W
The Hallows Estate pojawiają się napisy i rysunki zaadresowane do
mieszkańców dzielnicy. Wiadomości dają do zrozumienia, że jakiś
gang planuje przejąć to miejsce w najbliższe Halloween. Banda
złożona z młodych ludzi mieszkających w The Hallows Estate,
której przewodniczy czarnoskóry Roman nie zamierza oddać tej
dzielnicy bez walki. Do jego gangu należy między innymi Darren,
nastolatek mieszkający z matką, z którą nie utrzymuje dobrych
stosunków. Tuż przed Halloween przyjeżdża do nich jego przyrodnia
siostra, studentka Cassie, która w przeciwieństwie do ich
rodzicielki wierzy, że Darrena można jeszcze wyrwać ze złego
środowiska, w którym się obraca. Próbuje się do niego zbliżyć,
ale chłopak ją odtrąca. Cassie mimo wszystko ma jednak nadzieję,
że brat spędzi z nią halloweenowy wieczór, ale Darren woli być
wtedy poza domem. Wszystko wskazuje na to, że szykuje się wojna
gangów, w której stawką jest The Hallows Estate.
„Hallows
Eve” to brytyjski thriller Brada Watsona, twórcy mało znanych
„Asylum Night” (2004) i „Beacon77” (2009). Scenariuszy
tamtych filmów Watson nie pisał sam, ale w tym przypadku to zadanie
w całości wziął na siebie. Dużego budżetu na realizację
rzeczonego projektu nie pozyskał – to aż nadto rzuca się w oczy
podczas oglądania „Hallows Eve”. Ekipa techniczna nie potrafiła
przysłonić tego faktu, a wręcz odnosiłam wrażenie, że tylko
podkreślano taniość tego obrazu. Ale nie to było w tym najgorsze.
Omawiane przedsięwzięcie moim zdaniem na porażkę skazał już
scenariusz, najwidoczniej naprędce sklecony przez Brada Watsona.
Szukając
informacji na temat brytyjskiego „Hallows Eve” najprawdopodobniej
natkniecie się na wyznanie niejednego recenzenta, że gorszego filmu
w życiu nie obejrzał. Ja miałam już nieprzyjemność zobaczyć
słabsze obrazy – za przykład niech posłuży tutaj „Szkoła
przetrwania” Ryana Hylanda, o tych współczesnych animal
attackach pełnych badziewnych CGI, których nie zdołałam obejrzeć w całości, już nie wspominając. Ale to,
że mam za sobą seanse gorszych produkcji wcale nie umniejsza
niesmaku, jaki wzbudził we mnie „Hallows Eve” Brada Watsona. I
nie chodzi mi tutaj o odrazę, której poszukuje każdy fan krwawych
horrorów, abominację w reakcji na widok realistycznych scen tortur
i mordów (takowych tutaj nie ma), tylko o wrażenia niepożądane.
Skrótowy opis fabuły może sugerować silną koncentrację na wątku
gangsterskim, ale na moje oko „Hallows Eve” ma więcej wspólnego
z home invasion niż z typową opowieścią o zorganizowanej
grupie przestępczej (bądź grupach). Owszem, obraz ten mówi o
gangu, który to w Halloween będzie musiał zmierzyć się z bandą
zamierzającą przejąć ich dzielnicę. Ale cała akcja nie
sprowadza się do wymiany ognia i innych zwyczajowych form
porachunków mafijnych. Watson zamiast tego wprowadza motyw, który
nie może nie kojarzyć się z home invasion. Nie zamyka akcji
na posesji należącej do protagonistów, chociaż zamaskowani
osobnicy istotnie wdzierają się do jednego domu. Ale to nie tam
rozegra się to starcie. Napastnicy porywają przebywające w nim
dwie osoby, wywożąc je do ogromnego, opuszczonego budynku, w którym
to nie tylko one będą musiały walczyć o życie. Mamy więc
osobników z jutowymi workami na głowach i ich ofiary, młodych
ludzi, których w większości przywieźli do przepastnego budynku,
po to, aby ich tam pozabijać. Niektórych najpierw torturują, ale
radzę nie spodziewać się stylistyki torture porn. Kilka
nieobfitujących w szczegóły ujęć okładania pięściami
związanego nieszczęśnika to stanowczo za mało, żeby
sklasyfikować „Hallows Eve” jako horror z nurtu torture porn.
Nawet jeśli dostajemy zbliżenia na okaleczone twarze, bo to nie są
odrażające widoki. Efekty specjalne nie przekonują, zresztą
posoka nie leje się obficie, z czego wnoszę, że twórcom nie
zależało na stworzeniu krwawego horroru. „Hallows Eve” przez
część jego odbiorców jest nazywany horrorem, a oficjalnie
klasyfikuje się go jako horror/thriller, ale według mnie to
thriller jest. Dreszczowiec niskich lotów przeznaczony dla...
właśnie ciężko mi powiedzieć dla kogo. Początkowe sceny nie
zwiastowały tej amatorszczyzny, która unaoczniła się potem, bo
chociaż montaż i kadrowanie nie były najlepsze, a ściślej to
znacznie utrudniały odbiór „Hallows Eve” to już kolorystyka
zdjęć, jesienny klimat dawały nadzieję na nie tak trudne do
strawienia widowisko. Ta z lekka posępna, ponura atmosfera, te
przygaszone barwy w większej mierze chyba zawdzięczamy porze roku,
w której osadzono akcję filmu, niż realizatorom, bo w dalszych
partiach „Hallows Eve” doskonale widać, że operowanie światłem
i cieniem sprawia im ogromne trudności.
Chciałabym
przybliżyć ważniejsze postacie występujące w „Hallows Eve”,
ale Brad Watson uznał, że najlepiej będzie jak widz nie zaznajomi
się z nimi choćby na tyle, żeby nie miał poczucia zderzenia z
papierowymi sylwetkami. Sympatyzować z nimi trudno i nie tylko
dlatego, że prawie wszystkie porwane przez tajemniczą bandę osoby
to członkowie młodocianego gangu, który trzęsie całą dzielnicą
The Hallows Estate. Nie wiemy o nich prawie nic więcej, a przecież
trudno kogoś polubić gdy się nawet nie wie z jaką osobą ma się
do czynienia. O Darrenie i Cassie, jego przyrodniej starszej
siostrze, która nie należy do żadnego gangu dowiadujemy się tylko
tyle, że ona chce wyrwać go ze złego środowiska, w którym od
jakiegoś czasu chłopak się obraca, a on woli trzymać się od niej
jak najdalej. Od matki też – Darren mieszka z nią, ale ich
relacje są dosyć napięte. Wydaje się, że z winy chłopaka, że
powodem jest jego przynależność do gangu, którego aktualnym
liderem jest czarnoskóry Roman. Gang ten składa się z małolatów,
którzy kreują się na niezwyciężonych oprychów. Lubią mówić o
tym, jacy to są twardzi, jaka to odwaga ich rozpiera, ale już wtedy
można odnieść wrażenie, że to tylko pozory, fałszywy wizerunek,
który sobie stworzyli. Święcie w niego wierząc, do czasu
natrafiania na przeciwników silniejszych, ale na pewno nie
mądrzejszych od siebie. W niszczejącym budynku, do którego
trafiają członkowie gangu Romana (z nim samym włącznie) i Cassie
ich porywacze porozstawiali halloweenowe dynie. Tak, wyobraźcie to
sobie – przed Halloween ci złowrogo prezentujący się w tych
jutowych workach na głowach osobnicy siedzieli sobie i wycinali
dynie... Potem może wzięli się za haftowanie, albo robienie
szalików na drutach, bo w końcu zima się zbliża. Kpię, ale jak
tu nie kpić, gdy twórcy aż nadto wyraźnie dają nam do
zrozumienia, że przyszli mordercy poświęcili mnóstwo czasu na
wycinanie dyń. I nie wiadomo nawet po co, bo istnieją przecież
prostsze sposoby (nie tak czasochłonne) na wewnętrzne oświetlenie
opuszczonego budynku, w którym to postanowili urządzić sobie rzeź.
W pomieszczeniu, w którym zamknęli Cassie też zostawili dynię z
zapaloną świeczką w środku, tym samym niejako w prezencie dając
jej jakże przydatne narzędzie. Tylko dlaczego Cassie uznała, że
najlepiej będzie przepalić więzy akurat w miejscu, w którym
ściśle przylegały one do jej ciała, chociaż skierowanie
płomienia kawałeczek dalej oszczędziłoby jej bólu? Równie
dobrze można zapytać dlaczego starała się dosięgnąć świeczkę
zamiast po prostu przysunąć do siebie kawałek kartonu, na którym
ta spoczywała... Gdy Cassie opuści wreszcie to niewielkie
pomieszczenie, zacznie krążyć po korytarzach popadającego w ruinę
budynku, w którym pełno zamaskowanych oprawców, którzy to zdążyli
już zabić parę osób. Scenka z wymiotowaniem była jedyną, która
wzbudziła we mnie jakąś emocję w tej kiepsko zmontowanej,
topornej, wyjałowionej z napięcia, strasznie męczącej partii
„Hallows Eve”. Twórcom udało się mnie zniesmaczyć, ale jakoś
szczególnie wdzięczna za to nie byłam, bo nie przepadam za
budzeniem we mnie wstrętu takimi tanimi chwytami, idąc po linii
najmniejszego oporu. Ale nie, chwila. Cofam to, co wcześniej
powiedziałam. Sekwencja z wymiotowaniem to nie jedyny moment,
którego nie przyjęłam beznamiętnie. Bo co jakiś czas parskałam
śmiechem – cudowna świeczka, którą przez jakiś czas niosła
Cassie nie wiedzieć czemu mnie rozbawiła. Cudowna, bo płomień nie
gasł nawet wtedy, gdy kobieta mocno tą świeczką machała. Roman
też mnie bawił – gadał jaki to jest twardy, jak to się nie
boi, jak chce pozabijać tych zamaskowanych oprychów, a gdy wreszcie
miał taką możliwość wolał skupić się na szukaniu wyjścia.
Potem trochę się zrehabilitował. Trochę. I wreszcie, po tej całej
bezładnej, nudnej, miejscami zabawnej bieganinie przychodzi pora na
odkrycie kart. I przyznam, że twórcom „Hallows Eve” udało się
mnie zaskoczyć. Może i jest to trochę naciągane, ale co tam,
liczy się tylko nieprzewidywalność... Ironizuję, żeby nie było.
Komu
by tu ten film polecić? Hmm, niech pomyślę... Dobra, poddaję się.
Nie potrafię wskazać najbardziej odpowiedniej grupy docelowej
„Hallows Eve” Brada Watsona. Nikogo, kto według mnie miałby
dużą szansę pozytywnie zareagować na tę produkcję. Tak, nawet
miłośnicy thrillerów home invasion, z którego to nurtu
moim zdaniem trochę wyrwano, nawet oni prawdopodobnie przejdą przez
istną mękę. Jeśli w ogóle, bo podejrzewam, że znajdą się i
tacy, którzy nie dotrwają do napisów końcowych. I dobrze zrobią.
To znaczy moim zdaniem, bo faktem jest, że „Hallows Eve” swoich
sympatyków ma – niewielu, ale jednak istnieją osoby, dla których
ten film był odpowiednim wyborem. Nie potrafię tylko zdefiniować
tej grupy, określić ich filmowych preferencji, a w przypadku tak
kiepskiego z mojego punku widzenia filmu wolę darować sobie luźne
zgadywanki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz