Po
zakończeniu toksycznego związku Katie wraca do miasteczka, w którym
się wychowała. Do domu swojej matki zastępczej, Marge, która w
przeszłości przysporzyła jej wiele cierpień. Kobieta nie opuszcza
domu i niewiele mówi, a zakupy dostarcza jej nieznany Katie
mężczyzna imieniem Walter. Dziewczyna odnawia znajomość ze swoim
kolegą ze szkoły Brianem, który od rozstania z żoną praktycznie
samotnie wychowuje kilkuletniego syna Gavina. Katie w domu Marge
czuje się bardziej nieswojo niż kiedykolwiek wcześniej. Coraz
bardziej utwierdza się bowiem w przekonaniu, że tkwi w nim jakaś
nadnaturalna obecność, która stanowi ogromne zagrożenie dla
wszystkich domowników.
„Abigail
Haunting” to zrealizowany za zaledwie sześćdziesiąt tysięcy
dolarów (szacunkowo) amerykański horror nastrojowy ze stajni Indie
Film Factory, studia filmowego z siedzibą w Las Vegas, założonego
z myślą o niezależnych twórcach przez Charismę Manulat,
współautorkę scenariusza „Abigail Haunting”. Scenariusz
tworzyła razem ze swoim mężem i współwłaścicielem Indie Film
Factory, Kellym Schwarze, który już w pojedynkę zasiadł na
krześle reżyserskim. Zdjęcia powstawały w Nevadzie, a dystrybucję
rozpoczęto w marcu 2020 roku w Internecie i na DVD.
Nawiedzony
dom. Młoda kobieta po przejściach, rodzinne tajemnice... I to w
zasadzie tyle. „Abigail Haunting” to film jakich wiele. Na
niższej półce filmowego horroru. Bo nie ma tu tej iskry, która
podtrzymywałaby zainteresowanie widza. A w każdym razie nie moje.
Film otwiera niewiele mówiąca scena w motelu, w której widzimy
dwóch mężczyzn i jedną kobietę (główną bohaterkę filmu
imieniem Katie), którzy w domyśle właśnie dokonali przestępstwa.
Teraz dochodzi do czegoś jeszcze poważniejszego i dziewczyna oddala
się samochodem z łupem oraz pistoletem. Czołówka, podczas której
wybrzmiewa niepasująca do posępnej scenerii piosenka. Pustynnego
krajobrazu, przez który przemyka samochód z Katie za kierownicą. W
ogóle prawie cała ścieżka dźwiękowa „Abigail Haunting”, za
którą odpowiadał Eric Rickey, wydawała mi się oderwana od
obrazu, zupełnie jakby akompaniowała innej, pogodniejszej
opowieści. Zdjęcia Michaela Tushausa według mnie zasługiwały na
lepszy scenariusz. Atmosfera, którą nie bez pomocy innych, udało
mu się wytworzyć w moim mniemaniu jest najsilniejszym składnikiem
„Abigail Haunting”. Właściwie jedynym, dla którego z takim
mozołem przedzierałam się przez niezachęcające wprowadzenie i
rozwinięcie tej pospolitej opowiastki o nawiedzonym domu. Z lekka
przybrudzony, ponury i dostatecznie mroczny klimat małego pustynnego
miasteczka ewentualnie osady, w którym przycupnął robiący nie
mniej złowieszcze wrażenie owiany złą sławą, zaniedbany domek
należący do matki zastępczej Katie, która albo jest chora
psychicznie (agorafobia i schizofrenia?), albo znajduje się pod
kontrolą jakiejś siły nieczystej, albo wszystko naraz – pod tym
względem omawiany obraz Kelly'ego Schwarze w moim oczach się
bronił, ale szybko dotarło do mnie, że realizatorzy nie mają
zamiaru właściwie tego osiągnięcia ukierunkować. Wprawdzie widać
dość liczne starania w kierunku intensyfikowania napięcia, ale w
takich razach zamiast silnych emocji czułam narastające znużenie.
Czyli podczas standardowych samotnych wędrówek po skąpanym w
efektownie przyblakłych ciemnościach drewnianym domu i stojącej w
jego pobliżu, również należącej do Marge, rozchwianej szopie.
Podczas podążania za tajemniczym głosem i innymi alarmującymi
dźwiękami rozchodzącymi się w tych przeklętych budowlach. A
przynajmniej wiele wskazuje na to, że w tym zacisznym miejscu
zagnieździła się jakaś nadnaturalna istota (bądź istoty),
napędzana żądzą krzywdzenia śmiertelników. Na upartego można
doszukiwać się tutaj bowiem również znaków świadczących za
chorobą psychiczną Katie, ale jeśli nawet twórcy ostatecznie
pójdą tą drogą, to do tego czasu ewidentnie szczędzą nam
przesłanek wskazujących na to bardziej przyziemne wyjaśnienie
zagadki domu Marge. Już sam tytuł filmu każe sądzić, że to
opowieść o nawiedzeniu przez ducha, ale na tym bynajmniej nie
kończą się takie wskazania interpretacyjne. Z drugiej strony
sceptycyzm Briana bywa zaraźliwy, a i Katie z czasem zaczyna
przypominać stereotypową pacjentką szpitala psychiatrycznego.
Wcielająca się w tę rolę Chelsea Jurkiewicz ma dobre momenty, ale
częściej balansuje na granicy groteski przez zdecydowanie
przesadzoną ekspresję. Innymi razy natomiast wydaje się nazbyt
powściągliwa w odmalowywaniu emocji, a chwilami gestykuluje bez
seansu, jakby stała na deskach jakiegoś podrzędnego teatrzyku.
Austin Collazo w roli Briana, kolegi z dzieciństwa Katie, z którym
po powrocie do domu Marge odnawia znajomość, jest natomiast tak
niesamowicie „drewniany”, że aż można sobie na nim zęby
połamać. Michael Monteiro w roli tajemniczego dobroczyńcy Marge,
Waltera, robi wrażenie, jakby czytał wprost z kartki. Podobnie mały
Zander Garcia kreujący Gavina, syna Briana. W mojej ocenie tylko
Brenda Daly jako Marge udźwignęła swoją, nie tak znowu łatwą,
rolę. Bezdenna pustka w oczach, złośliwe uśmieszki od czasu do
czasu przemykające po jej poza tym nieruchomej twarzy, złowieszcze
brzmienie głosu i całkiem naturalna gwałtowność, w jaką wpada
całe jej ciało w rzadkich, ale dzięki niej w miarę widowiskowych
momentach. Choć nie jestem do końca przekonana, czy w omówieniu
„Abigail Haunting” powinno się, w jakimkolwiek miejscu, stawiać
taki przymiotnik, jak „widowiskowy”. Jakoś nie pasuje mi to
słowo do tej nieumiejętnie posklejanej opowieści.
|
(źródło: https://www.amazon.com/) |
Fabułę
„Abigail Haunting” skonstruowano w oparciu o sprawdzone motywy
kina grozy. Motywy niezliczoną już ilość razy wykorzystywane,
zwłaszcza w horrorach o zjawiskach nadprzyrodzonych, tradycyjne, a
niektórzy pewnie powiedzą oklepane, wtórne, wyeksploatowane do
granic możliwości. Ja tam w to wątpię – uważam, że ta
konwencja ma nam jeszcze wiele do zaoferowania, ale radzę nie
spodziewać się takiej szczodrej oferty od „Abigail Haunting”
Kelly'ego Schwarze. Mnie tam na oryginalności niespecjalnie zależy
– tak naprawdę to generalnie większą przyjemność czerpię z
obcowania ze znanymi składnikami fabularnymi – ale, że tak
powiem, zapożyczać też trzeba umieć. Beznamiętne przekładanie
na ekran sprawdzonych motywów kina grozy, rzucające się w oczy
gubienie się w niezawiłym przecież schemacie i wreszcie brak tej
iskry, która przekonałaby mnie, że była w tym jakaś pasja,
radość tworzenia, szczere pragnienie podzielenia się swoich
entuzjazmem z publicznością. Że choć nieidealny, to przynajmniej
był to projekt tworzony nie tylko ze zrozumieniem prawideł, jakimi
rządzi się ten gatunek (horror o rzekomych czy faktycznych
zjawiskach nadprzyrodzonych), ale i z prawdziwą miłością do
niego. W „Abigail Haunting” tego nie czułam, pomimo
satysfakcjonującej mnie oprawy wizualnej, tj. atmosfery panującej w
domu i szopie Marge i w ogóle całej tej pustynnej okolicy, w której
stoją owe najwyraźniej przeklęte budynki. Nie potrafiłam wejść
w tę opowieść głównie dlatego, że prowadzono ją w dość
niekonsekwentny, nieskoordynowany sposób. Gwałtowne przeskoki od
zbliżającej się konfrontacji z nieznanym do względnie spokojnych
momentów dnia codziennego... To chyba miał być suspens, ale
zamiast niecierpliwego oczekiwania na spodziewaną ingerencję sił
nieczystych w życie śmiertelników, wybuch przemocy, czy czegoś w
tym rodzaju, jedyny skutek jaki odnosiły na mnie te zabiegi, to
usypianie czujność. Powiecie: to już coś, bo jak twórcy wreszcie
przejdą do zmasowanego ataku, to nie obejdzie się bez zaskoczenia,
a może nawet szoku. Tak, ale nie wiem, co musieliby pokazać, żeby
wyrwać mnie z tego letargu, w który sami mnie wpędzili podczas
pierwszego etapu zmagań z domniemanym agresywnym duchem. Ot, lampka
w pokoju Katie „sama” się zapala, coś niewidzialnego atakuje ją
w szopie, bałagan sam się robi (to zupełnie jak u mnie w pokoju!),
światło latarki wyławia na ułamek sekundy jakąś widmową
postać, a Marge dostaje ataku, który bardziej przypomina opętanie
przez demona, ale równie dobrze mogło go nie być. To się dopiero
okaże, kiedy twórcy udzielą nam klarownej odpowiedzi na doprawdy
niepalące pytanie o naturę zagrożenia czyhającego, jak się
okaże, nie tylko w domu i szopie Marge. Jedyna całkiem silnie
przykuwająca moją uwagę sekwencja ma miejsce w miejscowych barze,
a konkretniej w toalecie dla klientów. Migające światło i
realistycznie prezentująca się (a bo charakteryzacja nie jest
przekombinowana) zjawa płci żeńskiej nieubłaganie sunąca w
kierunku dosłownie sparaliżowanej strachem Katie. Wrażenie może i
nie jest całkiem upiorne, ale wreszcie nastąpiło jakieś
drgnięcie. Długo wyczekiwany przeze mnie dreszczyk emocji.
Niewielki, ale zawsze to coś. Od tego momentu robi się trochę
ciekawiej. Akcja nabiera dynamizmu, gwałtowności, ale już nie do
końca nieobliczalności. Nadal standard goni standard i co gorsza
nie zobaczymy już nic tak emocjonująco, jak scenka w barowej
toalecie. A jakby tego było mało Chelsea Jurkiewicz nabiera takiej
karykaturalności, a Austin Collazo, co wcześniej wydawało mi się
niewykonalne, jeszcze większej drętwoty, że człowiek zaczyna się
zastanawiać, czy aby to nie miała być parodia horrorów o
zjawiskach nadprzyrodzonych i/lub chorych psychicznie jednostkach
takich jak być może Marge i jej adoptowana, dorosła już córka
Katie. Ale nie! Oni tak na poważnie... Jednak wbrew wszelkim
przewidywaniom na koniec dostałam coś, co odrobinkę osłabiło
cierpki posmaczek wywołany tym całym groteskowym przedstawieniem
wystawionym tuż przed. Interesujące, dość pomysłowe, chociaż
niewywołujące jakichś skrajnie silnie emocji, zamknięcie, jak
dotychczas błędnie zakładałam, całkiem pozbawionej kreatywność
opowieści o prawdopodobnie nawiedzonym domu w Nevadzie. Nie
nazwałabym tego wielką innowacją, ale lekkie tchnienie
niepospolitości do mnie dotarło. I co ważniejsze na usta aż
cisnęło mi się: „Witamy w Strefie Mroku!”. Szkoda, że dopiero
na końcu.
Nie,
nie, nie. „Abigail Haunting” Kelly'ego Schwarze to w moim
mniemaniu nie jest horror, któremu warto poświęcać uwagę. Chyba
że naprawdę nie ma się innego pomysłu na spędzenie czasu
wolnego. Chociaż i w takim przypadku radziłabym zastanowić się,
czy nie lepiej po prostu wybrać się na rekreacyjny spacer. Ten
niskobudżetowy twór, moim zdaniem, wprawdzie nie jest zupełnie
pozbawiony plusów, z których największym jest niewątpliwie, to
znaczy według mnie, dość mroczna oprawa wizualna (kolorystyka
zdjęć), ale żeby jeszcze coś z tego wynikało... Tak by było,
gdyby trafił się lepszy scenariusz. Zgrabniej rozsnuty, bo w takiej
rozproszonej formie naprawdę ciężko się odnaleźć. Trudno się w
to zaangażować, bo twórcy wydają się robić wszystko by odciągać
naszą uwagę od ekranu. A przynajmniej moją, bo choć bardzo się
starałam nie zdołałam wykrzesać z siebie zainteresowania tym
konwencjonalnym (może poza końcówką) horrorem o
najprawdopodobniej nawiedzonym domu, stojącym w nie tak znowu
pospolitej, pustynnej scenerii. Z drobnymi wyjątkami, ale... No
właśnie, drobnymi.
Taka długa recenzja i na końcu cios, że nie warto oglądać ;p Lubię Twój styl :D
OdpowiedzUsuń:D
UsuńMoże kiedyś obejrzę :)
OdpowiedzUsuń