piątek, 9 sierpnia 2019

„Istnienie” (2010)

Walcząca z demonami przeszłości kobieta przybywa do drewnianego domu na wyspie, który niegdyś należał do jej dziadków. W środku tkwi niewidzialna dla niej, milcząca istota płci męskiej. Tajemniczy intruz bacznie obserwuje nową lokatorkę, bez trudu przyzwyczajającą się do życia z dala od cywilizacji. Wkrótce dołącza do niej jej chłopak, dla którego stały mieszkaniec tego miejsca również jest niewidoczny. Na początku para cieszy się swoim towarzystwem, ale sytuacja szybko zaczyna się psuć. Stosunek kobiety do jej partnera znacznie się ochładza. Mężczyzna stara się przywrócić porozumienie pomiędzy nimi, ale ona coraz bardziej utwierdza się w przekonaniu, że nie jest on takim człowiekiem, za jakiego dotychczas go uważała.

Amerykański horror nastrojowy zmiksowany z dramatem pt. „The Presence” („Istnienie”) to reżyserski debiut Toma Provosta, który zajmuje się również aktorstwem i montowaniem filmów. Jego kariera nie rozwija się zbyt prężnie, ale są tacy (niewielu), którzy widzą w nim niemały potencjał. A wszystko za sprawą „Istnienia”, niszowego obrazu zrealizowanego za trochę ponad dziewięćset tysięcy dolarów. Provost w jednym z wywiadów powiedział, że to jedna z tych produkcji, którą można albo kochać, albo nienawidzić. Ten miłośnik historii o duchach (do jego ulubionych filmów należą między innymi „Zemsta po latach” Petera Medaka i „Inni” Alejandro Amenabara) sam napisał scenariusz swojego debiutanckiego filmu, który wyróżnia się dosyć świeżym spojrzeniem na horror o zjawiskach nadprzyrodzonych.

Główna bezimienna bohaterka „Istnienia”, w którą w całkiem przekonującym stylu wcieliła się Mira Sorvino, to osoba po przejściach. Osoba, która przed wielu laty przeżyła ogromną traumę. Traumę, z którą jeszcze nie zdołała się uporać. I nic w tym dziwnego, zważywszy na ogrom cierpień, jakich doznała. „Istnienie” otwiera klimatyczna „podróż” kamery przez zalesioną, ponurą wyspę i jej wodne otoczenie. Skomponowana przez Conrada Pope'a muzyka towarzysząca temu wydarzeniu zrobiła na mnie największe wrażenie. Właściwie w pojedynkę wygenerowała całkiem silne napięcie, ale na tym nie koniec. „Istnienie” to jeden z tych horrorów, w których oprawa dźwiękowa jest nie mniej ważna od sfery wizualnej. Tom Provost nie ukrywa, że preferuje filmy, które rodzą silne emocje także wtedy, gdy nic szczególnego się nie dzieje. Wie, że to mogą zapewnić odpowiednia muzyka, umiejętne oświetlenie oraz zręczne ruchy kamer. I w swoim debiutanckim filmie starał się wszystko to miłośnikom horrorów zapewnić. Przyznał, że scenariusz okazał się bardziej przerażający niż efekt końcowy (całokształt produkcji), ale to nie znaczy, że jest z niego niezadowolony. Też uważam, że ekipa techniczna stanęła na wysokości zadania. Ponure zdjęcia niewielkiej wyspy, która w rzeczywistości pewnie mieni się żywymi barwami, dosyć mroczne wnętrze drewnianego domku samotnie przycupniętego w środku lasu, gęsto porastającego ten ekstremalnie zaciszny zakątek świata, wspomniana już nastrojowa ścieżka dźwiękowa i oczywiście praca kamer. Provost celowo ograniczył ilość zbliżeń – uznał, że szerokie ujęcia będą zmuszać odbiorców do rozglądania się w poszukiwaniu odpowiedzi na dręczące ich pytania. Od siebie dodam, że to działa bardzo pobudzająco na wyobraźnię. Przy każdym szerszym ujęciu wnętrz psychicznie przygotowywałam się na objawienie tego przeklętego Shane'a Westa. Przeklętego, bo czułam się bardzo nieswojo „w jego towarzystwie”. Nie nazwałabym tego strachem, ale na pewno udało się wytrącić mnie ze strefy komfortu. I to poczynając od sceny otwierającej akcję (tuż po czołówce, wspomnianej już szybkiej „podróży” po wyspie). Shane West wygląda zwyczajnie. Co prawda jest blady, ale w sumie nie bardziej ode mnie. Tak więc ciężko mówić tutaj o wytężonej pracy charakteryzatorów. Ich wkład w tę postać był znikomy, ale i według mnie nie był potrzebny. Tom Provost postawił na daleko idący minimalizm, który moim zdaniem tej postaci przysłużył się zdecydowanie najbardziej. Milczący, nieruchliwy mężczyzna, którego my widzimy aż nadto wyraźnie, ale bezimienna kobieta i jej również bezimienny partner nie zdają sobie sprawy z jego obecność. Ta tajemnicza istota, ten domniemany duch, nie robi niczego, co świadczyłoby o jego złych zamiarach względem tymczasowych mieszkańców drewnianego domu, w którym on tkwi nie wiadomo jak długo. Siedzi albo stoi bez ruchy, albo wolnym krokiem przechodzi z jednego pomieszczenia do drugiego, albo nagle pojawia się znikąd. Raczej nie w formie jump scenek, a przynajmniej tak tego nie zapamiętałam. Co nie oznacza, że twórcy w ogóle nie stosują tego prymitywnego zabiegu. W bodaj dwóch momentach (nagłe pogłośnienia muzyki) mocno się objawia. Zamierzonego skutku to na mnie nie wywarło (podskok, szybsze bicie serca), ale i nie drażniło. Taką reakcję wywołało we mnie co innego. Zagranie, na które spłynęło chyba najwięcej ciepłych słów od widzów. Ze wszystkich zastosowanych w „Istnieniu” motywów ten został chyba najbardziej doceniony przez odbiorców (nie wszystkich, rzecz jasna). Tom Provost działa tu wbrew oczekiwaniom osób zorientowanych w regułach, jakimi rządzą się ghost stories. Eksperymentuje z konwencją straszaków o nawiedzonych domach i jego starania, owszem, w pierwszej chwili pozytywnie mnie zaskoczyły. Ale zaraz potem, gdy emocje trochę opadły, zatęskniłam za wcześniejszym, klasycznym podejściem do horroru o zjawiskach nadprzyrodzonych.

Drewniany domek w głębi lasu na niewielkiej wyspie, pozbawiony takich dobrodziejstw cywilizacyjnych, jak prąd i toaleta (kawałek dalej jest wychodek), to istna samotnia, która nawet abstrahując od nadnaturalnej istoty bytującej w owej chacie, nie wydaje się odpowiednim miejscem dla głównej bohaterki „Istnienia”. Dom ten niegdyś należał do jej dziadków, z którymi wiążą się zarówno dobre, jak i złe wspomnienia. Złe przede wszystkim dlatego, że przypominają jej oni człowieka, który okrutnie ją skrzywdził. A dobre, bo w dzieciństwie spędzała tutaj wakacje – przeżywała tak rzadkie w tamtym okresie beztroskie chwile. W dorosłym życiu też tak naprawdę nigdy nie czuła się w pełni szczęśliwa. Nawet wtedy, gdy odnalazła „swoją drugą połówkę”. Gdy z wzajemnością pokochała mężczyznę, który wkrótce też przybędzie na tę wyspę. Przez około dwadzieścia minut w „Istnieniu” nie pada ani jedno słowo – twórcy opowiadają wówczas samymi obrazami i muzyką, co przez dosyć sporą część widzów nie zostało odebrane pozytywnie. Znaleźli się jednak i tacy, a wśród nich i ja, do których przemówiła taka forma zawiązywania akcji. Moim zdaniem to zintensyfikowało tajemniczy nastrój „Istnienia”. Tajemniczy, ale i groźny – odosobnienie, ponury krajobraz i przede wszystkim stały mieszkaniec tymczasowego lokum głównej bohaterki filmu. Ten w miarę upiorny Shane West... Przystojniak, który patrzy i patrzy, i... Przed tym aktorem postawiono najtrudniejsze zadanie (i nie jest to tylko moje zdanie, reżyser i scenarzysta tej produkcji też tak twierdzi), musiał bowiem grać samym ciałem. Głównie twarzą, co nie zawsze mu się udawało. Niektóre emocje wykwitały na jego obliczu w sposób trochę przerysowany, ale ilekroć scenariusz wymagał od niego kamiennej twarzy (czyli najczęściej) i spojrzenia, z którego bił smutek podszyty złością, w mojej ocenie radził sobie bardzo dobrze. Może i nawet wspaniale, zważywszy na napięcie, z jakim wówczas na niego patrzyłam. Podejrzliwie spoglądałam też na ludzi, którzy, nie wiedząc o tym, dzielili lokum z tą nadnaturalną postacią. Szczególnie na kobietę, ale z czasem zaczęłam też dopuszczać do siebie myśl, że mogę być w błędzie, że główna bohaterka może mieć słuszność obawiając się swojego partnera. W „Istnieniu” przenikają się dwie warstwy – nadnaturalna i psychologiczna – i tylko od nas zależy, która z nich posłuży za interpretację wydarzeń zaistniałych na pewnej wyspie. Tom Provost celowo nie dał jasnej odpowiedzi na wszystkie pytania. Zależało mu na tym, by widz mógł na własną rękę szukać wyjaśnienia, wybrać tę ścieżkę, która najbardziej mu pasuje (co nie znaczy, że... nie chcę powiedzieć, że właściwa jest tylko jedna, więc może tak: autor scenariusza ma swoją), również dlatego, że sam bardziej ceni sobie niejednoznaczne, poddające się różnym interpretacjom obrazy, od tych „podających wszystko na tacy”. Jak ja to mówię: ażeby czasem widz nie musiał myśleć. To delikatnie osłodziło mi zastosowany przez Provosta zwrot akcji. A ściślej jego następstwa, bo nie da się ukryć, że gdy scenariusz wyłamuje się z twardego schematu horroru o zjawiskach nadprzyrodzonych (co nie znaczy, że „Istnienie” bezapelacyjnie przestaje wówczas nim być – to zależy od obranej interpretacji), gdy zostaje wprowadzony nie wiem czy nowy, ale na pewno mało powszechny motyw, klimat traci na intensywności. Nie jest już tak groźnie, jak wcześniej. Ani tak tajemniczo. Oczywiście, nie robi się zupełnie niewinnie, zagrożenie nadal istnieje i co więcej jeszcze silniej emanuje z głównej bohaterki niż dotychczas, ale wcześniejsza aura jakoś bardziej do mnie przemawiała. Prawie, że hipnotyzowała, czego niestety nie mogę powiedzieć o dalszych partiach. Nie było źle, ale... Dlaczego, do diaska, nie mogło zostać tak, jak było? Ano tak, zapomniałam, że ludzie szukają nowych rozwiązań fabularnych, że łakną oryginalności i wręcz brzydzą się konwencjonalnością... No nie, żartuję. Nadal istnieją widzowie (i nie jest ich znowu tak mało), którzy wolą klasyczne straszaki o nawiedzonych domach od... Aaa, nie powiem. Aha, scena z wychodkiem wręcz mistrzowska. Co za klimat!

Jeśli jesteś fanem kameralnych, niskobudżetowych, klimatycznych horrorów o zjawiskach nadprzyrodzonych, to chyba powinieneś/powinnaś zerknąć na reżyserski debiut Toma Provosta pt. „The Presence” („Istnienie”). Tym bardziej, jeśli przepadasz za opowieściami z dreszczykiem rozgrywającymi się na niewielkich wyspach, szukasz jakiejś świeżości w horrorze i nie masz nic przeciwko podawaniu go z dramatem, czy filmem psychologicznym. Może i nie będziesz zachwycony/zachwycona, ale to właśnie Ty moim zdaniem masz największą szansę przynajmniej bezboleśnie spędzić przy tym czas. Co najmniej, bo na mnie (i nie jestem jedyna) już sam klimat tej produkcji zrobił niemałe wrażenie. Fabuła też nie była najgorsza, ale znacznie zyskałaby w moich oczach, gdyby nie silono się na oryginalność w dalszej części filmu. Gdyby cały ten obraz był tak konwencjonalny, jak jego pierwsza partia. Ale efekt i tak okazał się dla mnie zaskakująco dobry. Nie spodziewałam się tak klimatycznego straszaka zasiadając do seansu „Istnienia”. I na tyle interesującego, choć fani dynamicznych i/lub efekciarskich horrorów prawdopodobnie będą walczyć z sennością. Jeśli już na starcie się nie poddadzą...

3 komentarze:

  1. Nie wiedziałam, że "Istnienie" istnieje. Mówisz, że ten słodki kiedyś Shane ze "Szkoły uczuć" potrafi tak groźnie patrzeć? Teraz to mnie zaciekawiłaś. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Właśnie ten:)

      "Istnienie" ma być dzisiaj o północy na TV4, a przynajmniej tak program TV głosi.

      Usuń
  2. właśnie leci w tv...klimat naprewdę fajny

    OdpowiedzUsuń