piątek, 2 listopada 2018

„Nasz dom” (2018)

Po śmierci rodziców Ethan rzuca studia, by zająć się młodszym rodzeństwem, Beccą i Mattem. Praca w sklepie i obowiązki domowe odciągają jego uwagę od wynalazku, nad którym wcześniej pracował ze swoim przyjacielem i dziewczyną Hannah. Studenci skonstruowali maszynę, która miała bezprzewodowo przesyłać energię elektryczną, ale pierwsze testy nie przyniosły oczekiwanych rezultatów. Ethan w końcu wraca do tego projektu ku niezadowoleniu Matta. Gniew młodszego brata Ethana nie utrzymuje się jednak długo, bo chłopak nabiera pewności, że dzięki tej maszynie mogą oni kontaktować się ze swoimi rodzicami. Matt ma powód by wierzyć siostrze, która zapewnia, że rozmawia z ich matką, ale trudno mu przekonać do tego Ethana. Wkrótce jednak i on zostanie zmuszony do zaakceptowania niezwykłych właściwości swojego wynalazku.

Kanadyjsko-niemiecko-amerykański horror „Nasz dom”, to reżyserski pełnometrażowy debiut Anthony'ego Scotta Burnsa. Trzy shorty, jeden odcinek serialu „Darknet” i segment zatytułowany „Dzień Ojca” w filmowej antologii grozy „Święta” to wszystkie wcześniejsze projekty Burnsa. Pewnym doświadczeniem w długim metrażu (jako scenarzysta, nie reżyser) może pochwalić się za to autor scenariusza „Naszego domu”, Nathan Parker – „Moon” (2009), „Blitz” (2011), „Przebudzeni” (2015) i „2:22” (2017). W omawianym przypadku zainspirował się filmem science fiction Matta Ostermana z 2010 roku, zatytułowanym „Phasma Ex Machina”.

„Nasz dom” to dosyć niepozorny horror nastrojowy. Ghost story właściwie pozbawiona zapadających w pamięć scen, skoncentrowana na fabule, na opowiadaniu raczej prostej i niezbyt odkrywczej historii, a nie jak to często we współczesnym kinie grozy bywa popisywaniu się nowoczesną technologią i wciskaniu wszędzie gdzie tylko się da prymitywnych jump scenek. Nie twierdzę, że w „Naszym domu” nie ma wcale efektów komputerowych, bo miejscami niestety się unaoczniają. Czarne zjawy nie wypadają realistycznie – ot, pikselowe kleksy zazwyczaj szybko przybierające ludzkie kształty. Ale nie zawsze, bo czasami widzimy tylko czarną mgłę albo bezkształtny, rozmazany cień i według mnie do tego powinno się ograniczyć, bo nie raziło to aż taką sztucznością, jak ostateczne formy przybierane przez tę nieziemską masę. Pocieszenie czerpałam jednak z faktu, że nie było tego znowu aż tak dużo, żeby wybijało mnie to z rytmu. Z rytmu, w który bez najmniejszego wysiłku ze swojej strony wpadłam już na początku filmu. Anthony Scott Burns posiada to, co miał na przykład Wes Craven, czyli lekkość opowiadania. Chociaż daleka jestem od twierdzenia, że już dorównuje w tym względzie nieodżałowanemu Cravenowi. To jeszcze nie jest ten poziom, ale wystarczyło, żeby mnie w to wciągnąć. Narracja jest płynna, a nie poszarpana, rozproszona, jak to nader często we współczesnej kinematografii bywa, za co pewnie powinnam być wdzięczna nie tylko reżyserowi. Jemu przede wszystkim, ale niewiele by wskórał bez tego zgrabnego scenariusza. Wieść niesie, że Nathan Parker czerpał z „Phasma Ex Machina” Matta Ostermana, filmu, którego nie dane mi było obejrzeć, nie jestem więc w stanie stwierdzić w jakim stopniu. Mogę za to zdradzić, że nie silił się tutaj na komplikacje, nie wyglądało to tak, jakby zależało mu na skonstruowaniu wyróżniającej się historii. Miałam raczej wrażenie, że starał się przywołać ducha XX-wiecznego kina grozy – zaoferować widzom urokliwą prostotę, która obecnie nie jest już tak powszechna. Nie jest, bo duża część współczesnych odbiorców nie preferuje tak prościutkich, pozbawionych innowacji fabuł, choćby nawet wiązało się to z brakiem toporności, która to przecież często jest wynikiem uporczywego dążenia dzisiejszych twórców horrorów do stworzenia czegoś świeżego lub bardziej złożonego. Omawiana produkcja opiera się tymczasem na jakże dobrze znanym motywie nawiedzenia domu przez byty nie z tego świata. UWAGA SPOILER Z innego wymiaru, do którego (tuta) trafiają dusze zmarłych ludzi KONIEC SPOILERA. Elementem odróżniającym to nawiedzenie od tego klasycznego jest wynalazek głównego bohatera „Naszego domu”, Ethana, w którego w przekonującym stylu wcielił się Thomas Mann. Tajemna elektryczność, mogąca nasuwać skojarzenia choćby z „Przebudzeniem” Stephena Kinga, niemniej ciężko tutaj mówić o jakichś ogromnych podobieństwach pomiędzy tym i tamtym dziełem. Istoty z innego świata, dusze ludzi zmarłych przybywają tylko wtedy, gdy maszyna skonstruowana przez Ethana jest włączona, a i to nie wystarcza żeby mogli się zmaterializować, nabrać widocznych gołym okiem kształtów. Do tego potrzeba więcej mocy i główny bohaterek filmu, bardzo uzdolniony młody człowiek będzie się starał ją pozyskać. Zapewne nie znajdzie się ani jeden widz, który będzie mu w tym kibicował, bo w przeciwieństwie do niego i jego młodszego rodzeństwa odbiorca filmu będzie przekonany, że eksperyment ten sprowadzi na nich ogromne niebezpieczeństwo. Oni wierzą, że maszyna ta umożliwi im kontakt ze zmarłymi rodzicami. Najmłodsza członkini tej familii, Becca, i bez zwiększania mocy owego wynalazku może toczyć rozmowy ze swoją matką, co zresztą czyni (swoją drogą i na doskonale znany miłośnikom gatunku motyw rzekomo wymyślonej przyjaciółki dziecka znalazło się tutaj miejsce). Stąd wie, że jej bracia będą mogli dostąpić tej przyjemności dopiero wtedy, gdy Ethanowi uda się zwiększyć moc skonstruowanej przez siebie (z pomocą jego dziewczyny i przyjaciela) maszyny. Dzieli się tą wiedza z braćmi, a perspektywa porozmawiania z ukochanymi rodzicami i zobaczenia ich jest tak nęcąca, że nie biorą oni pod uwagę ewentualnych negatywnych konsekwencji tego eksperymentu. Widz przeciwnie: będzie przekonany, że nie przyniesienie im to żadnych korzyści.

Fabuła „Naszego dom” rozwija się nieśpiesznie, wręcz leniwie, koncentrując się na życiu niedawno osieroconego rodzeństwa: małej Becci, parę lat starszego od niej Matta (dobre kreacje Kate Moyer i Percy'ego Hynesa White'a) oraz pełnoletniego Ethana, który po śmierci rodziców wziął na siebie obowiązek wychowania brata i siostry. Rzucił studia, zaczął unikać swojej dziewczyny Hannah, znalazł pracę w sklepie i porzucił projekt, któremu jeszcze do niedawna poświęcał tak dużo czasu. Postacie przewijające się w tym filmie są dosyć stereotypowe, ale zarysowano je w taki sposób, że absolutnie nie miałam nieprzyjemnego poczucia zderzenia z papierowymi jednostkami. Szczególną głębią co prawda nie grzeszą, ale tyle szczegółów, ile na ich temat ujawniono, ta uwaga, którą im poświęcono w zupełności mi wystarczyła. Silnie sympatyzowałam z trójką rodzeństwa, które nagle znalazło się w trudnej sytuacji życiowej. Wszyscy cierpią po utracie ukochanych rodziców, wszystkim im jest bardzo ciężko, ale to na barkach Ethana spoczywa największy ciężar. Młody mężczyzna przejmuje obowiązki po rodzicach, bierze na siebie opiekę nad młodszym rodzeństwem rezygnując z wszystkiego, czym wcześniej się zajmował. Można wręcz rzec, że rezygnuje z własnego życia, w całości poświęca się bratu i siostrze. Z czasem jednak powraca do projektu, nad którym pracował przed tragicznym w skutkach wypadkiem rodziców, czyli do maszyny, która ma bezprzewodowo generować prąd. Wspomniana już płynna narracja i zgrabne konstrukcje protagonistów to nie jedyne elementy „Naszego domu”, które warunkowały mój dobry odbiór rzeczonego filmu. Przygaszone barwy, wprowadzające swego rodzaju senną, oniryczną atmosferę, swoiste poczucie trwania w świecie rodem ze „Strefy mroku” to kolejny walor tego obrazu. „Nasz dom” jest pozbawiony mocniejszych uderzeń, gwałtowności tak często spotykanej we współczesnych straszakach, szczytowych momentów grozy, bo za takowe nie można przecież uznać tych tandetnych czarnych kleksów o pozaziemskiej proweniencji, ani nawet dynamicznej końcówki, bo choć samo założenie jest dosyć dramatyczne, to nie zdołano wycisnąć z tego maksimum napięcia. Z czegoś takiego powinno emanować zdecydowanie więcej wrogości, ładunek bezpośredniego niebezpieczeństwa powinien być dużo potężniejszy, odczuwany dużo silniej. I może by tak było, gdyby nie nie to, że z jakiegoś nieznanego mi powodu nie mogłam wyzbyć się podejrzenia, że jest to jeden z tych horrorów, który skończy się happy endem. Nie zdradzę, czy moje przewidywania się ziściły, ale pewnie trochę zaskakująco stwierdzę, że nawet ta niezbyt emocjonująca partia „Naszego domu” (nie tak, jak wcześniejsze mniej dynamiczne, a bardziej klimatyczne partie filmu) nie pozostawiła we mnie poczucia niesmaku. Nawet wtedy nie cierpiałam, chociaż nie należy tego odczytywać jako duży komplement. Bo „Nasz dom” piorunującego efektu, mimo wszystko, na mnie nie wywarł.

Jeśli masz ochotę na nastrojowy horror, na ghost story, ale jesteś już zmęczony współczesnymi dynamicznymi straszakami przepełnionymi jump scenkami i efektami komputerowymi to „Nasz dom” może być dobrym wyborem. I tutaj trochę cyfrowych dodatków powciskano, i tutaj wkradł się pewien dynamizm, ale w porównaniu do najczęściej wyświetlanych teraz w kinach horrorów nastrojowych, jawi się to dosyć minimalistycznie. I niepozornie, bo choć widać i czuć tutaj dbałość o odpowiedni klimat, zręczne stopniowanie napięcia (które jednak niestety nie osiąga prawdziwego apogeum w finalnym starciu) i konsekwentne zagęszczanie mroku to wątpię, by to komukolwiek wystarczyło do zakotwiczenia się na dłużej tego tytułu w jego pamięci. Bo nawet ta, według mnie dobra, atmosfera, nie jest z gatunku tych, które wręcz wśrubowują się w umysły widzów. Uatrakcyjnia ten obraz podczas jego oglądania, ale potem... Cóż, prawdopodobnie szybko zatrze się w pamięci. Ale zawsze przecież można do tego filmu wrócić, co pewnie kiedyś uczynię, bo oglądało mi się to naprawdę nieźle.

2 komentarze:

  1. Jakaś analogia do lalki Annabelle? Już kolejny film z poruszeniem tej historii. Łącznie już że 3 filmy widziałem.w których jest motyw lalki Annabelle.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Możliwe. Ale "podejrzane zabawki" na tyle często pojawiają się w horrorach, że ciężko mi rozstrzygnąć, czy twórcy "Naszego domu" inspirowali się akurat "Annabelle". Równie możliwe, że odnosili się do tego motywu ogólnie bez koncentracji na jednym konkretnym tytule.

      Usuń