Walcząca
z demonami przeszłości kobieta przybywa do drewnianego domu na
wyspie, który niegdyś należał do jej dziadków. W środku tkwi
niewidzialna dla niej, milcząca istota płci męskiej. Tajemniczy
intruz bacznie obserwuje nową lokatorkę, bez trudu przyzwyczajającą
się do życia z dala od cywilizacji. Wkrótce dołącza do niej jej
chłopak, dla którego stały mieszkaniec tego miejsca również jest
niewidoczny. Na początku para cieszy się swoim towarzystwem, ale
sytuacja szybko zaczyna się psuć. Stosunek kobiety do jej partnera
znacznie się ochładza. Mężczyzna stara się przywrócić
porozumienie pomiędzy nimi, ale ona coraz bardziej utwierdza się w
przekonaniu, że nie jest on takim człowiekiem, za jakiego
dotychczas go uważała.
Amerykański
horror nastrojowy zmiksowany z dramatem pt. „The Presence”
(„Istnienie”) to reżyserski debiut Toma Provosta, który zajmuje
się również aktorstwem i montowaniem filmów. Jego kariera nie
rozwija się zbyt prężnie, ale są tacy (niewielu), którzy widzą
w nim niemały potencjał. A wszystko za sprawą „Istnienia”,
niszowego obrazu zrealizowanego za trochę ponad dziewięćset
tysięcy dolarów. Provost w jednym z wywiadów powiedział, że to
jedna z tych produkcji, którą można albo kochać, albo
nienawidzić. Ten miłośnik historii o duchach (do jego ulubionych
filmów należą między innymi „Zemsta po latach” Petera Medaka
i „Inni” Alejandro Amenabara) sam napisał scenariusz swojego
debiutanckiego filmu, który wyróżnia się dosyć świeżym
spojrzeniem na horror o zjawiskach nadprzyrodzonych.
Główna
bezimienna bohaterka „Istnienia”, w którą w całkiem
przekonującym stylu wcieliła się Mira Sorvino, to osoba po
przejściach. Osoba, która przed wielu laty przeżyła ogromną
traumę. Traumę, z którą jeszcze nie zdołała się uporać. I nic
w tym dziwnego, zważywszy na ogrom cierpień, jakich doznała.
„Istnienie” otwiera klimatyczna „podróż” kamery przez
zalesioną, ponurą wyspę i jej wodne otoczenie. Skomponowana przez
Conrada Pope'a muzyka towarzysząca temu wydarzeniu zrobiła na mnie
największe wrażenie. Właściwie w pojedynkę wygenerowała całkiem
silne napięcie, ale na tym nie koniec. „Istnienie” to jeden z
tych horrorów, w których oprawa dźwiękowa jest nie mniej ważna
od sfery wizualnej. Tom Provost nie ukrywa, że preferuje filmy,
które rodzą silne emocje także wtedy, gdy nic szczególnego się
nie dzieje. Wie, że to mogą zapewnić odpowiednia muzyka, umiejętne
oświetlenie oraz zręczne ruchy kamer. I w swoim debiutanckim filmie
starał się wszystko to miłośnikom horrorów zapewnić. Przyznał,
że scenariusz okazał się bardziej przerażający niż efekt
końcowy (całokształt produkcji), ale to nie znaczy, że jest z
niego niezadowolony. Też uważam, że ekipa techniczna stanęła na
wysokości zadania. Ponure zdjęcia niewielkiej wyspy, która w
rzeczywistości pewnie mieni się żywymi barwami, dosyć mroczne
wnętrze drewnianego domku samotnie przycupniętego w środku lasu,
gęsto porastającego ten ekstremalnie zaciszny zakątek świata,
wspomniana już nastrojowa ścieżka dźwiękowa i oczywiście praca
kamer. Provost celowo ograniczył ilość zbliżeń – uznał, że
szerokie ujęcia będą zmuszać odbiorców do rozglądania się w
poszukiwaniu odpowiedzi na dręczące ich pytania. Od siebie dodam,
że to działa bardzo pobudzająco na wyobraźnię. Przy każdym
szerszym ujęciu wnętrz psychicznie przygotowywałam się na
objawienie tego przeklętego Shane'a Westa. Przeklętego, bo czułam
się bardzo nieswojo „w jego towarzystwie”. Nie nazwałabym tego
strachem, ale na pewno udało się wytrącić mnie ze strefy
komfortu. I to poczynając od sceny otwierającej akcję (tuż po
czołówce, wspomnianej już szybkiej „podróży” po wyspie).
Shane West wygląda zwyczajnie. Co prawda jest blady, ale w sumie nie
bardziej ode mnie. Tak więc ciężko mówić tutaj o wytężonej
pracy charakteryzatorów. Ich wkład w tę postać był znikomy, ale
i według mnie nie był potrzebny. Tom Provost postawił na daleko
idący minimalizm, który moim zdaniem tej postaci przysłużył się
zdecydowanie najbardziej. Milczący, nieruchliwy mężczyzna, którego
my widzimy aż nadto wyraźnie, ale bezimienna kobieta i jej również
bezimienny partner nie zdają sobie sprawy z jego obecność. Ta
tajemnicza istota, ten domniemany duch, nie robi niczego, co
świadczyłoby o jego złych zamiarach względem tymczasowych
mieszkańców drewnianego domu, w którym on tkwi nie wiadomo jak
długo. Siedzi albo stoi bez ruchy, albo wolnym krokiem przechodzi z
jednego pomieszczenia do drugiego, albo nagle pojawia się znikąd.
Raczej nie w formie jump scenek, a przynajmniej tak tego nie
zapamiętałam. Co nie oznacza, że twórcy w ogóle nie stosują
tego prymitywnego zabiegu. W bodaj dwóch momentach (nagłe
pogłośnienia muzyki) mocno się objawia. Zamierzonego skutku to na
mnie nie wywarło (podskok, szybsze bicie serca), ale i nie drażniło.
Taką reakcję wywołało we mnie co innego. Zagranie, na które
spłynęło chyba najwięcej ciepłych słów od widzów. Ze
wszystkich zastosowanych w „Istnieniu” motywów ten został chyba
najbardziej doceniony przez odbiorców (nie wszystkich, rzecz jasna).
Tom Provost działa tu wbrew oczekiwaniom osób zorientowanych w
regułach, jakimi rządzą się ghost stories. Eksperymentuje
z konwencją straszaków o nawiedzonych domach i jego starania,
owszem, w pierwszej chwili pozytywnie mnie zaskoczyły. Ale zaraz
potem, gdy emocje trochę opadły, zatęskniłam za wcześniejszym,
klasycznym podejściem do horroru o zjawiskach nadprzyrodzonych.
Drewniany
domek w głębi lasu na niewielkiej wyspie, pozbawiony takich
dobrodziejstw cywilizacyjnych, jak prąd i toaleta (kawałek dalej
jest wychodek), to istna samotnia, która nawet abstrahując od
nadnaturalnej istoty bytującej w owej chacie, nie wydaje się
odpowiednim miejscem dla głównej bohaterki „Istnienia”. Dom ten
niegdyś należał do jej dziadków, z którymi wiążą się zarówno
dobre, jak i złe wspomnienia. Złe przede wszystkim dlatego, że
przypominają jej oni człowieka, który okrutnie ją skrzywdził. A
dobre, bo w dzieciństwie spędzała tutaj wakacje – przeżywała
tak rzadkie w tamtym okresie beztroskie chwile. W dorosłym życiu
też tak naprawdę nigdy nie czuła się w pełni szczęśliwa. Nawet
wtedy, gdy odnalazła „swoją drugą połówkę”. Gdy z
wzajemnością pokochała mężczyznę, który wkrótce też
przybędzie na tę wyspę. Przez około dwadzieścia minut w
„Istnieniu” nie pada ani jedno słowo – twórcy opowiadają
wówczas samymi obrazami i muzyką, co przez dosyć sporą część
widzów nie zostało odebrane pozytywnie. Znaleźli się jednak i
tacy, a wśród nich i ja, do których przemówiła taka forma
zawiązywania akcji. Moim zdaniem to zintensyfikowało tajemniczy
nastrój „Istnienia”. Tajemniczy, ale i groźny – odosobnienie,
ponury krajobraz i przede wszystkim stały mieszkaniec tymczasowego
lokum głównej bohaterki filmu. Ten w miarę upiorny Shane West...
Przystojniak, który patrzy i patrzy, i... Przed tym aktorem
postawiono najtrudniejsze zadanie (i nie jest to tylko moje zdanie,
reżyser i scenarzysta tej produkcji też tak twierdzi), musiał
bowiem grać samym ciałem. Głównie twarzą, co nie zawsze mu się
udawało. Niektóre emocje wykwitały na jego obliczu w sposób
trochę przerysowany, ale ilekroć scenariusz wymagał od niego
kamiennej twarzy (czyli najczęściej) i spojrzenia, z którego bił
smutek podszyty złością, w mojej ocenie radził sobie bardzo
dobrze. Może i nawet wspaniale, zważywszy na napięcie, z jakim
wówczas na niego patrzyłam. Podejrzliwie spoglądałam też na
ludzi, którzy, nie wiedząc o tym, dzielili lokum z tą nadnaturalną
postacią. Szczególnie na kobietę, ale z czasem zaczęłam też
dopuszczać do siebie myśl, że mogę być w błędzie, że główna
bohaterka może mieć słuszność obawiając się swojego partnera.
W „Istnieniu” przenikają się dwie warstwy – nadnaturalna i
psychologiczna – i tylko od nas zależy, która z nich posłuży za
interpretację wydarzeń zaistniałych na pewnej wyspie. Tom Provost
celowo nie dał jasnej odpowiedzi na wszystkie pytania. Zależało mu
na tym, by widz mógł na własną rękę szukać wyjaśnienia,
wybrać tę ścieżkę, która najbardziej mu pasuje (co nie znaczy,
że... nie chcę powiedzieć, że właściwa jest tylko jedna, więc
może tak: autor scenariusza ma swoją), również dlatego, że sam
bardziej ceni sobie niejednoznaczne, poddające się różnym
interpretacjom obrazy, od tych „podających wszystko na tacy”.
Jak ja to mówię: ażeby czasem widz nie musiał myśleć. To
delikatnie osłodziło mi zastosowany przez Provosta zwrot akcji. A
ściślej jego następstwa, bo nie da się ukryć, że gdy scenariusz
wyłamuje się z twardego schematu horroru o zjawiskach
nadprzyrodzonych (co nie znaczy, że „Istnienie” bezapelacyjnie
przestaje wówczas nim być – to zależy od obranej interpretacji),
gdy zostaje wprowadzony nie wiem czy nowy, ale na pewno mało
powszechny motyw, klimat traci na intensywności. Nie jest już tak
groźnie, jak wcześniej. Ani tak tajemniczo. Oczywiście, nie robi
się zupełnie niewinnie, zagrożenie nadal istnieje i co więcej
jeszcze silniej emanuje z głównej bohaterki niż dotychczas, ale
wcześniejsza aura jakoś bardziej do mnie przemawiała. Prawie, że
hipnotyzowała, czego niestety nie mogę powiedzieć o dalszych
partiach. Nie było źle, ale... Dlaczego, do diaska, nie mogło
zostać tak, jak było? Ano tak, zapomniałam, że ludzie szukają
nowych rozwiązań fabularnych, że łakną oryginalności i wręcz
brzydzą się konwencjonalnością... No nie, żartuję. Nadal
istnieją widzowie (i nie jest ich znowu tak mało), którzy wolą
klasyczne straszaki o nawiedzonych domach od... Aaa, nie powiem. Aha,
scena z wychodkiem wręcz mistrzowska. Co za klimat!
Jeśli
jesteś fanem kameralnych, niskobudżetowych, klimatycznych horrorów
o zjawiskach nadprzyrodzonych, to chyba powinieneś/powinnaś zerknąć
na reżyserski debiut Toma Provosta pt. „The Presence”
(„Istnienie”). Tym bardziej, jeśli przepadasz za opowieściami z
dreszczykiem rozgrywającymi się na niewielkich wyspach, szukasz
jakiejś świeżości w horrorze i nie masz nic przeciwko podawaniu
go z dramatem, czy filmem psychologicznym. Może i nie będziesz
zachwycony/zachwycona, ale to właśnie Ty moim zdaniem masz
największą szansę przynajmniej bezboleśnie spędzić przy tym
czas. Co najmniej, bo na mnie (i nie jestem jedyna) już sam klimat
tej produkcji zrobił niemałe wrażenie. Fabuła też nie była
najgorsza, ale znacznie zyskałaby w moich oczach, gdyby nie silono
się na oryginalność w dalszej części filmu. Gdyby cały ten
obraz był tak konwencjonalny, jak jego pierwsza partia. Ale efekt i
tak okazał się dla mnie zaskakująco dobry. Nie spodziewałam się
tak klimatycznego straszaka zasiadając do seansu „Istnienia”. I
na tyle interesującego, choć fani dynamicznych i/lub efekciarskich
horrorów prawdopodobnie będą walczyć z sennością. Jeśli już
na starcie się nie poddadzą...
Nie wiedziałam, że "Istnienie" istnieje. Mówisz, że ten słodki kiedyś Shane ze "Szkoły uczuć" potrafi tak groźnie patrzeć? Teraz to mnie zaciekawiłaś. :)
OdpowiedzUsuńWłaśnie ten:)
Usuń"Istnienie" ma być dzisiaj o północy na TV4, a przynajmniej tak program TV głosi.
właśnie leci w tv...klimat naprewdę fajny
OdpowiedzUsuń