytelników przed dotykaniem różowej ryby widniejącej na okładce…) otwiera umysł gracza na Brady’ego Hartsfielda. Jego celem jest popchnięcie do samobójstwa paru swoich niedoszłych ofiar, kilku osób przed trzema laty przebywających na koncercie muzycznym, na którym planował przeprowadzić zamach oraz niektórych członków personelu kliniki, w której aktualnie przebywa. Brady’ego od lat fascynowało zjawisko samobójstwa, dlatego wzorem swojego idola, Jima Jonesa, postanowił wykorzystać moc, jaka w nim drzemie do ziszczenia podłych marzeń. Jednak jego głównym celem niezmiennie pozostaje Bill Hodges i jego bliscy – masowe samobójstwa, które planuje mają między innymi posłużyć, jako środek do wywołania w Hodgesu poczucia winy. Cała, w gruncie rzeczy złożona intryga, skomplikowany proces eliminowania upatrzonych przez Hartsfielda ofiar, z tak zwanymi ludzkimi dronami włącznie, pomimo swojej w dużym stopniu ewidentnie nadprzyrodzonej natury, została wtłoczona w ramy konwencji literatury kryminalnej, szczególny nacisk kładąc na śledztwo Billa Hodgesa i Holly Gibney. I choć taka koncepcja naturalną koleją rzeczy oddarła fabułę z mrocznego klimatu rodem z rasowego horroru (na co miałam nadzieję poznając moce drzemiące w antagoniście) to przynajmniej uwypukliła napięcie towarzyszące poszczególnym postępom w dochodzeniu. King sporadycznie wnikał również w umysł Hartsfielda, szczegółowo portretując jego dzieje w klinice i stan jego umysłu, ale bardzo się pilnował, żeby nie osnuć ich niepokojącą atmosferą tożsamą dla literatury grozy - formą cały czas pozostając wiernym stylistyce kryminalnej, choć treścią miejscami od niej odstając. W sumie taka koncepcja wypadła nader ciekawie, a jawiłaby się jeszcze lepiej, gdyby nie ci nieszczęśni protagoniści.

„Odrobina mocy telekinetycznych to nic w porównaniu z potęgą internetu. Jest pewien, że w mocnej zupie serwisów społecznościowych, gdzie grasują trolle, a znęcanie się nigdy nie ustaje, zrodziły się tysiące samobójstw. To dopiero prawdziwe zwycięstwo ducha nad materią.”

Już w „Znalezione nie kradzione” można było zauważyć, że Bill Hodges, Holly Gibney oraz Jerome Robinson, stracili parę. W pierwszym tomie Stephen King praktycznie całkowicie wyczerpał potencjał w nich drzemiący, w drugim do pewnego stopnia przysłaniając ten niedostatek innymi ciekawymi bohaterami. W „Końcu warty” Bill i Holly wracają na pierwszy plan, rolę Jerome’a natomiast znacząco ograniczono. A że ta dwójka moim zdaniem nie stanowiła dobrego materiału na trzytomowy cykl, wyczerpując wszystkie superlatywy już w pierwszej odsłonie, nie potrafiłam się tak wielce zaangażować w ich losy, jak powinnam. King, co prawda próbował nadać swoistego tragicznego wydźwięku ich relacji informacją o raku trzustki emerytowanego policjanta, jednocześnie starając się rozbudzić współczucie czytelnika względem jego osoby licznymi opisami jego pogarszającego się stanu i ugruntowania w nim przekonania, że główny bohater kryminalnej trylogii najprawdopodobniej niedługo umrze, ale choć pomysł był niczego sobie, nie zdołałam wykrzesać z siebie takich uczuć do Hodgesa, o jakich zapewne myślał King. Równie zmęczona byłam postacią Holly Gibney, neurotycznej wspólniczki Billa. Choroba Hodgesa nadała mu odrobinę innego wymiaru (ale tylko odrobinę), natomiast Holly nie błysnęła niczym nowym – wszystkie atrakcyjne z punktu widzenia czytelnika cechy tej kobiety zostały już dokładnie sportretowane w poprzednich tomach i w sumie całkowicie wyczerpane. Jorome Robinson w „Końcu warty” posłużył za „chwilowy ozdobnik”, ważny udział w akcji mając jedynie pod koniec powieści, dlatego też trudno powiedzieć, żeby jego osobowość odznaczyła się tutaj czymś szczególnym. Na szczęście postać czarnego bohatera, Brady’ego Hartsfielda, nadal była w stanie mnie zaintrygować, niejednokrotnie wręcz porażając poziomem mentalnego zepsucia i maniakalną zapalczywością w stosunku do niewinnych ludzi, zwłaszcza Billa Hodgesa i to właśnie ta postać niosła całą bądź co bądź ciekawie skonstruowaną akcję. Szkoda jedynie, że pozbawioną dosadnych, zaskakujących zwrotów, bo prawdę powiedziawszy w paru momentach fabuła, aż się o nie prosiła.

Moim zdaniem Stephen King w „Końcu warty” utrzymał poziom poprzednich części – tylko, że on nie był taki znów wygórowany. Nie zakochałam się w tej trylogii, ale przyznaję, że zapewniła mi całkiem przyzwoitą rozrywkę, a czasami tyle wystarczy. Nie można być zachłannym – Stephen King w tym trzytomowym cyklu nie wyniósł się na wyżyny kryminalnej jakości, ale przynajmniej zapewnił mi kilka godzin czystej rozrywki, nie schodząc poniżej poprzeczki zawieszonej w „Panu Mercedesie”, ale też ani w „Znalezione nie kradzione”, ani w „Końcu warty” nie wznosząc się ponad nią. Innymi słowy trylogia dobra, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że mogła być lepsza.

2 komentarze:

  1. Mnie osobiście nie przekonuje wprowadzenie do cyklu elementu nadprzyrodzonego. Teraz to już w ogóle trylogia jest beznadziejnie oznaczona, ni to kryminał, ni to thriller, najwięcej sensacji, teraz jeszcze dodatkowo sf. Jak uwielbiam Kinga tak dalej jestem zdania, że najlepiej mu wychodzą thrillery i horrory. Początkowo podobało mi się "Koniec warty" i miałem nadzieję, że będzie bardzo dobrze, ale jak zaczęła się akcja z rybkami i nadprzyrodzonymi mocami to już mój zapał opadł. Została mi mniejsza połowa do końca i nie spodziewam się, żeby mój entuzjazm się polepszył.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja byłam zadowolona z tej książki. Dobra rozrywka,chociaż też wolę Kinga w bardziej mrocznej odsłonie.

    OdpowiedzUsuń