środa, 29 kwietnia 2020

„Abigail Haunting” (2020)


Po zakończeniu toksycznego związku Katie wraca do miasteczka, w którym się wychowała. Do domu swojej matki zastępczej, Marge, która w przeszłości przysporzyła jej wiele cierpień. Kobieta nie opuszcza domu i niewiele mówi, a zakupy dostarcza jej nieznany Katie mężczyzna imieniem Walter. Dziewczyna odnawia znajomość ze swoim kolegą ze szkoły Brianem, który od rozstania z żoną praktycznie samotnie wychowuje kilkuletniego syna Gavina. Katie w domu Marge czuje się bardziej nieswojo niż kiedykolwiek wcześniej. Coraz bardziej utwierdza się bowiem w przekonaniu, że tkwi w nim jakaś nadnaturalna obecność, która stanowi ogromne zagrożenie dla wszystkich domowników.

„Abigail Haunting” to zrealizowany za zaledwie sześćdziesiąt tysięcy dolarów (szacunkowo) amerykański horror nastrojowy ze stajni Indie Film Factory, studia filmowego z siedzibą w Las Vegas, założonego z myślą o niezależnych twórcach przez Charismę Manulat, współautorkę scenariusza „Abigail Haunting”. Scenariusz tworzyła razem ze swoim mężem i współwłaścicielem Indie Film Factory, Kellym Schwarze, który już w pojedynkę zasiadł na krześle reżyserskim. Zdjęcia powstawały w Nevadzie, a dystrybucję rozpoczęto w marcu 2020 roku w Internecie i na DVD.

Nawiedzony dom. Młoda kobieta po przejściach, rodzinne tajemnice... I to w zasadzie tyle. „Abigail Haunting” to film jakich wiele. Na niższej półce filmowego horroru. Bo nie ma tu tej iskry, która podtrzymywałaby zainteresowanie widza. A w każdym razie nie moje. Film otwiera niewiele mówiąca scena w motelu, w której widzimy dwóch mężczyzn i jedną kobietę (główną bohaterkę filmu imieniem Katie), którzy w domyśle właśnie dokonali przestępstwa. Teraz dochodzi do czegoś jeszcze poważniejszego i dziewczyna oddala się samochodem z łupem oraz pistoletem. Czołówka, podczas której wybrzmiewa niepasująca do posępnej scenerii piosenka. Pustynnego krajobrazu, przez który przemyka samochód z Katie za kierownicą. W ogóle prawie cała ścieżka dźwiękowa „Abigail Haunting”, za którą odpowiadał Eric Rickey, wydawała mi się oderwana od obrazu, zupełnie jakby akompaniowała innej, pogodniejszej opowieści. Zdjęcia Michaela Tushausa według mnie zasługiwały na lepszy scenariusz. Atmosfera, którą nie bez pomocy innych, udało mu się wytworzyć w moim mniemaniu jest najsilniejszym składnikiem „Abigail Haunting”. Właściwie jedynym, dla którego z takim mozołem przedzierałam się przez niezachęcające wprowadzenie i rozwinięcie tej pospolitej opowiastki o nawiedzonym domu. Z lekka przybrudzony, ponury i dostatecznie mroczny klimat małego pustynnego miasteczka ewentualnie osady, w którym przycupnął robiący nie mniej złowieszcze wrażenie owiany złą sławą, zaniedbany domek należący do matki zastępczej Katie, która albo jest chora psychicznie (agorafobia i schizofrenia?), albo znajduje się pod kontrolą jakiejś siły nieczystej, albo wszystko naraz – pod tym względem omawiany obraz Kelly'ego Schwarze w moim oczach się bronił, ale szybko dotarło do mnie, że realizatorzy nie mają zamiaru właściwie tego osiągnięcia ukierunkować. Wprawdzie widać dość liczne starania w kierunku intensyfikowania napięcia, ale w takich razach zamiast silnych emocji czułam narastające znużenie. Czyli podczas standardowych samotnych wędrówek po skąpanym w efektownie przyblakłych ciemnościach drewnianym domu i stojącej w jego pobliżu, również należącej do Marge, rozchwianej szopie. Podczas podążania za tajemniczym głosem i innymi alarmującymi dźwiękami rozchodzącymi się w tych przeklętych budowlach. A przynajmniej wiele wskazuje na to, że w tym zacisznym miejscu zagnieździła się jakaś nadnaturalna istota (bądź istoty), napędzana żądzą krzywdzenia śmiertelników. Na upartego można doszukiwać się tutaj bowiem również znaków świadczących za chorobą psychiczną Katie, ale jeśli nawet twórcy ostatecznie pójdą tą drogą, to do tego czasu ewidentnie szczędzą nam przesłanek wskazujących na to bardziej przyziemne wyjaśnienie zagadki domu Marge. Już sam tytuł filmu każe sądzić, że to opowieść o nawiedzeniu przez ducha, ale na tym bynajmniej nie kończą się takie wskazania interpretacyjne. Z drugiej strony sceptycyzm Briana bywa zaraźliwy, a i Katie z czasem zaczyna przypominać stereotypową pacjentką szpitala psychiatrycznego. Wcielająca się w tę rolę Chelsea Jurkiewicz ma dobre momenty, ale częściej balansuje na granicy groteski przez zdecydowanie przesadzoną ekspresję. Innymi razy natomiast wydaje się nazbyt powściągliwa w odmalowywaniu emocji, a chwilami gestykuluje bez seansu, jakby stała na deskach jakiegoś podrzędnego teatrzyku. Austin Collazo w roli Briana, kolegi z dzieciństwa Katie, z którym po powrocie do domu Marge odnawia znajomość, jest natomiast tak niesamowicie „drewniany”, że aż można sobie na nim zęby połamać. Michael Monteiro w roli tajemniczego dobroczyńcy Marge, Waltera, robi wrażenie, jakby czytał wprost z kartki. Podobnie mały Zander Garcia kreujący Gavina, syna Briana. W mojej ocenie tylko Brenda Daly jako Marge udźwignęła swoją, nie tak znowu łatwą, rolę. Bezdenna pustka w oczach, złośliwe uśmieszki od czasu do czasu przemykające po jej poza tym nieruchomej twarzy, złowieszcze brzmienie głosu i całkiem naturalna gwałtowność, w jaką wpada całe jej ciało w rzadkich, ale dzięki niej w miarę widowiskowych momentach. Choć nie jestem do końca przekonana, czy w omówieniu „Abigail Haunting” powinno się, w jakimkolwiek miejscu, stawiać taki przymiotnik, jak „widowiskowy”. Jakoś nie pasuje mi to słowo do tej nieumiejętnie posklejanej opowieści.

(źródło: https://www.amazon.com/)
Fabułę „Abigail Haunting” skonstruowano w oparciu o sprawdzone motywy kina grozy. Motywy niezliczoną już ilość razy wykorzystywane, zwłaszcza w horrorach o zjawiskach nadprzyrodzonych, tradycyjne, a niektórzy pewnie powiedzą oklepane, wtórne, wyeksploatowane do granic możliwości. Ja tam w to wątpię – uważam, że ta konwencja ma nam jeszcze wiele do zaoferowania, ale radzę nie spodziewać się takiej szczodrej oferty od „Abigail Haunting” Kelly'ego Schwarze. Mnie tam na oryginalności niespecjalnie zależy – tak naprawdę to generalnie większą przyjemność czerpię z obcowania ze znanymi składnikami fabularnymi – ale, że tak powiem, zapożyczać też trzeba umieć. Beznamiętne przekładanie na ekran sprawdzonych motywów kina grozy, rzucające się w oczy gubienie się w niezawiłym przecież schemacie i wreszcie brak tej iskry, która przekonałaby mnie, że była w tym jakaś pasja, radość tworzenia, szczere pragnienie podzielenia się swoich entuzjazmem z publicznością. Że choć nieidealny, to przynajmniej był to projekt tworzony nie tylko ze zrozumieniem prawideł, jakimi rządzi się ten gatunek (horror o rzekomych czy faktycznych zjawiskach nadprzyrodzonych), ale i z prawdziwą miłością do niego. W „Abigail Haunting” tego nie czułam, pomimo satysfakcjonującej mnie oprawy wizualnej, tj. atmosfery panującej w domu i szopie Marge i w ogóle całej tej pustynnej okolicy, w której stoją owe najwyraźniej przeklęte budynki. Nie potrafiłam wejść w tę opowieść głównie dlatego, że prowadzono ją w dość niekonsekwentny, nieskoordynowany sposób. Gwałtowne przeskoki od zbliżającej się konfrontacji z nieznanym do względnie spokojnych momentów dnia codziennego... To chyba miał być suspens, ale zamiast niecierpliwego oczekiwania na spodziewaną ingerencję sił nieczystych w życie śmiertelników, wybuch przemocy, czy czegoś w tym rodzaju, jedyny skutek jaki odnosiły na mnie te zabiegi, to usypianie czujność. Powiecie: to już coś, bo jak twórcy wreszcie przejdą do zmasowanego ataku, to nie obejdzie się bez zaskoczenia, a może nawet szoku. Tak, ale nie wiem, co musieliby pokazać, żeby wyrwać mnie z tego letargu, w który sami mnie wpędzili podczas pierwszego etapu zmagań z domniemanym agresywnym duchem. Ot, lampka w pokoju Katie „sama” się zapala, coś niewidzialnego atakuje ją w szopie, bałagan sam się robi (to zupełnie jak u mnie w pokoju!), światło latarki wyławia na ułamek sekundy jakąś widmową postać, a Marge dostaje ataku, który bardziej przypomina opętanie przez demona, ale równie dobrze mogło go nie być. To się dopiero okaże, kiedy twórcy udzielą nam klarownej odpowiedzi na doprawdy niepalące pytanie o naturę zagrożenia czyhającego, jak się okaże, nie tylko w domu i szopie Marge. Jedyna całkiem silnie przykuwająca moją uwagę sekwencja ma miejsce w miejscowych barze, a konkretniej w toalecie dla klientów. Migające światło i realistycznie prezentująca się (a bo charakteryzacja nie jest przekombinowana) zjawa płci żeńskiej nieubłaganie sunąca w kierunku dosłownie sparaliżowanej strachem Katie. Wrażenie może i nie jest całkiem upiorne, ale wreszcie nastąpiło jakieś drgnięcie. Długo wyczekiwany przeze mnie dreszczyk emocji. Niewielki, ale zawsze to coś. Od tego momentu robi się trochę ciekawiej. Akcja nabiera dynamizmu, gwałtowności, ale już nie do końca nieobliczalności. Nadal standard goni standard i co gorsza nie zobaczymy już nic tak emocjonująco, jak scenka w barowej toalecie. A jakby tego było mało Chelsea Jurkiewicz nabiera takiej karykaturalności, a Austin Collazo, co wcześniej wydawało mi się niewykonalne, jeszcze większej drętwoty, że człowiek zaczyna się zastanawiać, czy aby to nie miała być parodia horrorów o zjawiskach nadprzyrodzonych i/lub chorych psychicznie jednostkach takich jak być może Marge i jej adoptowana, dorosła już córka Katie. Ale nie! Oni tak na poważnie... Jednak wbrew wszelkim przewidywaniom na koniec dostałam coś, co odrobinkę osłabiło cierpki posmaczek wywołany tym całym groteskowym przedstawieniem wystawionym tuż przed. Interesujące, dość pomysłowe, chociaż niewywołujące jakichś skrajnie silnie emocji, zamknięcie, jak dotychczas błędnie zakładałam, całkiem pozbawionej kreatywność opowieści o prawdopodobnie nawiedzonym domu w Nevadzie. Nie nazwałabym tego wielką innowacją, ale lekkie tchnienie niepospolitości do mnie dotarło. I co ważniejsze na usta aż cisnęło mi się: „Witamy w Strefie Mroku!”. Szkoda, że dopiero na końcu.

Nie, nie, nie. „Abigail Haunting” Kelly'ego Schwarze to w moim mniemaniu nie jest horror, któremu warto poświęcać uwagę. Chyba że naprawdę nie ma się innego pomysłu na spędzenie czasu wolnego. Chociaż i w takim przypadku radziłabym zastanowić się, czy nie lepiej po prostu wybrać się na rekreacyjny spacer. Ten niskobudżetowy twór, moim zdaniem, wprawdzie nie jest zupełnie pozbawiony plusów, z których największym jest niewątpliwie, to znaczy według mnie, dość mroczna oprawa wizualna (kolorystyka zdjęć), ale żeby jeszcze coś z tego wynikało... Tak by było, gdyby trafił się lepszy scenariusz. Zgrabniej rozsnuty, bo w takiej rozproszonej formie naprawdę ciężko się odnaleźć. Trudno się w to zaangażować, bo twórcy wydają się robić wszystko by odciągać naszą uwagę od ekranu. A przynajmniej moją, bo choć bardzo się starałam nie zdołałam wykrzesać z siebie zainteresowania tym konwencjonalnym (może poza końcówką) horrorem o najprawdopodobniej nawiedzonym domu, stojącym w nie tak znowu pospolitej, pustynnej scenerii. Z drobnymi wyjątkami, ale... No właśnie, drobnymi.

3 komentarze: