niedziela, 12 kwietnia 2020

„W otchłani lęku” (2019)


Studentka Siobhan wybiera się w rejs z rybakami, celem zebrania materiałów do swojej pracy doktorskiej. Przesądna załoga trawlera nie przyjmuje jej serdecznie, ponieważ wierzą, że rudowłose kobiety na pokładzie przynoszą pecha. Niedługo po wypłynięciu na pełne wody do ich kutra przyczepia się nieznany organizm, który jak później się okazuje ma właściwości pasożytnicze. Rozległa wiedza Siobhan o stworzeniach morskich pomaga im w nierównej walce z tajemniczym stworzeniem, ale finalnie może okazać się niewystarczająca. Poza tym członkowie załogi nie uznają za stosowne wykonywać co bardziej restrykcyjnych zaleceń młodej kobiety.

„W otchłani lęku” (oryg. „Sea Fever”) to pełnometrażowy debiut fabularny Irlandki Neasy Hardiman, oparty na jej własnym scenariuszu, w którym zdążono już znaleźć ukłony w stronę „Obcego - 8. pasażera Nostromo” Ridleya Scotta, „Coś” Johna Carpentera, „Planety wampirów” Mario Bavy oraz kultowych body horrorów Davida Cronenberga. Hardiman przyznaje, że czerpała inspirację ze znanych horrorów science fiction, ale osobiście klasyfikuje swój film jako thriller psychologiczny z elementami fantastyki naukowej. Irlandzko-amerykańsko-brytyjsko-szwedzko-belgijski obraz w reżyserii Neasy Hardiman swoją premierę miał we wrześniu 2019 roku na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Toronto, a do szerszego obiegu (VOD) trafił w kwietniu 2020 roku.

„Lewiatan” George'a P. Cosmatosa i „Obcy z głębin” Seana S. Cunninghama. O tych pozycjach przede wszystkim myślałam podczas zaskakująco przyjemnego seansu „W otchłani lęku”. Choć podobieństwa nie są szczególnie duże. Ośmielę się nie zgodzić z reżyserką i zarazem scenarzystką tego obrazu w kwestii jego klasyfikacji gatunkowej. Horror, nie thriller – tak uważam. Horror science fiction/eko horror, dość mocno skoncentrowany na postaciach. Na ludziach, którzy nieoczekiwanie znaleźli się w śmiertelnie groźnym położeniu, spowodowanym przez nieznane biologom stworzenie żyjące w oceanicznych głębinach (w Atlantyku). Neasa Hardiman chciała przede wszystkim zwrócić naszą uwagę na ogromną odpowiedzialność, jaka spoczywa na całym gatunku ludzkim. Odpowiedzialność za planetę, na której wszyscy żyjemy. Czasem wystarczy tylko jedna nieodpowiedzialna osoba, by zagrozić tysiącom, milionom, a może nawet miliardom ludzkich istnień. Podczas prac nad tą produkcją Hardiman myślała o kryzysie klimatycznym, ale niedługo po jej premierze przyszła pandemia COVID-19 i... niektórym mocno się skojarzyło. Mnie również, ale nie nazwałabym tego filmu proroczym. W przeciwieństwie do „Bastionu” Stephena Kinga (supergrypa), w „W otchłani lęku” nie znajdujemy szczególnie mocnych podobieństw do szalejącego koronawirusa – jedynie ogólny zarys fabularny (postępowanie w sytuacji kryzysowej), który w sumie można odnieść do każdej zarazy, która w szybkim czasie uszczupla populację ludzką. Zaznaczyć jednak muszę, że scenariusz omawianego obrazu nie skupia się na masowej eksterminacji ludzkości. Skala mikro ze złowieszczą zapowiedzią skali makro – z czymś takim zderza nas Neasa Hardiman w swoim fabularnym pełnometrażowym debiucie filmowym. Los ludzkości prawdopodobnie zależy od załogi kutra rybackiego. Decyzje, jakie podejmą przesądzą o życiu lub śmierci, jeśli już nie wszystkich przedstawicieli gatunku ludzkiego, to na pewno sporej części. Altruizm zderza się na ekranie z egoizmem. Tę drugą postawę trudno całkowicie potępić, bo zasadza się na naturalnym imperatywie przetrwania. Na początku, owszem, chodzi o pieniądze, ale gdy już dla wszystkich załogantów trawlera jasnym staje się to, że mogą zagrażać innym, włącza się najzwyczajniejsza w świecie chęć przeżycia. Nie ma w tym filmie klasycznych czarnych charakterów – są tylko ludzie, którzy robią to, co w danej chwili uważają za słuszne. Co nie znaczy, że takie jest. Chcą ocalić życie swoje i innych załogantów, naiwnie wierząc w omylność młodej studentki imieniem Siobhan. W bardzo dobrym stylu wykreowana przez Hermione Corfield czołowa bohaterka „W otchłani lęku” stara się uświadomić reszcie, jak wielka odpowiedzialność na nich spoczęła. Jak ogromne zagrożenie mogą sprowadzić na całą ludzkość, ale oni wolą myśleć, że jej czarny scenariusz się nie ziści. Wiara kontra nauka. Myślenie życzeniowe kontra racjonalizm. I wreszcie zamykanie oczu na potężne ryzyko w starciu z jego akceptacją i gotowością do poświęcenia. Siobhan jest gotowa zaryzykować własne życie dla dobra reszty ludzkości, ale wydaje się, że tylko ona potrafi zdobyć się na tak bohaterską postawę. Racje jej oponentów też jednak można zrozumieć, choć zauważalnie to po stronie Siobhan w tym jakże ważkim konflikcie Hardiman starała się postawić widza. Myślę, że jedną z największych zalet tego scenariusza jest należyte umotywowanie wszystkich posunięć bohaterów. Nie odnotowałam tutaj tak często spotykanego w kinie grozy, gwałtu na logice. Ani jednego nieuzasadnionego posunięcia. Każde podjęte działanie wynikało z jakiejś przesłanki. Nie chcę przez to powiedzieć, że wszystkie postacie, obiektywnie patrząc, postępują racjonalnie. Z ich subiektywnego punktu widzenia pewnie tak jest, ale w istocie to Siobhan przoduje w takim myśleniu. Przeprowadza chłodne kalkulacje, wyciąga logiczne wnioski, nie kieruje się przede wszystkim potrzebą ocalenia własnego życia, ani nawet życia swoich kompanów w tej nader uciążliwej oceanicznej podróży. Jest gotowa poświęcić jednostki, w tym siebie, dla dobra ogółu. Czy wszystkich załogantów jednostki pływającej, na której rozgrywa się prawie cała akcja „W otchłani lęku” czeka śmierć, to się dopiero okaże. Pewne jest jednak to, że Siobhan zrobi wszystko co w jej mocy, by nie dopuścić do rozprzestrzeniania się zarazy, która niekoniecznie dotknie każdego z nich. Tak się stanie, tylko jeśli nie uda im się znaleźć i zahamować źródła zakażenia. Bo jakimś niepojętym dla mnie sposobem umyka im coś, co myślę dla wielu widzów będzie aż nazbyt oczywiste.

Świecące kiczowatym białym światłem, nieznane ludzkości stworzenie osiadłe w atlantyckich głębinach, którego ogromu wzrokiem objąć niepodobna. Dostrzegamy jedynie fragmenty tej monstrualnej istoty (najczęściej macki), co było celowym zagraniem. Miała to być metafora niezbadanej części Natury. Symbol tego wszystkiego, co jeszcze nie zostało odkryte. Trochę to pachnie twórczością H.P. Lovecrafta – tajemnicze, groźne stworzenie morskie, które jednakowoż nie oddziaływało na mnie tak silnie, jak bestie, które narodziły się w mrocznej wyobraźni tego legendarnego pisarza. Nadzieję na odrażające widoki gąbczastego, pokrytego śluzem, pulsującego cielska na wzór najśmielszym kreatur z horrorów science fiction/body horrorów z lat 70-tych i 80-tych XX wieku, dał mi pierwszy kontakt załogantów feralnego trawlera z nieznanym. Lepka substancja wnikająca pod pokład przez drewniany kadłub w miejscach styku, jak się wkrótce okaże, macek świecącego stwora, z tą jednostką pływającą. I jeszcze ta paszcza... Szkoda, że twórcy nie poszli w tę stronę, że zamiast makabry dali mi tandetnie się prezentujące światła i w ogóle plastikową anatomię stwora. W moich oczach lepiej wypadały ujęcia okaleczeń, śmierci i wreszcie zakrwawionych ludzkich zwłok, chociaż przydałoby się tak szybko z kamerą od tych widoków nie uciekać. Tyle pracy twórcy efektów specjalnych widać w to włożyli, a operatorzy pod wodzą Neasy Hardiman nie uznali za konieczne dokładnie nam tego wszystkiego zaprezentować. Umiarkowanie krwawe migawki nie są tak znowu szybkie, żeby łatwo było to przegapić, ale trochę dłuższych zbliżeń w moich oczach przysłużyłoby się tej produkcji. No dobrze, poharatanej skórze jednego z załogantów można się przyjrzeć – dokładnie widzimy krew wypływającą z wielu miejsc w jego ciele, ale dokładnego widoku tych brzydkich ran postanowiono nam oszczędzić. To już śmielsze są szybkie akcje z oczami. W każdym razie widać, że Hardiman nie zamierzała epatować elementami gore, że bardziej zależało jej na stworzeniu wiarygodnego portretu spodziewanych zachowań ludzi postawionych w sytuacji bezpośredniego zagrożenia życia. Różnych zachowań w kontakcie z nieznanym, acz niewątpliwie śmiertelnie niebezpiecznym. Z istotą, która nie czuje do nich nienawiści, nie kieruje się pragnieniem unicestwiania innych organizmów żywych dla własnej przyjemności, z chęci zemsty etc. To czysta biologia. Taka już jej natura, że musi (nie chce) odbierać życie innym, by przedłużać swój gatunek. To coś w rodzaju pasożyta, ale nie takiego, który żywi się innymi organizmami. Wykorzystuje je do czegoś innego, czegoś równie naturalnego, jak potrzeba zdobywania pożywienia. Można więc powiedzieć, że potwór wykreowany na użytek „W otchłani lęku” nie jest zły w tradycyjnym rozumieniu tego słowa. Jest po prostu częścią złożonego ekosystemu – morskim drapieżnikiem postępującym tak jak Matka Natura chciała, a nie on sam sobie wybrał. Podobnie jak Siobhan istota ta działa w interesie swojego gatunku, ale bez wątpienia sytuacja tego gargantuicznego morskiego stwora jest bardziej komfortowa. Bo w przeciwieństwie do Siobhan nie wisi nad nim konieczność zaryzykowania własnego istnienia dla dobra ogółu. Na to tajemnicze stworzenie w tym biologicznych konflikcie interesów pewnie nie będzie się musiało porywać, ale już ta sympatyczna studentka taką presję odczuwa. Co więcej, na szali musi położyć również życie reszty osób przebywających na trawlerze, na którym rozszalała się tajemnicza zaraza. Klimat nie jest szczególnie mroczny, ani silnie klaustrofobiczny, ale myślę, że jak na standardy współczesnego kina „W otchłani lęku” od tej strony prezentuje się całkiem nieźle. Tak, można było to przyciemnić i ścieśnić. Tak, chciałoby się nieporównanie gęstszej atmosfery grozy, odbierającego dech poczucia przebywania w pułapce bez wyjścia, w „niewielkiej puszcze” przemierzającej depresyjny ocean kryjący niebezpieczne tajemnice. Chciałoby się przybrudzonych, przyblakłych zdjęć, które bardziej zdecydowanie intensyfikowałyby emocje przewidziane w tekście. Tak, można było to podkręcić, ale grunt, że nie jest kolorowo, że jakiś mrok z tego spoziera, że nie musiałam zmagać się z przyjaznymi żywymi barwami (one są, ale nie dominują), maksymalnie dopieszczonymi, czyściutkimi, malowniczymi, plastikowymi ujęciami, które nijak nie odzwierciedlałyby ciężkiej sytuacji, w jakiej znaleźli się bohaterowie „W otchłani lęku”. Udało się delikatnie to podkreślić – alienacja, zamknięcie na niewielkiej przestrzeni przemierzającej ogromny błękitny obszar i potencjalne zgubny czynnik ludzki, wszystko to odbija się w klimacie. Ale oczywiście nie tak silnie, jakbym sobie tego życzyła. To jednak nie jest powtórka z „Lewiatana” George'a P. Cosmatosa i „Obcego z głębin” Seana S. Cunninghama. Zbieżności fabularne są, ale jakość na pewno nie ta sama. Według mnie dużo słabsza, niemniej nie żałuję, że ten, bądź co bądź dość interesujący, spektakl obejrzałam. Zwłaszcza, że nawiązałam bliską znajomość z tak pięknie rozpisaną i odegraną postacią, jaką moim zdaniem jest Siobhan.

Pierwszy pełnometrażowy fabularny obraz irlandzkiej artystki Neasy Hardiman broni się wyrazistą pierwszoplanową postacią, ale i całkiem zgrabnie poprowadzonymi pozostałymi załogantami trawlera, na którym rozgrywa się niemal cała akcja tego, nie mam co do tego wątpliwości, horroru science fiction (jego reżyserka i scenarzystka bardziej skłania się ku thrillerowi) z całkiem zadowalająco rozwiniętą płaszczyzną psychologiczną. A przynajmniej mnie taki stopień rozwinięcia tego ostatniego w tym konkretnym przypadku satysfakcjonuje. W kontekście takiej historii. Nieszczególnie klimatycznej, niedostatecznie makabrycznej, ale jakoś wciągającej opowieści o rybakach i jednej studentce walczących z nadzwyczajnym stworzeniem żyjącym w Atlantyku. Myślę, że fani horrorów science fiction powinni sprawdzić „W otchłani lęku”. Zwłaszcza ci z nich, którzy wygórowanych oczekiwań nie mają. Ja tam całkiem nieźle to małe dziełko przyjęłam.

2 komentarze:

  1. Jakoś mnie do tego tytułu nie ciągnie. Może kiedyś zmienię zdanie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Obejrzałam , początek wydawał sie bardzo obiecujący. potem było juz tylko coraz nudniej , i tyle . Nic porywajacego .

    OdpowiedzUsuń