piątek, 16 listopada 2018

„Welcome to Mercy” (2018)

Madeline przybywa, wraz ze swoją córką Willow, na rodzinną wieś Skulte na Łotwie z zamiarem odwiedzenia chorego ojca Franka. Obie od razu udają się do chaty rodziców Madeline, ale jej matka Yelena nie jest zadowolona z ich przyjazdu. Nie chce by córka i wnuczka nocowały w jej domu, ale niemożność wezwania taksówki ze względu na awarię telefonu zmusza ją do zaoferowania im pokoju. Rano Yelena znajduje swoją córkę na zewnątrz. Wszystko wskazuje na to, że w nocy Madeline lunatykowała. Teraz zamierza wraz z Willow opuścić dom rodziców, ale incydent, do którego dochodzi w pokoju jej ojca zmusza ją do zmiany planów. Podczas modlitw odprawianych w intencji chorego przez księdza Josepha Madeline krzywdzi swoją córkę, a na jej ciele pojawiają się stygmaty. Ojciec Joseph namawia ją do pobytu w domu Sióstr Miłosierdzia, twierdząc, że może tam otrzymać pomoc.

Amerykanin Tommy Bertelsen swoją reżyserską karierę rozpoczął w 2013 roku od filmu krótkometrażowego pt. „Exiles”. Potem był kolejny short, „Surf Noir”, i dopiero w 2017 roku pojawił się pierwszy pełnometrażowy film Bertelsena, dramat „Feed” z Tomem Feltonem i Troian Bellisario. „Welcome to Mercy” to jego drugi pełnometrażowy obraz, oficjalnie zaklasyfikowany do thrillera, ale według mnie jest to horror. Horror religijny z silnie rozwiniętą płaszczyzną psychologiczną, napisany przez Kristen Ruhlin, która wcieliła się także w postać głównej bohaterki, Madeline.

Ogromnym błędem ze strony Tommy'ego Bertelsena byłoby zakończenie swojej reżyserskiej przygody z horrorem na „Welcome to Mercy”. Ten pan czuje ten gatunek, jak mało który współczesny filmowiec, posiada talent, którego wielu może mu jedynie pozazdrościć. Talent, po którym może pozostać tylko wspomnienie, jeśli da się skomercjalizować, jeśli omami go Hollywood, światowa stolica plastikowego kina (tyczy się to współczesnej kinematografii i oczywiście nie oznacza to, że z Hollywood wychodzą wyłącznie takie produkcje). „Welcome to Mercy” to obraz niezależny, nakręcony przez prawdziwych profesjonalistów, którzy w niezwykle wysmakowany sposób połączyli tradycjonalizm z nowoczesnością. Innymi słowy w omawianym horrorze spotykają się dwie szkoły straszenia – ta kojarzona głównie z XX wiekiem i ta XXI-wieczna. Pisząc scenariusz „Welcome to Mercy” (pierwotnie pod tytułem „Beatus”) Kristen Ruhlin musiała mieć przed oczami przede wszystkim starsze dzieła, bardzo możliwe że również te utrzymane w klimacie gotyckim, bazującym na tajemniczości (mniej na dosłowności), bo w jej historii i takie echa niewątpliwe wybrzmiewają. Odniesienia do podgatunku nunsploitation też łatwo tutaj odnaleźć, aczkolwiek tego, z czego nurt ten przede wszystkim słynie: tortur i seksu, w „Welcome to Mercy” raczej nie znajdziemy. „Raczej”, bo nie w rozumieniu dosłownym – te składniki gotują się w rzeczonym garncu, ale twórcy nie pokazują nam ich w całej szokującej okazałości, zauważalnie nie dążą do zniesmaczania widza widokiem niewyobrażalnych fizycznych ludzkich cierpień i uciech cielesnych praktykowanych w środowisku, w którym jest to absolutnie zakazane. W nunsploitation często krytykuje się religię, zwłaszcza Kościół katolicki i w „Welcome to Mercy” także można ją odnaleźć. Chodzi o celibat, narzucanie księżom i zakonnicom takiego trybu życia, które każe im odrzucać coś tak czystego, że (idąc za tekstem za scenariusza) musi pochodzić od Boga. Zmusza ich do nieprzyjmowania daru, który próbuje im wręczyć ich Bóg. Kristen Ruhlin nie mówi o tym wprost, ale oglądając „Welcome to Mercy” można odnieść wrażenie, że celibat w tej opowieść funkcjonuje pod postacią UWAGA SPOILER przekleństwa, rzuconego przez duchownych na samych siebie. I czegoś nienaturalnego, wymyślonego chyba tylko po to, by utrudnić sobie i innym ludziom w ten sposób związanym z Kościołem katolickim życie. Tak to odebrałam, w tę stronę się skłaniałam, ale to wcale nie znaczy, że twórcy niewątpliwie coś takiego chcieli widzom przekazać, że nie można odczytywać tego w sposób zgoła odmienny: celibat jako zabezpieczenie przed demonami KONIEC SPOILERA. „Welcome to Mercy” wbrew pozorom nie jest filmem trudnym w odbiorze, obrazem naszpikowanym niezrozumiałą symboliką, niejasnymi artystycznymi zabiegami odwracającymi uwagę od fabuły, wybijającymi z rytmu narzuconego przez tę opowieść. Oprawa wizualna jest nacechowana swoistą metafizycznością, unaocznia się w niej duchowa wrażliwość filmowców, ale to nie stanowi żadnej przeszkody w rozumieniu tej historii. Właściwie to ta przepiękna, ale i bardzo mroczona warstwa wizualna ułatwia zespolenie się z tą opowieścią; zdjęcia niczym wir wciągnęły mnie w świat Madeline, a ścieżka dźwiękowa ze szczególnym wskazaniem na melancholijne zaśpiewy prawie mnie hipnotyzowała. To była istna uczta dla oczu i uszu – przeżycie tak pasjonujące, tak pobudzające, tak odżywcze, tak zniewalająco smaczne, że aż przykro mi się zrobiło na widok napisów końcowych. Marzyłam by to trwało i trwało, byłam niczym narkomanka na głodzie. Ot, Tommy Bertelsen dał mi działkę mocno uzależniającej używki, a potem powiedział: pora wracać do szarej rzeczywistości, odstawić ten środek i żyć własnym życiem. To było niczym przebudzenie ze snu, w którym wolałoby się zostać - już dawno widok planszy końcowej horroru nie był dla mnie aż tak nieprzyjemnym doznaniem...

Scenarzysta „Welcome to Mercy”, Kristen Ruhlin, w znakomitym stylu kreuje tutaj postać Madeline. Samotnej matki małej Willow, która po latach powraca w rodzinne strony. Na Łotwę, gdzie wciąż mieszkają jej rodzice: poważnie chory ojciec Frank i matka Yelena, która nie jest zadowolona z odwiedzin córki i wnuczki. Kobieta wyraźnie czegoś się boi – czegoś, co może, ale wcale nie musi czaić się w okolicach jej usytuowanej w odludnym miejscu chaty. Albo boi się swojej własnej córki, dorosłej kobiety złaknionej kontaktu z rodzicami, od lat żyjącej w przeświadczeniu, że została przez nich porzucona. Incydent w pokoju Franka, do którego dojdzie nazajutrz po przyjeździe Madeline i Willow na Łotwę wskazuje na działalność jakiejś nadnaturalnej siły, ale po dojściu do siebie główna bohaterka słyszy, że to z nią coś jest nie tak. Być może została pobłogosławiona przez Boga, bo okazuje się, że stygmaty, które wcześniej widzieliśmy na jej stopach nie były jedynie wytworem jej skołowanego umysłu. Natomiast wszystko pozostałe – lewitacja, ciągniecie jej i Willow przez jakąś niewidzialną siłę – przypuszczalnie w rzeczywistości nie miało miejsca. Nie na pewno, bo tak wynika ze słów osób, których ciężko obdarzyć pełnym zaufaniem. Właściwie to trudno zaufać tutaj komukolwiek, bo twórcy skrzętnie skrywają przed nami naturę zagrożenia, praktycznie nieustannie wyraźnie akcentowanego. Sam widok położonego na wyspie, odizolowanego od reszty społeczeństwa zakonu Sióstr Miłosierdzia zapewne uruchomi wszystkie dzwonki alarmowe w głowach miłośników gatunku – jeśli już nie zrobi tego sama rozmowa o tym miejscu przeprowadzona wcześniej w chacie Yeleny i Franka. Zakonnice niby mają pomóc Madeline, ale... właśnie ale. Kobieta trafia do miejsca, w którym trzeba przestrzegać pewnych zasad (niezbyt restrykcyjnych co prawda), w którym panuje inny tryb życia od tego, do którego przywykła, i którego mieszkanki trwają w przekonaniu, że ich gość został naznaczony przez jakąś siłę. Niekoniecznie boską - możliwe że szatańską. W tej partii „Welcome to Mercy” uwidacznia się wspomniany już wcześniej charakter gotycki – stary, mroczny budynek z jednym pomieszczeniem, do którego nie wolno się zapuszczać (czyżby jakiś brudny sekret?) i wieloma zakamarkami, do których czasami wchodzą co krnąbrniejsze zakonnice. Wiadomo, że coś tu nie gra. Coś jest nie tak, jak powinno, że tak to ujmę coś w tym miejscu gnije i ta zgnilizna powoli, acz konsekwentnie się rozprzestrzenia. „Welcome to Mercy” nie jest horrorem w stylu na przykład „Obecności” Jamesa Wana. Z całym szacunkiem dla tego mainstreamowego straszaka, ale tutaj obrano zgoła inną technikę straszenia? niepokojenia? wprawiania w emocjonalny dyskomfort? patrzącego. Jakkolwiek by tego nie nazwać przeżycia Madeline w domu zakonnym nie były mi obojętne. Nic podobnego! Oglądałam to w stanie tak dużego napięcia, w takim przekonaniu o nieubłaganie zbliżającym się nieszczęściu i... z takim niezrozumieniem, w takim zagubieniu, w istnych kleszczach złowieszczej tajemnicy, że można chyba nazwać to strachem. Drżeniem o jakże wspaniale wykreśloną i realistycznie odegraną bohaterkę, ale zarazem obawianiem się jej samej, tego co może się stać, jeśli zło zyska niepodzielną władzę nad jej ciałem. Zło, które albo pochodzi z zewnątrz (demon), albo z wewnątrz (choroba psychiczna), albo co równie prawdopodobne wcale nie gnieździ się w jej organizmie. Nie będę punktować wszystkich realizatorskich smaczków wrzuconych w ten obraz – wszystkich wzmacniaczy napięcia, które każdorazowo narasta powoli, z mistrzowską wręcz konsekwencją rośnie z sekundy na sekundę, żeby na końcu... Uderzyć? Nie wiem, czy to adekwatne słowo, bo nasuwa skojarzenia z jump scenkami, ale chociaż jedną-dwie odnotowałam to jednak powiedziałabym, że twórcy nie byli zainteresowani tą prymitywną techniką nazwijmy to straszenia (według mnie bazuje to bardziej na zaskakiwaniu niźli straszeniu). To samo zresztą można powiedzieć o efektach specjalnych – ingerencja komputera była, ale tak delikatna i tak idealnie dopasowana do świata przedstawionego „Welcome to Mercy”, że absolutnie nie mam tego twórcom za złe. Najmocniejszy efekt wywarła jednak na mnie sekwencja, w „której komputer nie maczał palców”, której wyjątkowość wynika z perfekcyjnego montażu i oczywiście samego widoku (Madeline zalana gęstą krwią). Coś pięknego, ale i makabrycznego – turpizm w najczystszym wydaniu! Haha, i to w horrorze nastrojowym, a nie w obrazie gore! A zakończenie? Owszem, zaskakujące, ale nie dlatego tak mnie zachwyciło. Efekt nowości w tym przypadku był dla mnie istotniejszy. Nie widziałam jeszcze takiego podejścia UWAGA SPOILER do motywu walki o duszę w horrorze religijnym, ukazania egzorcyzmów z punku widzenia jednostki opętanej. Takiego pokazania tego co wówczas dzieje się w umyśle opętanej postaci filmowej KONIEC SPOILERA. I to na dodatek nieprzekombinowanego, nie silącego się na oryginalność (nic na siłę) tylko tchnącego rozbrajającym nieskrępowaniem, niewymuszonością, swobodą, naturalnością tak uderzającą, że zadałam sobie w duchu pytanie: jakim cudem wcześniej na to nie wpadłam? Toż to samo powinno się nasunąć!

„Welcome to Mercy” to najlepszy tegoroczny horror wśród tych, które dotychczas obejrzałam (i nie biorę tutaj pod uwagę tych obrazów, które w mocno ograniczonym zakresie były wyświetlane w poprzednich latach, a do szerszego obiegu weszły dopiero w roku 2018). Zapisałam sobie już w pamięci nazwisko Tommy'ego Bertelsena i teraz pozostaje mi tylko liczyć na to, że nie jest to jego jednorazowe spotkanie z tym gatunkiem, że nakręci jeszcze jakieś horrory osiągające przynajmniej zbliżoną jakość. Bo nawet gdyby dopadł go lekki spadek formy to i tak oglądałoby mi się takie dziełko grozy z prawdziwą przyjemnością. Tak dobry jest to film. Nie, inaczej – ja jestem pod tak ogromnym wrażeniem „Welcome to Mercy”. Mojego odkrycia roku!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz