czwartek, 16 kwietnia 2020

Abbie Greaves „Ciche dni”


Pół roku temu Frank Hobbs zamilkł. Jego żona Margot 'Maggie', z którą spędził czterdzieści lat życia, nie mogąc dłużej wytrzymać jego ciszy w końcu targa się na swoje życie. Trafia do szpitala, gdzie wkrótce zostaje wprowadzona w stan śpiączki farmakologicznej. Rokowania nie są najlepsze. Bardzo możliwe, że dni Maggie są już policzone, Frank ma więc ostatnią szansę na wyjawienie swojej tajemnicy. Ale najpierw relacjonuje śpiącej żonie wybrane chwile z ich wspólnego życia, przy okazji dzieląc się z nią myślami, których jeszcze nigdy nie ubierał w słowa. Przez cały czas ma jednak świadomość, że najtrudniej będzie mu wyjawić powód swojego długiego milczenia. Potworne wyrzuty sumienia, rozpacz, złość na samego siebie i wreszcie obawa, że Maggie go znienawidzi. Wszystko to dręczyło go przez ostatnie ciche miesiące, które były istną, acz niezamierzoną torturą dla jego ukochanej.

Pochodząca z Wielkiej Brytanii Abbie Greaves jest absolwentką University of Cambridge. Po studiach przez parę lat pracowała w agencji literackiej, gdzie nabrała pewności, że może spełnić swoje marzenie o zostaniu powieściopisarką. Inspirację do pierwszej, wydanej w 2020 roku powieści, „The Silent Treatment” (pol. „Ciche dni”), przyniósł jej artykuł w gazecie o chłopcu z Japonii, który nigdy nie słyszał, żeby jego rodzice ze sobą rozmawiali. W ten sposób narodziła się historia, która znalazła się między innymi w pierwszej dziesiątce najlepszych debiutanckich powieści według dziennika „The Independent”. Opowieść o miłości, udręce, rozpaczy i destrukcyjnym milczeniu.

Powieść psychologiczna. Powieść egzystencjalna. Powieść obyczajowa. Dramat. Romans. Wszystkie te określania moim zdaniem pasują do „Cichych dni”, gorącego debiutu brytyjskiej autorki, Abbie Greaves. Książkowego mola, który udowadnia, że w pospolitości też tkwi siła. Może nawet większa niż w wymyślnych, niecodziennych motywach, bo tamte są bliżej nas. To, co przydarzyło się Hobbsom, mogłoby spotkać każdego. Ich życie mogłoby być naszym. Ich radosne wzloty i bolesne upadki, ich heroiczne zmagania i rozczarowujące kapitulacje, to generalnie standardowy zbiór ludzkich doświadczeń. Oczywiście konkrety mogą się różnić, ale nawet jeśli, to myślę, że każdemu odbiorcy „Cichych dni” będzie towarzyszyć przeświadczenie, że w życiu Franka i Maggie nie wydarzyło się nic, co nie mogłoby spotkać i jego. Jeżeli już nie spotkało. Zainspirowane autentyczną historią długie milczenie jednego z małżonków to bądź co bądź najmniej trywialny składnik pierwszej książki Abbie Greaves. Najbardziej charakterystyczny element „Cichych dni”. Niosący ważne przesłanie. Powszechnie znane, ale raczej nieczęsto praktykowane. Gdybyśmy częściej zdobywali się na to, na co zdobył się Frank po próbie samobójczej swojej małżonki, to z pewnością uniknęlibyśmy wielu problemów. Gdybyśmy częściej znajdowali w sobie tę odwagę, by podzielić się z drugim człowiekiem swoimi myślami i emocjami, wstydliwymi tajemnicami, najintymniejszymi przeżyciami, to nasze życie prawdopodobnie byłoby prostsze. Łatwo powiedzieć, trudniej przekuć teorię w praktykę. Wiemy, że Frank wybrał najgorszą ścieżkę z możliwych decydując się na uporczywe milczenie. Nie tylko dlatego, że to w końcu zmusiło jego ukochaną do targnięcia się na własne życie, ale także przez katusze, które przeżywał on sam. Pół roku w samotności zmagał się z ogromnymi wyrzuty sumienia, przez pół roku patrzył na siebie z najprawdziwszym wstrętem, przez cały ten czas uważał się za potwora, który zawiódł osoby, na których najbardziej mu zależało. Czy faktycznie czymś zawinił, a jeśli tak to czy zostanie mu przebaczone? Zobaczymy. Ale bez względu na odpowiedź, jaką zaserwuje nam Greaves jedno jest pewne: szczere wyznanie przyniesie Frankowi przynajmniej częściowe wewnętrzne oczyszczenie. Może i kobieta, z którą spędził czterdzieści lat, i którą darzy bezgraniczną miłością, go znienawidzi. Ale podzielenie się z kimś brzemieniem, jakie przez dość długi czas w pojedynkę się dźwigało, z definicji trochę człowieka odciąża. A Frank bardzo potrzebuje odrobiny wytchnienia. Jeszcze usilniej pragnie by jego żona wygrała walkę o życie, bo nie wyobraża sobie świata bez niej. Rozczulające, co? Wzruszająca opowiastka o ludziach, którzy przeżyli razem czterdzieści lat, a teraz być może nadszedł czas, by się pożegnać. Frank jest tego świadom, ale naturalnie zamierza zrobić wszystko, co w jego mocy, by nie dopuścić do śmierci Maggie. Będzie walczył o jej istnienie na tym padole tak długo, jak się da. Nie pozwoli odłączyć jej od aparatury podtrzymującej życie. I będzie mówił. Podzieli się z pozostającą w śpiączce farmakologicznej ukochaną wszystkim tym, co jak już wie, powinien dzielić się z nią wcześniej. Tama wreszcie pękła. Sześciomiesięczne milczenie Franka dobiegło końca. Mężczyzna zaczął mówić i nie zamierza przestać dopóki nie powie wszystkiego. Włącznie z tym, co w ostatnim półroczu odbierało mu mowę. W ten sposób będziemy cofać się w czasie, ale nie tylko. Bo później swoją historię opowie Maggie. Jej relacja powstała, zanim kobieta trafiła do szpitala, zanim dokonała zamachu na własne życie. Dwie perspektywy, dwie narracje pierwszoosobowe, spięte fragmentami spisanymi w trzeciej osobie. I jeden ciąg wydarzeń. Katastrofalne, ale i niepozbawione zwykłego ludzkiego szczęścia dzieje rodziny niby z życia wziętej. Zwyczajnych ludzi, których spotkało wiele dobrego, ale i niestety wiele złego.

Zapytacie, skąd ten wybór? Co sprawiło, że sięgnęłam po lekturę dość odległą od moich zainteresowań literackich? Powieść egzystencjalna, psychologiczna, to jeszcze. Ale romans? Unikam jak pająków. A tu proszę: powieść, która bezsprzecznie posiada płaszczyznę romantyczną... Odpowiedź jest prosta: nie wiedziałam, na co się porywam. Nie zadałam sobie trudu zapoznania się z innymi informacjami na temat tej pozycji poza skrótowym opisem fabuły, który zasugerował mi przynależność „Cichych dni” Abbie Greaves do gatunku thrillera psychologicznego. I dobrze, bo inaczej umknęłaby mi naprawdę wartościowa pozycja. Bazująca na emocjach i to w stylu, którego nie powstydziłby się ktoś dużo bardziej doświadczony w pisarstwie od Greaves. Stawiam dolary przeciwko zapałkom, że niejeden od dawna działający na rynku literackim autor, i niejedna autorka, pozazdroszczą tej debiutantce. Jestem przekonana, że wielu pisarzy/wiele pisarek chciałoby mieć w swojej bibliografii tak emocjonującą rzecz. Tym bardziej, że jej zasięg wydaje się naprawdę bardzo szeroki. To jedna z tych raczej rzadkich powieści, która może spodobać się dosłownie każdemu, bez względu na preferencje literackie. Chociaż może nie od początku. W każdym razie u mnie proces zatapiania się w tej lekturze trochę potrwał. Jej otwarcie zaintrygowało, ale podczas pierwszej fazy związku Franka i Margot, mocno się niecierpliwiłam. Słodkie chwile szczęścia młodej pary, to nie jest coś, o czym chciałoby mi się czytać. Więc walczyłam. Walczyłam z przemożną potrzebą przerwania lektury, ponieważ wiedziałam, że jak ulegnę to już nigdy do tej opowieści nie wrócę, że nie znajdę już w sobie motywacji do podjęcia przerwanego wątku. A chciałam wiedzieć, dlaczego emerytowany nauczyciel akademicki postanowił milczeć. Co doprowadziło owego sympatycznego człowieka do tej nietypowej postawy. Jak się okazało od zawsze małomównego, z trudem nawiązującego przyjaźnie, ale też bezgranicznie oddanego miłości swojego życia. Najwyraźniej jego zupełnego przeciwieństwa – kobiety gadatliwej, towarzyskiej, ale niechętnie dzielącej się informacjami o sobie. Paradoksalnie to na co dzień mniej wylewny Frank chętniej zapoznawał ją z własną biografią. Z natury rozmowna Maggie zwykle unikała takich zwierzeń. Wolała skupiać się na czasie teraźniejszym. Na budowie życia z Frankiem. Można powiedzieć, że ci ludzie to bratnie dusze – dwie połówki tego samego jabłka. Co nie znaczy, że nie mają przed sobą tajemnic, że dzieje każdego z nich nie są naznaczone obszarami, o których to drugie nie wie. Początkowo przy „Cichych dniach” trzymał mnie jedynie sekret Franka (ale z czasem argumenty przemawiające za tą książką się rozmnożyły). Sekret, który na sześć miesięcy dosłownie odebrał mu mowę. Mężczyzna nadal okazywał miłość, oddanie, maksymalne przywiązanie i troskę Maggie, tyle że bez słów. To jednak jej nie wystarczało. Ta straszna cisza w końcu doprowadziła ją do ostateczności. Ale być może nie tylko ona. Bo w życiu Hobbsów wydarzyło się dość, by złamać nawet najsilniejszą psychikę. „Ciche dni” mówią między innymi o tym, że czasem dobre intencje mają iście tragiczne skutki, że nie zawsze działanie w dobrej wierze przynosi pożądane owoce. To również opowieść o trudach rodzicielstwa. O szczęściu, jakie daje kochającym rodzicom dziecko, ale też o przygniatającej odpowiedzialności, jaka przychodzi wraz z jego narodzinami. I nieprzewidzianych, niezależnych od nas czynnikach, które niszczą wszystko, na co z takim poświeceniem przez lata pracowaliśmy. Powoli wyniszczają osobę, którą kochamy najbardziej na świecie, dla której zrobilibyśmy wszystko, gdyby tylko dała nam szansę. Cały tragizm sytuacji w jakiej znaleźli się Hobbsowie, krótko przed zapanowaniem milczenia Franka, zasadza się na niemocy. Chcieli pomóc, a tylko zaszkodzili. Tak, tylko czy dało się inaczej? Czy mogli zrobić coś lepiej? Być może tak. Być może Frank ma słuszność obwiniając siebie. Albo winna jest jego żona. Albo ich córka. Albo nikt. Abbie Greaves każe nam dogłębnie się nad tym zastanowić. Zmusi nas do refleksji, do długiej zadumy nie tylko nad życiem bohaterów jej poruszającego pisarskiego debiutu, ale i nad życiem w ogóle. Ile zależy od przypadku? Ile od zewnętrznych czynników? Ile od środowiska, a ile od wychowania? Choćbyśmy nie wiadomo jak się starali, cierpienia i tak nie unikniemy. Możemy zawsze działać w dobrej wierze, możemy wiele energii poświecić na budowanie bezpiecznego rodzinnego gniazdka, możemy kochać i być kochanymi, ale to nie wystarczy, by uniknąć katuszy istnienia. Historia Hobbsów wyciska łzy z oczu, ale i trzyma w nieznośnym wręcz napięciu. W oczekiwaniu na promyk nadziei w tym niemiłosiernie przedłużającym się czarnym okresie życia kochających się ludzi, którzy nie mieli dużych wymagań. Ale czasami nawet niewielkie wymagania to za dużo. Nawet niewygórowane potrzeby mogą doprowadzić do niezwykle bolesnego upadku. Takiego, z którego być może już nigdy się nie podniesiemy. „Ciche dni” to niezwykle intymna opowieść, która rozwija się dość wolno (choć książka jest stosunkowo krótka: trochę ponad trzysta stron), ale gdy już nabiera rozpędu, to... rani z całą mocą. Miejscami podnosi wprawdzie na duchu, ale uczuciem, które będzie w Was dominować najprawdopodobniej będzie rozdzierający smutek. Depresyjna to opowieść, która z pospolitości czyni coś niezapomnianego. Zwyczajna opowiastka, przez którą nabawiłam się swoistego psychicznego kaca. Za co, jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, jestem Abbie Greaves niezmiernie wdzięczna.

Bolesna to rzecz. Rozstrajająca podróż w głąb człowieczego istnienia. Przeprawa przez dolę i niedolę kochających się osób, którzy być może już za chwilę będą musieli się rozstać. „Ciche dni”, debiutancka powieść Abbie Greaves, gwiazdy wschodzącej nie tylko na jej rodzimym, brytyjskim podwórku wydawniczym, to piękna i zarazem straszna historia o ludziach, którzy rozpaczliwie starają się wydostać z matni, w jakiej się znaleźli albo ze swojej winy, albo nie. Prosta opowieść prawie w całości zbudowana z niewyszukanych, niecharakterystycznych motywów. Nie wierzycie, że to może być klucz do Waszych serc? To gorąco zachęcam do sprawdzenia się właśnie z tą pozycją. Myślę, że to doświadczenie Wam się opłaci.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz