Rok
1952. W rumuńskim klasztorze zakonnica popełnia samobójstwo.
Watykan zleca zbadanie tej sprawy ojcu Burke'owi. Po dotarciu do
Rumunii ksiądz idzie za radą swoich przełożonych i kontaktuje się
z siostrą Irene, młodą kobietą, która niedługo ma złożyć
śluby zakonne, i która zostaje jego przewodniczką. Oboje udają
się do człowieka, który znalazł ciało zakonnicy będącej
przedmiotem ich sprawy, Frenchie'ego. Mężczyzna prowadzi ich do
klasztoru, w którym mieszkała denatka, do wiekowego budynku, który
jest miejscem przeklętym. Siedliskiem demonicznej zakonnicy, z
istnienia której doskonale zdają sobie sprawę mieszkające w nim
siostry, od dawna walczące z tym złem panoszącym się w starym
klasztorze.
W
skład „The Conjuring Universe” wchodzą dwie części
„Obecności” Jamesa Wana, „Annabelle” Johna R. Leonettiego
będąca spin-offem pierwszej odsłony „Obecności”, jej prequel
w reżyserii Davida F. Sandberga pt. „Annabelle: Narodziny zła”
i właśnie „Zakonnica” Corina Hardy'ego, która to jest
spin-offem „Obecności 2”. Zapowiedziano już
wypuszczenie trzeciej części „Obecności” i kolejnej odsłony
„Annabelle” oraz drugiego spin-offu „Obecności 2”, pt. „The
Crooked Man”. Ponadto James Wan wyznał, że ma pomysł na
kontynuację „Zakonnicy” - powiedział, że jeśli pierwsza
odsłona się sprawdzi to zamierza pociągnąć to dalej, w kierunku
Lorraine Warren, którą to jak wiemy z „Obecności 2”,
demoniczna zakonnica, Valak, będzie nawiedzać. Czy „Zakonnica”
Corina Hardy'ego, twórcy bardzo dobrego horroru „Z lasu”,
sprawdziła się? Zależy pod jakim kątem to rozpatrywać. Choć
swoich fanów też znalazła to jednak wielu krytyków i miłośników
kina grozy negatywnie odebrało tę produkcję. Ale zysk był i to
spory. Budżet „Zakonnicy” oszacowano na dwadzieścia dwa miliony
dolarów, a wpływy ze świata wyniosły trochę ponad trzysta
sześćdziesiąt milionów dolarów.
Pomysłodawcami
„Zakonnicy” byli James Wan i Gary Dauberman, scenarzysta między
innymi dwóch części „Annabelle” i współscenarzysta readaptacji „To” Stephena Kinga, co wyróżniam z jego
filmografii tylko dlatego, że to najgłośniejszy z projektów, nad
którymi dotychczas pracował. Z tych zakończonych, bo dużo się
mówi o szykowanej drugiej części horroru „To” na podstawie
jego własnego scenariusza (opartego na tym samym utworze Kinga).
James Wan nie brał udziału w pisaniu scenariusza „Zakonnicy” -
to zadanie w całości wziął na siebie Gary Dauberman, człowiek
dosyć utalentowany, zresztą to samo mogę powiedzieć o reżyserze
omawianego filmu, Corinie Hardym. Artysta ten ma bowiem na swoim
koncie bardzo smaczny horror „Z lasu”, w mojej ocenie jednak
talent ów nie uwidacznia się w „Zakonnicy”. Mamy oto
uzdolnionego człowieka, który potem wpada w hollywoodzkie tryby
i... jest dokładnie tak, jak to zazwyczaj w takich przypadkach bywa.
O powtórce jakości „Z lasu” można zapomnieć, bo to jest
Hollywood, a tutaj takie pierdoły jak mroczny klimat wyalienowania i
wrogiej tajemniczości, praktyczne efekty specjalne i powolne
budowanie napięcia najczęściej są passe. Tutaj ważna jest pompa!
Oczywiście, nie dotyczy to absolutnie wszystkich współczesnych
hollywoodzkich horrorów. Weźmy chociażby pozostałe pozycje, które
wchodzą w skład „The Conjuring Universe” - te cztery już
nakręcone i szeroko rozpowszechnione filmy, a zwłaszcza dwie części
„Obecności”, filmy będące podstawą tej franczyzy. James Wan
robi różnicę, co do tego nie mam żadnych wątpliwości, ale nawet
zestawiając „Zakonnicę” z moim zdaniem słabszymi dwiema
odsłonami „Annabelle”, za reżyserię których przecież Wan nie
odpowiada, nie pozostaje mi nic innego jak przyznać wyższość
horrorom o morderczej lalce. Wydawać by się mogło, że osadzenie
akcji w rumuńskich górach w pierwszej połowie lat 50-tych XX
wieku, głównie w wiekowym, zaniedbanym klasztorze, skąd najbliżej
(co nie znaczy, że blisko) do wioski z jej ubogimi, zabobonnymi
mieszkańcami, że to wszystko będzie tworzyło mroczną, brudną
atmosferę tajemniczości, wyobcowania i potężnego,
niedookreślonego zagrożenia. I początkowo rzeczywiście widać w
tym zalążki prawie wszystkich wyżej wymienionych pierwiastków –
prawie, bo o przybrudzonych zdjęciach radzę zapomnieć, zamiast
tego spoziera z nich dla mnie jeden z najgorszych elementów wielu
współczesnych zwłaszcza hollywoodzkich horrorów, czyli ten
przeklęty plastik. Silnie skontrastowane, za dnia mieniące się
żywymi barwami, a nocą wpadające w metaliczną, w żadnych wypadku
nie duszącą czerń, obrazki składające się na opowieść o
demonicznej zakonnicy (o Valaku) przez jakiś czas bronią
się przede wszystkim odczuwalnym wyobcowaniem protagonistów,
zderzeniem ich z nadnaturalnym zagrożeniem, które ze sceny na scenę
odczuwalnie rośnie w siłę. Ogólny charakter tego zagrożenia
żadną tajemnicą nie jest, nie tylko dla osób zaznajomionych z
„Obecnością 2”, bo twórcy filmu nie pozwalają by długo
pozostawał on w ukryciu, a i szeroko zakrojona, strasznie nachalna
kampania promocyjna „Zakonnicy” wiele już zdradzała. Innymi
słowy prawdopodobnie każdy do seansu tego straszaka zasiądzie w
przeświadczeniu, że czarnym charakterem będzie demoniczna
zakonnica, ale ta oczywistość w mojej ocenie jeszcze nie zabija
wszelkiej tajemniczości. Bo, że tak się wyrażę, wokół
antagonistki krążą sekretne planety, do zbadania których twórcy
zapraszają odbiorców, a potem niejako na jednym wydechu przechodzą
do rozjaśniania całej tej... hmm... intrygi? Nie wiem, czy to
właściwe słowo na określenie tego całego śledztwa pod
przewodnictwem ojca Burke'a, bo może sugerować zawiłość,
złożoność, podstępność, zagadkowość, nieprzewidywalność, a
akurat tego w opowieści skleconej przez Gary'ego Daubermana nie
znajdziemy.
Tajemniczość
wyparowuje dosyć szybko, ponieważ nawet te wątki, które zostaną
objaśnione później nawet przez mniej domyślnych widzów
prawdopodobnie zostaną przeniknione dużo wcześniej. Naprawdę nie
trzeba być mistrzem dedukcji, żeby przedwcześnie poskładać to
sobie w głowie, choć pewnie nie wszystko, bo przynajmniej jeden
wątek nie zostaje pociągnięty, pojawia się i nieoczekiwanie
znika. UWAGA SPOILER Mowa o traumatycznym wspomnieniu chłopca,
któremu główny bohater „Zakonnicy” niegdyś nie zdołał pomóc
KONIEC SPOILERA. Nie
twierdzę, że to było niespójne, że owo raptowne porzucenie tego
wątku zaowocowało wrażeniem bezcelowości, wepchnięciem tego w
rzeczoną opowieść tak naprawdę nie wiadomo po co, bo pewną rolę
ów wątek bez wątpienia wypełnia. Tyle że pozostawia poczucie
niedosytu, jakiejś niekonsekwencji, tak jakby Dauberman nagle uznał
to za zły pomysł i zamiast po prostu wyrzucić go ze scenariusza
zdecydował się czym prędzej go domknąć. Zdecydowanie za szybko,
chociaż z drugiej strony nie jestem przekonana, czy aby pójście tą
drogą, tj. rozbudowanie tego wątku, byłoby najlepszym wyjściem z
sytuacji, bo nie był to na tyle obiecujący wątek, żeby chciało
mi się go śledzić. Wydaje mi się więc, że najlepszym
rozwiązaniem mogła być rezygnacja z tej koncepcji, ewidentnie
nawiązującej do tradycji horroru religijnego, acz w dosyć
nieudolny sposób. Innymi słowy wykorzystano tutaj jeden z
najpopularniejszych (jeśli nie najpopularniejszy) motywów tego
rodzaju kina grozy, bo absolutnie nie chcę przez to powiedzieć, że
pozostałe składowe tej historii nie funkcjonują w ramach horroru
religijnego. Ojciec Burke, kreowany przez Demiana Bichira, to
prawdziwy Boży Wojownik. Jego patetyczny ton
doskonale wpasowuje się w styl obrany przez ekipę techniczną. W
ten efekciarski przepych, w tę coraz to bardziej podniosłą
atmosferę walki dobra ze złem w znaczeniu teologicznym. Bóg kontra
demon? Pewnie tak, bo choć tego pierwszego, na szczęście, nie
zobaczymy to nie sposób nie wyciągnąć z tego wniosku, sam
Wszechmogący wspiera nie tylko ojca Burke'a, ale i towarzyszącą mu
Irene, młodą kobietę, która niedługo ma złożyć śluby
zakonne, i w którą wcieliła się Taissa Farmiga (młodsza siostra
Very Farmigi, czyli filmowej Lorraine Warren). O Franchie'em (w tej
roli Jonas Bloquet) też nie można zapomnieć, tym bardziej, że ten
niezwiązany z Kościołem (to znaczy człowiek świecki) UWAGA
SPOILER zdziała więcej od czołowego Bożego Wojownika, czyli
ojca Burke'am. Do czasu. KONIEC SPOILERA. W pewnym momencie tego jakże
ciężkiego seansu „Zakonnicy”, zaczęłam dopuszczać do siebie
myśl, że rzeczony film nie ma fabuły, że to li wyłącznie
bezładna mieszanina znanych motywów (demon, wizje, egzorcyzmy,
przeklęte miejsce etc.), dająca wrażenie przesytu nie dlatego, że
motywów tych jest stanowczo za dużo, albo wyrastają one z tradycji
różnych nurtów kina grozy, bo wszystkie te wątki pasują do
konwencji horroru religijnego. Nie, tu chodzi o sposób ich
przedstawiania. Tak rozproszoną narrację, że w pewnym momencie
naprawdę zaczęłam podejrzewać, że wszystkie te motywy w ogóle
się ze sobą nie połączą, że zakończę seans tego filmu z
powierzchowną znajomością niezazębiających się ze sobą
fragmentów jakiejś, nie wiedzieć czemu, ukrytej opowieści. Ale to
wrażenie względnie szybko mnie opuściło. Zostało wyparte przez
inną myśl, która już została, a mianowicie taką, że
„Zakonnica” jednak ma fabułę, ale jest ona traktowana w sposób,
którego wprost nienawidzę. Najpierw musiało mi się chcieć w to
zagłębić, a to trochę trwało, bo weź tu znajdź odpowiedni rytm
w tym wyzutym z napięcia, coraz to bardziej plastikowym
rozgardiaszu, w którym to nawet miny aktorów wcielających się w
ważniejsze postacie wyrażały bezgraniczne zagubienie podszyte
zdumieniem (co ja tutaj, u licha, robię? Gram kogoś? Ale kogo?).
Nie upieram się, że tak było w istocie, piszę tylko o tym, jak ja
to widziałam, o moim być może błędnym, ale nieodpartym wrażeniu.
W każdym razie w końcu udało mi się wejść w to na tyle, żeby
połączyć te wątki w jedną całość, co ewidentnie za szybko mi
poszło, bo potem nie miałam już co robić... Na czym by tu
zawiesić teraz oko? Oczywiście, na tytułowej antybohaterce,
(chyba) na jej różnych obliczach, z których największą nadzieję
może u niektórych budzić to znane z „Obecności 2”. Założę
się jednak, że u niejednego takiego odbiorcy „Zakonnicy” ta
nadzieja szybko zgaśnie. Sam fakt, że czarny charakter tworzono
przy pomocy komputera jeszcze bym zniosła, bo tak jak w „Obecności
2” Valak nie rani zbytnio oczu samym swym wyglądem. To znaczy
bodaj w większości scen nie prezentuje się aż tak sztucznie, jak
się spodziewałam. Ale upiornie też nie, bo twórcy „Zakonnicy”
nie potrafili zbudować odpowiedniej otoczki dla tej postaci. Jej
manifestacji nie poprzedzało powolne intensyfikowanie napięcia, ot
pojawiała się ona raz tu, raz tam. Tak bez ładu i składu chodziła
sobie po zawilgoconych korytarzach wiekowego klasztoru, przeważnie
skąpanego w ciemnościach nieemanujących zadowalającą wrogością,
często, czy to przybierając inne formy, czy może wyczarowując
różne upiory (jakoś nie mam tutaj pewności). Pełno tego tutaj,
ale tylko jeden taki moment, jedna taka próba zaniepokojenia
odbiorcy, nie była mi całkowicie obojętna, ewentualnie mnie nie
rozbawiła. To znaczy nie na początku, bo parę sekund później, w
fazie rozwojowej tej sekwencji parsknęłam śmiechem – milczące
postacie z workami na głowach, przed którymi nagle staje jeden z
bohaterów „Zakonnicy” jawią się dosyć złowieszczo, ale tylko
do chwili przechylenia głowy przez jedną z nich. Nie wiem dlaczego,
ale strasznie mnie to rozbawiło. Ale nie tak, jak końcówka. Jak
można się było tego spodziewać istne apogeum komputerowego
efekciarstwa, jeden wielki, żałosny popis nowoczesną technologią,
bo przecież jak nas stać to czemu nie? Hollywood wie, że warto
inwestować w piksele, bo (uwaga: ironizuję) przecież na nich
opiera się horror – miłośnicy tego gatunku nie chcą realizmu,
Co to to nie. Oni chcą generowanych komputerowo nie tyle dodatków,
co podstaw, bo moim zdaniem fabuła „Zakonnicy” została przez
twórców potraktowana jako zwykły pretekst do popisywania się
nowoczesną technologią. Tak bym to skonkludowała: fabułę, owszem
ta produkcja ma, ale jej głównym, żeby nie rzec jedynym zadaniem
jest stwarzanie warunków do atakowania widza sztucznymi wizualnie
efektami.
„Zakonnica”
Corina Hardy'ego to zwykła bajeczka na dobranoc i jako taka naprawdę
może być skuteczna. Bo nie zdziwiłabym się, gdyby co poniektórych
odbiorców tego filmu wepchnął on w objęcia snu jeszcze przed
nastaniem napisów końcowych (a propos tuż przed nimi dostajemy
dosyć ciekawą zagrywkę fabularną), tak samo jak nie jest dla mnie
zaskoczeniem to, że podatny grunt ta pozycja też znalazła. Niezbyt
szeroki, ale zawsze. Czy to przekona Jamesa Wana do nakręcenia
sequela „Zakonnicy”, czy to skłoni go do wykorzystania chodzącej
mu po głowie koncepcji ponownego połączenia Valaka z
Lorraine Warren? Tego nie wiem na pewno, ale jeśli miałabym
zgadywać to obstawiłabym to, że większą zachętą będzie dla
niego forsa, jaką przyniosła pierwsza „Zakonnica”, a nie ta,
przecież nie tak znowu duża, liczba fanów, jaką produkcja owa
pozyskała.
"W pewnym momencie tego jakże ciężkiego seansu „Zakonnicy”, zaczęłam dopuszczać do siebie myśl, że rzeczony film nie ma fabuł" - tym najlepiej podsumowałaś ten film. Uwielbiam uniwersum "Obecności" oraz "Annabelle" ale ten film mnie wymęczył. Zmarnowany potencjał
OdpowiedzUsuń