Madeline
przybywa, wraz ze swoją córką Willow, na rodzinną wieś Skulte na
Łotwie z zamiarem odwiedzenia chorego ojca Franka. Obie od razu
udają się do chaty rodziców Madeline, ale jej matka Yelena nie
jest zadowolona z ich przyjazdu. Nie chce by córka i wnuczka
nocowały w jej domu, ale niemożność wezwania taksówki ze względu
na awarię telefonu zmusza ją do zaoferowania im pokoju. Rano Yelena
znajduje swoją córkę na zewnątrz. Wszystko wskazuje na to, że w
nocy Madeline lunatykowała. Teraz zamierza wraz z Willow opuścić
dom rodziców, ale incydent, do którego dochodzi w pokoju jej ojca
zmusza ją do zmiany planów. Podczas modlitw odprawianych w intencji
chorego przez księdza Josepha Madeline krzywdzi swoją córkę, a na
jej ciele pojawiają się stygmaty. Ojciec Joseph namawia ją do
pobytu w domu Sióstr Miłosierdzia, twierdząc, że może tam
otrzymać pomoc.
Scenarzysta
„Welcome to Mercy”, Kristen Ruhlin, w znakomitym stylu kreuje
tutaj postać Madeline. Samotnej matki małej Willow, która po
latach powraca w rodzinne strony. Na Łotwę, gdzie wciąż mieszkają
jej rodzice: poważnie chory ojciec Frank i matka Yelena, która nie
jest zadowolona z odwiedzin córki i wnuczki. Kobieta wyraźnie
czegoś się boi – czegoś, co może, ale wcale nie musi czaić się
w okolicach jej usytuowanej w odludnym miejscu chaty. Albo boi się
swojej własnej córki, dorosłej kobiety złaknionej kontaktu z
rodzicami, od lat żyjącej w przeświadczeniu, że została przez
nich porzucona. Incydent w pokoju Franka, do którego dojdzie
nazajutrz po przyjeździe Madeline i Willow na Łotwę wskazuje na
działalność jakiejś nadnaturalnej siły, ale po dojściu do
siebie główna bohaterka słyszy, że to z nią coś jest nie tak.
Być może została pobłogosławiona przez Boga, bo okazuje się, że
stygmaty, które wcześniej widzieliśmy na jej stopach nie były
jedynie wytworem jej skołowanego umysłu. Natomiast wszystko
pozostałe – lewitacja, ciągniecie jej i Willow przez jakąś
niewidzialną siłę – przypuszczalnie w rzeczywistości nie miało
miejsca. Nie na pewno, bo tak wynika ze słów osób, których ciężko
obdarzyć pełnym zaufaniem. Właściwie to trudno zaufać tutaj
komukolwiek, bo twórcy skrzętnie skrywają przed nami naturę
zagrożenia, praktycznie nieustannie wyraźnie akcentowanego. Sam
widok położonego na wyspie, odizolowanego od reszty społeczeństwa
zakonu Sióstr Miłosierdzia zapewne uruchomi wszystkie dzwonki
alarmowe w głowach miłośników gatunku – jeśli już nie zrobi
tego sama rozmowa o tym miejscu przeprowadzona wcześniej w chacie
Yeleny i Franka. Zakonnice niby mają pomóc Madeline, ale... właśnie
ale. Kobieta trafia do miejsca, w którym trzeba przestrzegać
pewnych zasad (niezbyt restrykcyjnych co prawda), w którym panuje
inny tryb życia od tego, do którego przywykła, i którego
mieszkanki trwają w przekonaniu, że ich gość został naznaczony
przez jakąś siłę. Niekoniecznie boską - możliwe że szatańską.
W tej partii „Welcome to Mercy” uwidacznia się wspomniany już
wcześniej charakter gotycki – stary, mroczny budynek z jednym
pomieszczeniem, do którego nie wolno się zapuszczać (czyżby jakiś
brudny sekret?) i wieloma zakamarkami, do których czasami wchodzą
co krnąbrniejsze zakonnice. Wiadomo, że coś tu nie gra. Coś jest
nie tak, jak powinno, że tak to ujmę coś w tym miejscu gnije i ta
zgnilizna powoli, acz konsekwentnie się rozprzestrzenia. „Welcome
to Mercy” nie jest horrorem w stylu na przykład „Obecności”
Jamesa Wana. Z całym szacunkiem dla tego mainstreamowego straszaka,
ale tutaj obrano zgoła inną technikę straszenia? niepokojenia?
wprawiania w emocjonalny dyskomfort? patrzącego. Jakkolwiek by tego
nie nazwać przeżycia Madeline w domu zakonnym nie były mi
obojętne. Nic podobnego! Oglądałam to w stanie tak dużego
napięcia, w takim przekonaniu o nieubłaganie zbliżającym się
nieszczęściu i... z takim niezrozumieniem, w takim zagubieniu, w
istnych kleszczach złowieszczej tajemnicy, że można chyba nazwać
to strachem. Drżeniem o jakże wspaniale wykreśloną i
realistycznie odegraną bohaterkę, ale zarazem obawianiem się jej
samej, tego co może się stać, jeśli zło zyska niepodzielną
władzę nad jej ciałem. Zło, które albo pochodzi z zewnątrz
(demon), albo z wewnątrz (choroba psychiczna), albo co równie
prawdopodobne wcale nie gnieździ się w jej organizmie. Nie będę
punktować wszystkich realizatorskich smaczków wrzuconych w ten
obraz – wszystkich wzmacniaczy napięcia, które każdorazowo
narasta powoli, z mistrzowską wręcz konsekwencją rośnie z sekundy
na sekundę, żeby na końcu... Uderzyć? Nie wiem, czy to adekwatne
słowo, bo nasuwa skojarzenia z jump scenkami, ale chociaż
jedną-dwie odnotowałam to jednak powiedziałabym, że twórcy nie
byli zainteresowani tą prymitywną techniką nazwijmy to straszenia
(według mnie bazuje to bardziej na zaskakiwaniu niźli straszeniu).
To samo zresztą można powiedzieć o efektach specjalnych –
ingerencja komputera była, ale tak delikatna i tak idealnie
dopasowana do świata przedstawionego „Welcome to Mercy”, że
absolutnie nie mam tego twórcom za złe. Najmocniejszy efekt wywarła
jednak na mnie sekwencja, w „której komputer nie maczał palców”,
której wyjątkowość wynika z perfekcyjnego montażu i oczywiście
samego widoku (Madeline zalana gęstą krwią). Coś pięknego, ale i
makabrycznego – turpizm w najczystszym wydaniu! Haha, i to w
horrorze nastrojowym, a nie w obrazie gore!
A zakończenie? Owszem, zaskakujące, ale nie dlatego tak mnie
zachwyciło. Efekt nowości w tym przypadku był dla mnie
istotniejszy. Nie widziałam jeszcze takiego podejścia UWAGA
SPOILER do motywu walki o duszę w horrorze religijnym, ukazania
egzorcyzmów z punku widzenia jednostki opętanej. Takiego pokazania
tego co wówczas dzieje się w umyśle opętanej postaci filmowej
KONIEC SPOILERA. I to na dodatek nieprzekombinowanego, nie
silącego się na oryginalność (nic na siłę) tylko tchnącego rozbrajającym
nieskrępowaniem, niewymuszonością, swobodą, naturalnością tak
uderzającą, że zadałam sobie w duchu pytanie: jakim cudem
wcześniej na to nie wpadłam? Toż to samo powinno się nasunąć!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz