Alice
jest camgirl występującą pod pseudonimem Lola. Jej matka i znajomi
nie wiedzą, że codziennie w celach zarobkowych daje pokazy na żywo
o zabarwieniu erotycznym użytkownikom strony internetowej z seks
kamerkami. Alice lubi swoją pracę, a jej największym marzeniem
jest dostanie się do pierwszej pięćdziesiątki kobiet dających
pokazy na tej samej stronie co ona. Aby to osiągnąć musi skłaniać
oglądających ją użytkowników do płacenia za jej starania, co
idzie jej coraz lepiej. Pewnego dnia odkrywa jednak, że ktoś, kto
wygląda tak samo jak ona ukradł jej konto i daje występy na żywo
nieświadomym tej podmiany bywalcom strony internetowej.
Amerykański
thriller „Cam” w reżyserii debiutującego w pełnym metrażu
Daniela Goldhabera był kręcony niecały miesiąc – od 27 marca do
23 kwietnia 2017 roku – a pierwszy jego pokaz odbył się w lipcu
2018 roku na Fantasia Film Festival w Kanadzie, gdzie otrzymał New
Flesh Award dla najlepszego filmu fabularnego. Scenariusz „Cam”
napisała, również debiutująca, Isa Mazzei, w oparciu o historię,
którą ona i Daniel Goldhaber wymyślili razem z Isabelle Link-Levy.
W listopadzie 2018 roku film został udostępniony na platformie
Netflix.
Krytyków
pierwszy pełnometrażowy projekt Daniela Goldhabera przekonał.
Można chyba nawet powiedzieć, że na wielu z nich wywarł ogromne
wrażenie, a i wśród zwykłych odbiorców znalazł sporo
sympatyków. Oficjalnie sklasyfikowany jako horror/thriller, przez
niektórych nazywany technothrillerem, a przeze mnie po prostu
thrillerem, obraz „Cam” opowiada o młodej kobiecie imieniem
Alice (niezła kreacja Madeline Brewer), która utrzymuje się dzięki
pokazom na żywo o zabarwieniu erotycznym dawanym na pewnej stronie
internetowej. Początek filmu nie nastroił mnie optymistycznie z
powodu wszechobecnego różu, koloru na który jestem uczulona.
Obawiałam się częstego operowania tą barwą, bo nie miałam
wątpliwości, że przy czymś takim nie wytrwam, ale na szczęście
dla mnie róż nie zdominował tego obrazu. Pojawiło się jeszcze
parę sekwencji skąpanych w tym obrzydliwym kolorze, jednakże to
mogłam jeszcze przełknąć. Nie bez trudu, ale dałam radę. Miałam
też inny problem, który wymagał ode mnie więcej samozaparcia, z
tego prostego powodu, że z nim musiałam zmagać się praktycznie
nieustannie. Rzeczonym problemem była główna bohaterka Alice –
osóbka tak płytka, że bardziej już chyba się nie da. I nie
chodzi mi o pracę, którą sobie wybrała, bo nigdy nie wchodziłam
w poczet osób potępiających taką (dobrowolną, co muszę
zaznaczyć) formę zarobku. Zawsze powtarzam: lepiej handlować swoim
ciałem, niż być politykiem. Alice sprzedaje swoje ciało jedynie
na ekranie, i to też rzadko, że tak to ujmę, w w całej jego
okazałości. Ot, czasem obnaży piersi, czy kawałek pośladka,
zabawi się z wibratorem, czy... nożem. Bo końcu jej widzowie są
gotowi słono zapłacić nawet za poderżnięcie sobie gardła. Tym
co wręcz odrzucało mnie od tej postaci był wyznawany przez nią
system wartości. Kobieta myślała tylko o tym, żeby dostać się
do pierwszej pięćdziesiątki najlepiej opłacanych osób dających
pokazy na żywo na danej stronce internetowej. Na tym poprzestać nie
zamierzała, chciała wskoczyć jeszcze wyżej, ale na razie dążyła
do zrealizowania tego skromniejszego marzenia. Tak wiem, że chodziło
też o pieniądze, że tak na dobrą sprawę niczym nie różniło
się to od zabiegania o awans przez pracownika jakiejś innej firmy,
ale nie dość że brzydzi mnie „wyścig szczurów” to na dodatek
nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że nie tylko na pieniądzach
Alice zależało. Miała coś na kształt „parcia na szkło” –
wyglądało mi to tak, jakby żyła w przekonaniu, że wysokie
miejsce w rankingu na stronie internetowej z seks kamerkami da jej
status gwiazdy, że chodzi jej też o pozyskanie jak największej
liczby fanów, ale takich których nie będzie spotykać w realu. A
tym, co mierzi mnie bardziej od „wyścigu szczurów” jest właśnie
„parcie na szkło”. Nic więc dziwnego w tym, że nie potrafiłam
wykrzesać z siebie sympatii do tej bohaterki, a więc i nie drżałam
jakoś szczególnie o jej los. Mimo wszystko znalazłam w sobie
trochę współczucia dla niej, gdy jej życie zaczęło trząść
się w posadach, nie mogę więc powiedzieć, że z kompletną
obojętnością przyjmowałam to, co się z nią działo po
pojawianiu się jej sobowtóra. Ale i tak wolałbym dużo
przychylniejsze nastawienie do czołowej postaci. Pewną rekompensatą
była dla mnie problematyka „Cam” - kradzież tożsamości w
wirtualnym świecie, podszycie się pod kogoś nie tylko poprzez
wykorzystywanie jego pseudonimu czy nazwiska, ale również jego
twarzy. Alice najpierw szuka pomocy u właścicieli strony, gdzie ma
konto, do którego dostęp nagle straciła na korzyść kogoś
innego, kto wygląda zupełnie jak ona. Jak można się tego domyślić
nie udaje jej się przekonać właścicieli serwera do zablokowania
problematycznego konta, ale nie zamierza się poddać. Bo i nie
bardzo ma wybór. Znamiennie jest to, co słyszy od policjanta w
odpowiedzi na swoje zgłoszenie – mężczyzna mówi jej, że jeśli
jej to przeszkadza niech po prostu nie ogląda występów kobiety,
która się pod nią podszywa. To takie typowe dla policji, że nie
mogłam nie przyklasnąć pomysłodawcom tej historii za tę jakże
trafną obserwację. Z rad policjantów rzadko można korzystać, bo
często zależy im tylko na tym, żeby się nie narobić, odsunąć
od siebie problem, a krzywdzony obywatel niech radzi sobie sam. I tak
też jest w przypadku Alice. Kobieta nie może ignorować kradzieży
konta na stronie internetowej z seks kamerkami nie tylko dlatego, że
w ten sposób się utrzymuje, ale również, a wręcz głównie
dlatego, że ktoś nieupoważniony używa jej twarzy. A w takim
wypadku ewentualne konsekwencje musi ponieść Alice.
Główna
bohaterka „Cam” ma matkę i młodszego brata, z którymi nie
mieszka, ale utrzymuje bliskie stosunki. Rodzicielka nie wie, że jej
córka jest camgirl, tak samo jak jej znajomi. I Alice wolałaby żeby
tak pozostało (czemu więc nie zasłania twarzy podczas swoich
występów, mnie nie pytajcie). Problem w tym, że jej sobowtór
kradnie właściwie całe jej wirtualne życie, a więc w każdej
chwili może skontaktować się z jej bliskimi. Nie zdradzę, czy tak
się stanie, ale nie będzie chyba spoilerem stwierdzenie, że Alice
poniesie pewne straty przez działalność tajemniczej osóbki
udającej Lolę. Od momentu pojawienia się sobowtóra scenariusz
koncentruje się na podejmowaniu przez Alice prób odzyskania swojego
wirtualnego życia. Zdemaskowaniu fałszerstwa, zablokowaniu
ukradzionych kont, namierzeniu miejsca pobytu swojego sobowtóra i
skontaktowaniu się z osobami, które mogły się z nim spotkać i w
ogóle zrozumieniu całego tego spisku? błędu systemu, jakiejś
technicznej usterki? ingerencji sił nadprzyrodzonych? Akcja „Cam”
zasadza się na tajemnicy, zagęszczanej dosyć pomysłowymi wątkami.
Rewelacja, na którą Alice natrafia podczas poszukiwań pewnej
kobiety, czy sekwencja, w której „nowa Lola” oprowadza swoich
widzów po mieszkaniu, które zajmuje – to mocno uatrakcyjnia
fabułę, wzmaga osobliwość tej i tak już dziwacznej sytuacji i
stanowi dodatkową przeszkodę w rozszyfrowaniu charakteru tego
przypadku. Przeszkodę, którą można jednak przeskoczyć – część
widzów na pewno zdoła rozwiązać to zagadkę, a ci którym to się
nie uda pewnie będą mieli niedosyt, mocno rozczaruje ich UWAGA
SPOILER enigmatyczność scenarzystki w końcowej partii filmu.
Isa Mazzei nie zdecydowała się bowiem szczegółowo objaśnić tego
przypadku (i mnie to szczególnie nie przeszkadza, chociaż po cichu
liczyłam na coś mocno zaskakującego). Co nieco zasugerowała, ale
wątpię, żeby takie półsłówka wszystkim wystarczyły do
sklecenia spójnej interpretacji koszmaru, przez jaki przejdzie
główna bohaterka „Cam” KONIEC SPOILERA. Te dosyć
kreatywne fabularne zabiegi nie czynią jeszcze z produkcji Daniela
Goldhabera szczególnie wyszukanego i tym bardziej wymagającego
kina. Nie nazwałabym „Cam” thrillerem ambitnym, chociaż
przedstawia w miarę wnikliwe studium jednostki, której życie toczy
się przede wszystkim w Internecie; swego rodzaju uzależnienie od
wirtualnego świata, wpływ jaki wywiera on na egzystencję w realu
(film pokazuje przenikanie się obu tych światów, tak płynne, że
łatwo można zatracić rozeznanie w tym co realne i tym co tylko
wirtualne tj. trudno to rozgraniczyć internaucie, nie odbiorcy
filmu) i oczywiście sprzedawanie swojego ciała, wizerunku w Sieci,
kompletnie obcym osobom, wśród których mogą przecież być i
tacy, którzy wykorzystają go do jakichś niecnych celów. Tego
rodzaju zagadnienia wielokrotnie poruszano już w kinematografii,
aczkolwiek przyznać muszę, że jeszcze nie widziałam filmu, który
opowiadałby o sobowtórze przejmującym czyjeś wirtualne życie.
Dla mnie był to spory powiew świeżości, choć oczywiście sam
motyw sobowtóra (bez tej wirtualnej otoczki) nie jest żadnym novum.
Niemniej ambitne, mocno oryginalne, ani nawet szczególnie
klimatyczne kino to według mnie nie jest. Fabuła potrafi
zaciekawić, a bo twórcy nieporównanie bardziej skoncentrowali się
na snuciu historii niźli popisywaniu się efektami specjalnymi i
odczuwalnie ważniejsze było dla nich budowanie atmosfery dziwacznej
tajemnicy (w dużej mierze przewidywalnej, ale wątpliwości i tak
pozostawały) od dynamicznego tempa akcji, a takie kino rzadko mnie
męczy. I ten obraz mnie nie zmęczył, ale i nie mogę powiedzieć,
że obyło się bez zgrzytów. Ot, takie niezbyt emocjonujące, ale
też nie całkowicie beznamiętne kino na nudny wieczorek, do którego
wracać już pewnie nie będzie mi się chciało, ale na ten jeden
raz się nadał.
Zachwyt
dużej części krytyków zapewne niejednego miłośnika thrillerów
zachęci do seansu „Cam”. Horrorów zresztą też, bo i do tego
gatunku przez niektórych odbiorców (i oficjalnie) jest ten obraz
zaliczany. Podejrzewam jednak, że niemała części tych śmiałków
nie będzie w pełni usatysfakcjonowana tym przedsięwzięciem. A bo
moim zdaniem nie jest to jakoś mocno wyróżniająca się pozycja,
chociaż pokazuje coś, nie wiem czy obiektywnie nowego, ale na pewno
nowego dla mnie i co dużo ważniejsze nie wzbudza ogromnych emocji,
nie trzyma w napięciu szczególnie mocno i nie jest utrzymana w na
tyle mrocznym klimacie, żeby zachwycić przynajmniej większość
osób dobrze zaznajomionych z kinem grozy. A przynajmniej tak mi się
wydaje. W każdym razie dla mnie „Cam” to średniak – thriller,
który pewnie szybko wywietrzeje mi z głowy, do którego
najprawdopodobniej już nie wrócę, ale tego jednego seansu nie
żałuję. Nic by się nie stało gdybym to przegapiła, mała strata
jak to się mówi, ale też nic nie straciłam wybierając ten jako
taki pełnometrażowy debiucik Daniela Goldhabera.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz