sobota, 24 listopada 2018

„Kto pilnuje Olivera” (2017)

Niestabilny psychicznie Oliver mieszka sam w Tajlandii, ale cały czas znajduje się pod wpływem swojej matki. Kobieta fizycznie jest od niego znacznie oddalona, ale często urządzają sobie wideokonferencję. W ten sposób matka Olivera może uczestniczyć w zbrodniach popełnianych przez jej syna, przyglądać się torturom, którym poddaje młode kobiety zanim na jej oczach pozbawi je życia. Oliver robi to, bo jego rodzicielka tego od niego oczekuje. Nie znajduje przyjemności w zabijaniu, ale nie potrafi sprzeciwić się swojej matce, która wprost rozsmakowała się w tym procederze. Pewnego dnia poznaje Sophię, kobietę, która tak jak on czuje się bardzo samotna. Pomiędzy nimi rodzi się uczucie, ale ona nie wie, że jej chłopak jest seryjnym mordercą. Matka Olivera nie akceptuje tego związku i chce, by jej syn jak najszybciej zabił Sophię.

Amerykańsko-tajski debiut reżyserski Richiego Moore'a, „Kto pilnuje Olivera”, powstał w oparciu o scenariusz napisany przez niego wespół z Raimundem Huberem i Russellem Geoffreyem Banksem, który to wcielił się też w główną postać, seryjnego mordercę Olivera. Pierwszy pokaz filmu odbył się w lutym 2017 roku na Independent Horror Movie Awards. Potem gościł jeszcze na innych festiwalach, a do szerszego obiegu wszedł dopiero w drugiej połowie roku 2018. Produkcja została dobrze przyjęta tak przez krytyków, jak fanów kina grozy, chociaż oczywiście nie obyło się bez wyjątków.

Oficjalnie „Kto pilnuje Olivera” sklasyfikowano jako horror. W recenzjach łatwo odnaleźć takie etykietki jak „gore” i „torture porn” - nawet wśród miłośników gatunku wydaje się dominować przekonanie, że film jest krwawy i pewnie dlatego nikt (a przynajmniej żadna z tych osób, z których opiniami na temat „Kto pilnuje Olivera” się zapoznałam) „nie polemizuje” z oficjalną klasyfikacją debiutu Richiego Moore'a. Dla mnie to trochę dziwne, bo weźmy na przykład „Henry – Portret seryjnego mordercy” Johna McNaughtona, film nieporównanie brutalniejszy od „Kto pilnuje Olivera”, a przez ogół widzów uważany za rasowy thriller... Torture porn? Dobre sobie. W omawianym obrazie praktycznie nie ma pornograficznych zbliżeń na obrażenia zadawane przez Olivera wybranym przez niego młodym kobietom. Gdy już rzecz się dokona, po wymierzeniu przez mordercę ciosu ostrym narzędziem czasami możemy zobaczyć sam efekt (podcięte gardło, czoło obdarte ze skóry), ale większość tego typu scen (w zamyśle krwawych) ogranicza się do obrazów ciał pochlapanych substancją imitującą krew. Innymi słowy twórcy rzadko pokazują miejsca, z których wypływa posoka, a gdy już zbiorą się na odwagę, to wybierają te delikatniejsze momenty. Delikatniejsze, bo podcięte gardło, czy nawet czoło obdarte ze skóry to niewiele w porównaniu z ćwiartowaniem zwłok, co Oliver niewątpliwie robi po każdym dokonanym przez siebie morderstwie, ale realizatorzy „litościwie” oszczędzają odbiorcom filmu takich widoków. Nie mam problemu z tym, że w wielu punktach zdawano się na wyobraźnię widza, że poprzestawano na silnych sugestiach rzezi urządzanej przez pierwszoplanową postać w jej maleńkim mieszkanku, tylko z wpisywaniem tego obrazu w gatunek horroru z nurtu gore czy torture porn, bo według mnie to duża przesada. Sama tematyka, istotnie, może szokować, ale wziąwszy pod uwagę wszystkie wykorzystane środki przekazu powiedziałabym, że to thriller psychologiczny, co najwyżej z elementami horroru. „Kto pilnuje Olivera” to spektakl dwóch postaci – porywający pokaz istnego kunsztu aktorskiego Russella Geoffreya Banksa i Margaret Roche. Ten pierwszy wcielił się w tytułowego Olivera, seryjnego mordercę działającego pod dyktando swojej zdegenerowanej mamusi, wojerystki i sadystki, postaci, która ma dużą szansę wejść do grona najbardziej rozpoznawalnych czarnych charakterów w historii kina. Oliver też ma ku temu predyspozycje, ale jego rodzicielka to fenomen na skalę światową – mocny powiew świeżości w serial killer movies, a to w XX wieku praktycznie się nie zdarza. Relacja tej dwójki intryguje, zdumiewa, deprymuje i... śmieszy. Jest to jednak śmiech histeryczny. Russell Geoffrey Banks wypada wprost wyśmienicie jako zahukany, chory psychicznie maminsynek. Mężczyzna o tępym spojrzeniu, z tendencją do nienaturalnego wykrzywiania twarzy. Jest bowiem psychopatą, a więc cierpi na deficyt emocji (nie znaczy brak), który stara się zamaskować poprzez odgrywanie uczuć, w czym nie jest zbyt dobry. Banks w takich razach musiał, że tak to ujmę udawać amatora, wpadać w egzaltację, która wręcz kłuła w oczy sztucznością. Bo że tylko udawał osobę, która nie potrafi grać twarzą wiem ze scen, w których Oliver był sobą, nie odgrywał emocji, nie maskował swojego prawdziwego oblicza. Jego filmową matkę, kreowaną przez Margaret Roche, widzimy wyłącznie na ekranie laptopa Olivera. Miała więc mocno ograniczone pole manewru, co najwidoczniej dla tej aktorki żadną przeszkodą nie było. Tak wykorzystać tak minimalną przestrzeń pewnie niewielu by potrafiło – prawdopodobnie zaledwie garstka najbardziej utalentowanych aktorek, a przecież Margaret Roche nie ma prawie żadnego doświadczenia w aktorstwie... Obelgi wywrzaskiwane przez nią skrzekliwym, starczym głosem w stronę skrępowanych ofiar Olivera, złośliwa satysfakcja odmalowująca się na jej obliczu na widok różnego rodzaju bezeceństw dokonywanych przez jej syna i rozkazująco-przymilny ton, który przybiera zwracając się do Olivera, ton, który często wskazuje, że kończy jej się cierpliwość, że najmniejszy przejaw nieposłuszeństwa ze strony Olivera nagrodzi długim kazaniem wygłoszonym w typowym dla siebie, bardzo wulgarnym stylu – brak słów oddających niesamowite zdolności aktorskie Roche.

Z taką koncepcją jeszcze się nie spotkałam. Z filmowym seryjnym mordercą działającym pod dyktando swojej matki. Ze zbrodniarzem, który nie czerpie przyjemności z tego procederu, który zabija tylko dlatego, że matka karze mu to robić. Robi to dla niej. Dlaczego? Przecież nawet gdyby kobieta mieszkała blisko niego (a tak nie jest) to i tak pewnie nie byłaby w stanie wyrządzić mu fizycznej krzywdy. Staruszka nie mogłaby przecież poradzić sobie z dorosłym mężczyzną. Dlaczego więc Oliver poddaje się jej woli? Dlaczego po prostu nie zerwie kontaktu z matką, nie zamknie laptopa i nie zacznie żyć tak jak chce? Bo ją kocha (jak wielu seryjnych morderców zarazem jej nienawidzi), bo ma u niej duży dług (sytuacja z ojcem), ale przede wszystkim dlatego, że się jej boi. „Kto pilnuje Olivera” nie przedstawia szczegółowego studium tego przypadku, scenarzyści nie wdają się w długie wyjaśnienia, ale te fakty, które ujawniają powinny widzom wystarczyć do złożenia przekonującego portretu mocno zaburzonej jednostki. Mężczyzny poddanemu praniu mózgu przez własną matkę, demoralizowanemu od najmłodszych lat, nagradzanemu za okrucieństwo względem innych i karanemu za sprzeciwianie się tym potwornościom, których od niego wymagano. Gdy dorósł nic się nie zmieniło. Nawet przyjazd do Tajlandii, ulokowanie się z dala od matki, nie uwolniło Olivera spod jej wpływu. Teraz rodzicielka wydaje mu instrukcje za pośrednictwem Internetu, wideokonferencji, które urządzają sobie praktycznie codziennie. Ku uciesze staruszki i rozpaczy Olivera. Przyznaję, że jak mamusia głównego bohatera „wkroczyła” na pierwszą z pokazywanych w „Kto pilnuje Olivera” scenę rychłej zbrodni, to oczy niemal wyszły mi z orbit. Nazwać tę sytuację nienormalną to mało, czegoś tak chorego we współczesnych dreszczowcach można ze świecą szukać. W horrorach zresztą również. Ale to jeszcze nic – większy szok przyszedł później na widok wieczoru, który matka i syn spędzili sami, na widok zboczenia, któremu jak wniosłam z ich słów nie oddawali się po raz pierwszy. Żeby tylko takiego – nie sposób bowiem nie wyobrazić sobie dużo bardziej odrażających poczynań tej dwójki z przeszłości, sprzed wyjazdu Olivera do Tajlandii. I żadną nadinterpretacją to z pewnością nie jest, bo Richie Moore i jego ekipa ewidentnie sygnalizowali, że mamy tutaj do czynienia UWAGA SPOILER z kazirodztwem, z seksualnym pociągiem matki do syna, z chorym pragnieniem, które w przeszłość kobieta najpewniej nie raz, nie dwa zaspokajała nie tylko poprzez wpatrywanie się w onanizujący się obiekt swojego pożądania KONIEC SPOILERA. Wątek z Sophią, jakże oklepany motyw wielkiej miłości, która może (ale nie musi) być niczym koło ratunkowe dla pierwszoplanowej postaci od lat pogrążonej w otchłani mroku i szaleństwa, to według mnie najsłabsze ogniwo „Kto pilnuje Olivera”. Wybranka seryjnego mordercy z przymusu, w którą w średnim stylu wcieliła się Sara Malakul Lane jawi się niczym dziewczę ze snu. Przez miejsce, w którym Oliver się z nią spotyka (wesołe miasteczko), ale i przez pobieżne wykreślenie tej postaci. Słowo „mętna” chyba najlepiej oddaje wrażenie, jakie budziła we mnie Sophia, kobieta po przejściach, o których zresztą scenarzyści niewiele zechcieli powiedzieć, tak jak Oliver borykająca się z dotkliwą samotnością, niedopasowaniem do otoczenia, nieumiejętnością toczenia zwyczajnej, acz szczęśliwej egzystencji w społeczeństwie i właściwie od początku czującą, że ten oto jakże cudacznie się prezentujący mężczyzna, jakim jest Oliver, jest jej bratnią duszą. A aż ciężko uwierzyć w to, że praktycznie od pierwszego wejrzenia mogła zakochać się w kimś takim jak Oliver. W tak mało komunikatywnym mężczyźnie, wyglądającym jakby nie był zbyt rozgarnięty, nie tylko za sprawą swojego wyglądu, ale i zachowania w obecności Sophii. Ale jak to mówią: miłość nie wybiera... Nie jestem tylko pewna, czy Richiemu Moore'owi zależało na nakręceniu w każdym calu realistycznie się prezentującego serial killer movie, bo miejscami nie mogłam oprzeć się wrażeniu dryfowania w oparach absurdu i absolutnie nie miałam przy tym poczucia obcowania z wypadkiem przy pracy, z czymś niepożądanym przez realizatorów. Wręcz przeciwnie: miałam pewność, że był to celowy, w pełni przemyślany zabieg. I korzystny, bo absurd, swego rodzaju groteska, przerysowanie, uwypuklały drastyczne odchylenia od normy paru postaci występujących w tej niebanalnej produkcji.

Niektórzy odbiorcy debiutanckiego obrazu Richiego Moore'a okrzyknęli go arcydziełem, największą ilością komplementów obrzucając przede wszystkim postać Olivera i jego matki, dwa czarne charaktery, które i mnie zachwyciły? zafascynowały? Powiedzmy, że jestem pod ogromnym wrażeniem inwencji scenarzystów podczas budowania tych postaci, ale i całego tego obrazoburczego (nie romantycznego) wątku rozsnutego w „Kto pilnuje Olivera” oraz oczywiście aktorskich kreacji Russella Geoffreya Banksa i Margaret Roche. Postać Sophii ewidentnie zaniedbano, a i większość scen z jej udziałem odbierałam niczym niepożądane postoje – przystanki na tej naprawdę mrocznej (nie tylko dzięki tematyce, ale i kolorystyce zdjęć), gęsto usłanej trupami życiowej drodze tytułowej postaci, na którą to został wepchnięty przez własną zdegenerowaną matkę. Potwora jakich mało. Nie dopiszę się do tej grupy osób, która nazywa „Kto pilnuje Olivera” arcydziełem, mój zachwyt tą pozycją nie jest aż tak wielki, ale przyznaję, że to bardzo dobry debiut.

2 komentarze:

  1. W jednej ze scen Sofia opowiadała o swojej mrocznej "znajomej" która była w sekcie i nieświadomie zezwalała na robienie złych rzeczy dzieciom. Wg mnie mówiła wtedy o sobie. Myślę, że nie zakochała się w Oliwierze od pierwszego wejrzenia, tylko po prostu sama go wybrała bo może wydawał jej się nieporadnym czyli takim, który nie będzie dla niej zagrożeniem. To że nie wystraszyła się jego morderczego hobby było też wynikiem lęku że znowu będzie sama przeciw swojej mrocznej przeszłości.

    OdpowiedzUsuń
  2. Moim zdaniem bardzo fajnie opisany problem. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń