Liam
ma wypadek samochodowy. Po odzyskaniu przytomności nie pamięta
niczego ze swojego życia. Nie zna nawet swojej tożsamości. W
drodze do miasta znajduje martwych ludzi z białymi oczami, tłumacząc
to sobie zarazą rozprzestrzeniającą się w powietrzu. Po
odnalezieniu swoich dokumentów kieruje się do własnego domu, gdzie
wkrótce odkrywa, że to on sprowadził śmierć na wszystkich ludzi,
których zwłoki znalazł w drodze do tego miejsca. Każde żywe
stworzenie, które przebywa nieopodal niego natychmiast umiera, a
Liam nie potrafi kontrolować tej niszczącej mocy. Pewnego wieczora
przybywa do niego niezidentyfikowana kobieta, Jane Doe, która
twierdzi, że znajdowała się w jego samochodzie, gdy doszło do
wypadku i tak samo jak on straciła pamięć. Kobieta może przebywać
w pobliżu Liama nie narażając się na śmierć. Posiada też
jeszcze jedną zdolność, ale tak samo jak mężczyzna nie wie, w
jaki sposób ją nabyła.
Kanadyjski
thriller science fiction pod tytułem „Radius” jest dziełem
Caroline Labreche i Steeve'a Leonarda, którzy wcześniej, wspólnie,
nakręcili tylko jeden film, komedię „Sans dessein”. A już
wkrótce ma ukazać się drugi thriller Labreche – telewizyjna
produkcja zatytułowana „Second Opinion”. I to tylko jeśli
chodzi o dotychczasowe projekty tej dwójki. Doświadczenie bywa
bardzo pomocne, ale nie jest czynnikiem niezbędnym do nakręcenia
dobrego filmu, ten argument w moim przypadku nie przemawiał więc
przeciwko tej produkcji. Za też nie – ot, ta informacja była mi
kompletnie obojętna. Natomiast tym, co zachęciło mnie do dania
szansy omawianemu obrazu były opinie co poniektórych widzów
utyskujących na brak akcji.
Nie
jest to pierwszy przypadek filmu, po który sięgnęłam pod wpływem
negatywnych, nie pozytywnych recenzji. To, co według jednego
odbiorcy zasługuje na potępienie, w oczach innego będzie
prezentowało się nad wyraz smacznie. Dlatego właśnie nigdy nie
sugeruję się reakcjami osób opiniujących dane dziełko. Nie
przykładam większej wagi do subiektywnych ocen recenzentów,
zamiast tego skupiając się na samych informacjach na temat danego
tworu. Jeśli więc parę osób twierdzi, że film jest słaby, bo
nic się w nim nie dzieje to odbieram tę wypowiedź jako okoliczność
zachęcającą. Bo w powolnych, minimalistycznych obrazach na ogół
łatwiej mi się odnaleźć niż w efekciarskich produkcjach z
galopującą akcją. „Radius” faktycznie nie grzeszy dynamiką,
mocno rozbudowaną treścią i nadmiarem efektów specjalnych. Tych
ostatnich jest „jak na lekarstwo”, a przecież od science fiction
przynajmniej część (jeśli nie większość) publiczności
oczekuje multum cyfrowych bądź praktycznych ozdobników, w ich
oczach ten gatunek musi być nośnikiem tego rodzaju obrazków, bo
jak nie jest to pozostaje jedynie wydmuszką, marną podróbą
science fiction, na którą nie warto poświęcać swojego wolnego
czasu. Na szczęście dla mnie wciąż istnieją osoby, które zgoła
odwrotnie zapatrują się na ten gatunek i kinematografię w ogóle –
na szczęście, bo inaczej zapewne przestano by kręcić
minimalistyczne filmy albo powstawałoby ich tak mało, że
musiałabym się porządnie napocić, żeby odnaleźć takie dziełka.
W filmie Caroline Labreche i Steeve'a Leonarda króluje prostota i to
zarówno w scenariuszu, jak w realizacji. Fabuła zasadza się na
motywie, któremu nie można zarzucić rażącego braku
oryginalności, który to nie został zapożyczony z niezliczonych
utworów science fiction, który nie był wielokrotnie wałkowany czy
to na ekranie, czy na kartach dzieł literackich. I co o niebo
ważniejsze nie miałam tutaj do czynienia z mocno przekombinowaną
koncepcją, z nadmiernie udziwnionym pomysłem, który przedstawia
sobą nazbyt uparte dążenie do pokazania czegoś innego. Zamiast
toporności, absurdalności, czy denerwującego zagmatwania dostałam
coś genialnego w swojej prostocie. Prościutką koncepcję, która
była głównym dostarczycielem atmosfery tajemniczości i
dramaturgii, która obudziła we mnie uwierającą wręcz ciekawość
i pewność, że dalej będzie tylko gorzej. W sensie, że poziom
zagrożenia będzie wzrastał, że życie głównych bohaterów
będzie coraz trudniejsze, a i bezpieczeństwo jeszcze większej
liczby ludności będzie zagrożone. Wspomniany „geniusz w swojej
prostocie” to motyw odbierania ludziom życia bez udziału woli –
każde żywe stworzenie przebywające w pobliżu Liama (w którego w
miarę przekonująco wcielił się Diego Klattenhoff) raptownie
umiera. Jego oczy szybko zachodzą bielą, po czym nieszczęśnik
pada bez życia na ziemię, a borykający się z amnezją Liam nie ma
pojęcia dlaczego tak się dzieje. Zanim ten wątek zostanie
szczegółowo wyłuszczony widz towarzyszy głównemu bohaterowi w
jego pieszej wędrówce w stronę miasta. Te wstępne ujęcia wręcz
przygniatają złowieszczą tajemnicą, wszystko bowiem wskazuje na
to, że gdy Liam spoczywał bez przytomności w swoim pogruchotanym
samochodzie cała okolica wymarła. A być może nawet cały świat.
Stan ludzkich zwłok – ciała są nienaruszona, ale ich
wytrzeszczone oczy pokryły się zagadkową mętną bielą –
wskazuje na jakąś zarazę, która z jakiegoś niezrozumiałego
powodu nie dotknęła Liama. Może jestem uodporniony? - zastanawia
się główny bohater. Szybko jednak odkrywa, że to on sprowadza
śmierć na ludzi i zwierzęta, że to z niego emanuje niewidoczny
destrukcyjny promień, a jedynym sposobem na zapewnienie
bezpieczeństwa osobom żyjącym wydaje się być całkowita
izolacja. Odcięcie się od społeczeństwa, trzymanie się z dala od
ludzi. Za wyjątkiem kobiety (kreacja Charlotte Sulivan jest mniej
naturalna od kreacji partnerującego jej Klattenhoffa) , która
utrzymuje, że odzyskała przytomność w tym samym samochodzie co on
i także doznała amnezji.
„Radius”
nie jest filmem idealnym. Nie jest obrazem cechującym się silną
intensywnością emocjonalnego przekazu, choć unaocznia się tutaj
dążenie w tym kierunku. Akcja nierzadko dosłownie staje, a
odbiorca w tych momentach ma okazję nasycić wzrok naturalnym
krajobrazem, często utrzymanym w ponurych barwach, ale
nieodzierających owych widoczków z całej ich malowniczości. Sęk
w tym, że rzeczone zdjęcia, choć same w sobie bardzo efektowne,
nie dostarczały mi dodatkowego ładunku emocji, nie emanowały taką
intensywnością, jaką powinny. Albo ja zwyczajnie nie potrafiłam
zsynchronizować swojego spojrzenia z perspektywą operatorów.
Jeszcze słabszy efekt wywierały na mnie sekwencje mające
spotęgować napięcie. Wstawki, podczas których nic się nie
dzieje, ale daje się nam do zrozumienia, że już za chwilę, za
momencik coś się stanie. I nie będzie to przyjemne dla głównych
bohaterów bądź ludzi przebywających w ich otoczeniu. Innymi
słowy, filmowcy nie wykazali się dużą sprawnością w żonglowaniu
napięciem, emocje nasila przede wszystkim treść, warstwa
techniczna zauważalnie za nią nie nadąża. Nie zawsze, bo
wystarczy choćby ponownie przytoczyć nastrojową pieszą wędrówkę
Liama w kierunku miasta zaraz po odzyskaniu przez niego przytomności
we wstępnej partii „Radiusa” albo jego późniejsze oględziny
miejsca niedawnego wypadku samochodowego w towarzystwie Jane Doe, ale
w większość scen nie została niestety nasycona tak potężną
złowieszczością, jaką oczekuje się od tego typu sekwencji.
Odrobinką owszem, ale gdyby nie trzymający w napięciu scenariusz
to z całą pewnością poziom adrenaliny w mojej krwi nie podniósłby
się nawet o milimetr. Gdyby nie fabuła, która nie dość, że
wciągnęła mnie bez reszty, nie dość, że roznieciła we mnie
ogromną ciekawość, którą bardzo chciałam zaspokoić (chociaż
miałam swoje podejrzenia), a więc ani razu nie ogarnęła mnie chęć
przerwania seansu to na dodatek zaserwowała mi niemałą
niespodziankę. Zwrot akcji zaskoczył mnie nie dlatego, że
sięgnięto po coś odkrywczego, bo tak naprawdę wykorzystano tutaj
mocno wyświechtany motyw, tylko z powodu odnalezienia dla niego
miejsca w historii zupełnie innego rodzaju, w konwencji, której
zazwyczaj nie łączy się z akurat tym motywem. UWAGA SPOILER
Mowa o seryjnym mordercy, nie wyjaśnieniu skąd wzięły się
niezwykłe moce Liama i Jane, bo kosmos praktycznie od początku był
moim faworytem KONIEC SPOILERA.
Pomimo
nie do końca zadowalającej realizacji, a ściślej niezbyt
wprawnego przekazywania i potęgowania emocji samą warstwą
techniczną, ośmielę się polecić „Radiusa” wielbicielom
minimalistycznych thrillerów science fiction opartych na prostych
scenariuszach, nieodznaczających się topornymi, zupełnie
niepotrzebnymi kombinacjami. Wprowadzających powiew świeżości w
ten gatunek w naturalny, niewymuszony, nieprzejaskrawiony sposób.
Caroline Labreche i Steeve Leonard ponadto rozłożyli środki
ciężkości w treści z na tyle dużym wyczuciem, że nawet
niedostatki techniczne nie były w stanie odwieść mnie od dalszego
oglądania. Takie nieefekciarskie, nienadmiernie dynamiczne,
nieskomplikowane, a i tak zaskakujące opowieści mogę oglądać
nawet w dużo słabszej realizacji. I podejrzewam, że część
sympatyków science fiction także przekona się do tej produkcji.
Aczkolwiek moim zdaniem większą szansę na to mają miłośnicy
niszówek z niewielką ilością efektów specjalnych niż fani wysokobudżetowych filmów trafiających na wielkie ekrany, a ściślej tych których akcje pędzą do przodu z
prawie że prędkością światła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz