Po
śmierci rodziców Ethan rzuca studia, by zająć się młodszym
rodzeństwem, Beccą i Mattem. Praca w sklepie i obowiązki domowe
odciągają jego uwagę od wynalazku, nad którym wcześniej pracował
ze swoim przyjacielem i dziewczyną Hannah. Studenci skonstruowali
maszynę, która miała bezprzewodowo przesyłać energię
elektryczną, ale pierwsze testy nie przyniosły oczekiwanych
rezultatów. Ethan w końcu wraca do tego projektu ku niezadowoleniu
Matta. Gniew młodszego brata Ethana nie utrzymuje się jednak długo,
bo chłopak nabiera pewności, że dzięki tej maszynie mogą oni
kontaktować się ze swoimi rodzicami. Matt ma powód by wierzyć
siostrze, która zapewnia, że rozmawia z ich matką, ale trudno mu
przekonać do tego Ethana. Wkrótce jednak i on zostanie zmuszony do
zaakceptowania niezwykłych właściwości swojego wynalazku.
Kanadyjsko-niemiecko-amerykański
horror „Nasz dom”, to reżyserski pełnometrażowy debiut
Anthony'ego Scotta Burnsa. Trzy shorty, jeden odcinek serialu
„Darknet” i segment zatytułowany „Dzień Ojca” w filmowej
antologii grozy „Święta” to wszystkie wcześniejsze projekty
Burnsa. Pewnym doświadczeniem w długim metrażu (jako scenarzysta,
nie reżyser) może pochwalić się za to autor scenariusza „Naszego
domu”, Nathan Parker – „Moon” (2009), „Blitz” (2011),
„Przebudzeni” (2015) i „2:22” (2017). W omawianym przypadku
zainspirował się filmem science fiction Matta Ostermana z 2010
roku, zatytułowanym „Phasma Ex Machina”.
„Nasz
dom” to dosyć niepozorny horror nastrojowy. Ghost story
właściwie pozbawiona zapadających w pamięć scen, skoncentrowana
na fabule, na opowiadaniu raczej prostej i niezbyt odkrywczej
historii, a nie jak to często we współczesnym kinie grozy bywa
popisywaniu się nowoczesną technologią i wciskaniu wszędzie gdzie
tylko się da prymitywnych jump scenek. Nie twierdzę, że w
„Naszym domu” nie ma wcale efektów komputerowych, bo miejscami
niestety się unaoczniają. Czarne zjawy nie wypadają realistycznie
– ot, pikselowe kleksy zazwyczaj szybko przybierające ludzkie
kształty. Ale nie zawsze, bo czasami widzimy tylko czarną mgłę
albo bezkształtny, rozmazany cień i według mnie do tego powinno
się ograniczyć, bo nie raziło to aż taką sztucznością, jak
ostateczne formy przybierane przez tę nieziemską masę. Pocieszenie
czerpałam jednak z faktu, że nie było tego znowu aż tak dużo,
żeby wybijało mnie to z rytmu. Z rytmu, w który bez najmniejszego
wysiłku ze swojej strony wpadłam już na początku filmu. Anthony
Scott Burns posiada to, co miał na przykład Wes Craven, czyli
lekkość opowiadania. Chociaż daleka jestem od twierdzenia, że już
dorównuje w tym względzie nieodżałowanemu Cravenowi. To jeszcze
nie jest ten poziom, ale wystarczyło, żeby mnie w to wciągnąć.
Narracja jest płynna, a nie poszarpana, rozproszona, jak to nader
często we współczesnej kinematografii bywa, za co pewnie powinnam
być wdzięczna nie tylko reżyserowi. Jemu przede wszystkim, ale
niewiele by wskórał bez tego zgrabnego scenariusza. Wieść niesie,
że Nathan Parker czerpał z „Phasma Ex Machina” Matta Ostermana,
filmu, którego nie dane mi było obejrzeć, nie jestem więc w
stanie stwierdzić w jakim stopniu. Mogę za to zdradzić, że nie
silił się tutaj na komplikacje, nie wyglądało to tak, jakby
zależało mu na skonstruowaniu wyróżniającej się historii.
Miałam raczej wrażenie, że starał się przywołać ducha
XX-wiecznego kina grozy – zaoferować widzom urokliwą prostotę,
która obecnie nie jest już tak powszechna. Nie jest, bo duża część
współczesnych odbiorców nie preferuje tak prościutkich,
pozbawionych innowacji fabuł, choćby nawet wiązało się to z
brakiem toporności, która to przecież często jest wynikiem
uporczywego dążenia dzisiejszych twórców horrorów do stworzenia
czegoś świeżego lub bardziej złożonego. Omawiana produkcja
opiera się tymczasem na jakże dobrze znanym motywie nawiedzenia
domu przez byty nie z tego świata. UWAGA SPOILER Z innego
wymiaru, do którego (tuta) trafiają dusze zmarłych ludzi KONIEC
SPOILERA. Elementem odróżniającym to nawiedzenie od tego
klasycznego jest wynalazek głównego bohatera „Naszego domu”,
Ethana, w którego w przekonującym stylu wcielił się Thomas Mann.
Tajemna elektryczność, mogąca nasuwać skojarzenia choćby z
„Przebudzeniem” Stephena Kinga, niemniej ciężko tutaj mówić o
jakichś ogromnych podobieństwach pomiędzy tym i tamtym dziełem.
Istoty z innego świata, dusze ludzi zmarłych przybywają tylko
wtedy, gdy maszyna skonstruowana przez Ethana jest włączona, a i to
nie wystarcza żeby mogli się zmaterializować, nabrać widocznych
gołym okiem kształtów. Do tego potrzeba więcej mocy i główny
bohaterek filmu, bardzo uzdolniony młody człowiek będzie się
starał ją pozyskać. Zapewne nie znajdzie się ani jeden widz,
który będzie mu w tym kibicował, bo w przeciwieństwie do niego i
jego młodszego rodzeństwa odbiorca filmu będzie przekonany, że
eksperyment ten sprowadzi na nich ogromne niebezpieczeństwo. Oni
wierzą, że maszyna ta umożliwi im kontakt ze zmarłymi rodzicami.
Najmłodsza członkini tej familii, Becca, i bez zwiększania mocy
owego wynalazku może toczyć rozmowy ze swoją matką, co zresztą
czyni (swoją drogą i na doskonale znany miłośnikom gatunku motyw
rzekomo wymyślonej przyjaciółki dziecka znalazło się tutaj
miejsce). Stąd wie, że jej bracia będą mogli dostąpić tej
przyjemności dopiero wtedy, gdy Ethanowi uda się zwiększyć moc
skonstruowanej przez siebie (z pomocą jego dziewczyny i przyjaciela)
maszyny. Dzieli się tą wiedza z braćmi, a perspektywa
porozmawiania z ukochanymi rodzicami i zobaczenia ich jest tak
nęcąca, że nie biorą oni pod uwagę ewentualnych negatywnych
konsekwencji tego eksperymentu. Widz przeciwnie: będzie przekonany,
że nie przyniesienie im to żadnych korzyści.
Fabuła
„Naszego dom” rozwija się nieśpiesznie, wręcz leniwie,
koncentrując się na życiu niedawno osieroconego rodzeństwa: małej
Becci, parę lat starszego od niej Matta (dobre kreacje Kate Moyer i
Percy'ego Hynesa White'a) oraz pełnoletniego Ethana, który po
śmierci rodziców wziął na siebie obowiązek wychowania brata i
siostry. Rzucił studia, zaczął unikać swojej dziewczyny Hannah,
znalazł pracę w sklepie i porzucił projekt, któremu jeszcze do
niedawna poświęcał tak dużo czasu. Postacie przewijające się w
tym filmie są dosyć stereotypowe, ale zarysowano je w taki sposób,
że absolutnie nie miałam nieprzyjemnego poczucia zderzenia z
papierowymi jednostkami. Szczególną głębią co prawda nie
grzeszą, ale tyle szczegółów, ile na ich temat ujawniono, ta
uwaga, którą im poświęcono w zupełności mi wystarczyła. Silnie
sympatyzowałam z trójką rodzeństwa, które nagle znalazło się w
trudnej sytuacji życiowej. Wszyscy cierpią po utracie ukochanych
rodziców, wszystkim im jest bardzo ciężko, ale to na barkach
Ethana spoczywa największy ciężar. Młody mężczyzna przejmuje
obowiązki po rodzicach, bierze na siebie opiekę nad młodszym
rodzeństwem rezygnując z wszystkiego, czym wcześniej się
zajmował. Można wręcz rzec, że rezygnuje z własnego życia, w
całości poświęca się bratu i siostrze. Z czasem jednak powraca
do projektu, nad którym pracował przed tragicznym w skutkach
wypadkiem rodziców, czyli do maszyny, która ma bezprzewodowo
generować prąd. Wspomniana już płynna narracja i zgrabne
konstrukcje protagonistów to nie jedyne elementy „Naszego domu”,
które warunkowały mój dobry odbiór rzeczonego filmu. Przygaszone
barwy, wprowadzające swego rodzaju senną, oniryczną atmosferę,
swoiste poczucie trwania w świecie rodem ze „Strefy mroku” to
kolejny walor tego obrazu. „Nasz dom” jest pozbawiony
mocniejszych uderzeń, gwałtowności tak często spotykanej we
współczesnych straszakach, szczytowych momentów grozy, bo za
takowe nie można przecież uznać tych tandetnych czarnych kleksów
o pozaziemskiej proweniencji, ani nawet dynamicznej końcówki, bo
choć samo założenie jest dosyć dramatyczne, to nie zdołano
wycisnąć z tego maksimum napięcia. Z czegoś takiego powinno
emanować zdecydowanie więcej wrogości, ładunek bezpośredniego
niebezpieczeństwa powinien być dużo potężniejszy, odczuwany dużo
silniej. I może by tak było, gdyby nie nie to, że z jakiegoś
nieznanego mi powodu nie mogłam wyzbyć się podejrzenia, że jest
to jeden z tych horrorów, który skończy się happy endem. Nie
zdradzę, czy moje przewidywania się ziściły, ale pewnie trochę
zaskakująco stwierdzę, że nawet ta niezbyt emocjonująca partia
„Naszego domu” (nie tak, jak wcześniejsze mniej dynamiczne, a
bardziej klimatyczne partie filmu) nie pozostawiła we mnie poczucia
niesmaku. Nawet wtedy nie cierpiałam, chociaż nie należy tego
odczytywać jako duży komplement. Bo „Nasz dom” piorunującego
efektu, mimo wszystko, na mnie nie wywarł.
Jeśli
masz ochotę na nastrojowy horror, na ghost story, ale jesteś
już zmęczony współczesnymi dynamicznymi straszakami
przepełnionymi jump scenkami i efektami komputerowymi to
„Nasz dom” może być dobrym wyborem. I tutaj trochę cyfrowych
dodatków powciskano, i tutaj wkradł się pewien dynamizm, ale w
porównaniu do najczęściej wyświetlanych teraz w kinach horrorów
nastrojowych, jawi się to dosyć minimalistycznie. I niepozornie, bo
choć widać i czuć tutaj dbałość o odpowiedni klimat, zręczne
stopniowanie napięcia (które jednak niestety nie osiąga
prawdziwego apogeum w finalnym starciu) i konsekwentne zagęszczanie
mroku to wątpię, by to komukolwiek wystarczyło do zakotwiczenia
się na dłużej tego tytułu w jego pamięci. Bo nawet ta, według
mnie dobra, atmosfera, nie jest z gatunku tych, które wręcz
wśrubowują się w umysły widzów. Uatrakcyjnia ten obraz podczas
jego oglądania, ale potem... Cóż, prawdopodobnie szybko zatrze się
w pamięci. Ale zawsze przecież można do tego filmu wrócić, co
pewnie kiedyś uczynię, bo oglądało mi się to naprawdę nieźle.
Jakaś analogia do lalki Annabelle? Już kolejny film z poruszeniem tej historii. Łącznie już że 3 filmy widziałem.w których jest motyw lalki Annabelle.
OdpowiedzUsuńMożliwe. Ale "podejrzane zabawki" na tyle często pojawiają się w horrorach, że ciężko mi rozstrzygnąć, czy twórcy "Naszego domu" inspirowali się akurat "Annabelle". Równie możliwe, że odnosili się do tego motywu ogólnie bez koncentracji na jednym konkretnym tytule.
Usuń