poniedziałek, 20 kwietnia 2020

„Guwernantka” (2020)


Lata 90-te XX wieku. Kate Mandell rezygnuje z posady szkolnej nauczycielki, by zostać guwernantką siedmioletniej Flory Fairchild, dziedziczki fortuny, która obecnie mieszka tylko z gosposią. W ogromnej, zabytkowej rezydencji. Drugi dziedzic, jej starszy brat Miles, przebywa w szkole z internatem, a ich rodzice zginęli przed paroma laty w wypadku samochodowym. Kate szybko zaprzyjaźnia się ze swoją małą podopieczną, ale sytuacja się komplikuje, gdy w domu nieoczekiwanie pojawia się Miles. Chłopak sprawia problemy, ale gosposia uparcie bagatelizuje tak niepokojące nową guwernantkę sygnały wysyłane przez Milesa. Na domiar złego Kate ma powody przypuszczać, że posiadłość Fairchildów jest nawiedzona przez duchy.

Pierwotnie wydana w 1898 roku powieść grozy „The Turn of the Screw” (pol. „W kleszczach lęku”) pióra Henry'ego Jamesa była wielokrotnie przenoszona na ekran, ale spośród wszystkich jej adaptacji i ekranizacji wciąż najbardziej docenia się „The Innocents” (pol. „W kleszczach lęku”) Jacka Claytona z 1961 roku. „The Turning (pol.Guwernantka"), brytyjsko-irlandzko-kanadyjsko-amerykański horror nastrojowy wyreżyserowany przez Florię Sigismondi, kojarzoną głównie z teledyskami, został dość swobodnie oparty na tej samej powieści, Scenariusz napisali Chad i Carey Hayesowie (m.in. „Dom woskowych ciał”, „Zamieć”, „Obecność”, „Obecność 2”), a budżet filmu oszacowano na czternaście milionów dolarów. Zdjęcia ruszyły w lutym 2018 roku w Irlandii, a w kwietniu produkcja była już gotowa. Domostwo, w którym rozgrywa się główna akcja „The Turning” to Killruddery House, rezydencja leżąca w hrabstwie Wicklow w Irlandii.

„The Tuning” Florii Sigismondi to jeden z najgorzej przyjętych horrorów głównego nurtu ostatnich lat. UWAGA SPOILER Najczęściej krytykuje się zakończenie, ale zdecydowanie rzadziej z powodu odstępstwa od literackiego oryginału. Częściej wyrzuca się mu nieczytelność, brak klarownego wyjaśnienia zjawisk zachodzących w rezydencji Fairchildów. Zachęcona tymi, notabene negatywnymi, opiniami, ponieważ sugerowały pójście za oryginałem, nielicho się zdziwiłam, gdy okazało się, że wręcz przeciwnie. Sigismondi faktycznie trochę namieszała – można było to przedstawić w bardziej spójny, nie tak pokombinowany sposób – ale gdybym nie znała reakcji wielu widzów, to powiedziałabym, że poskładanie tego w logiczną całość nie powinno nastręczać większych trudności. Tak czy inaczej dla mnie wszystko jest jasne. Aż za bardzo. A reżyserka „The Turning” zapewniała, że nie jest zwolenniczką podania widzom wszystkiego na srebrnej tacy... KONIEC SPOILERA Abstrahując od zakończenia, uważam, że film nie jest tak zły, jak go malują. Oceniam go wyżej od wydanych w tym samym, 2020 roku „Brahms: The Boy II” Williama Brenta Bella i „The Grudge: Klątwy” Nicolasa Pesce. Wszystko to mainstreamowe straszaki skrojone pod dyktando wciąż panującej (ale zauważalnie słabnącej) mody. Jednakże według mnie „The Turning” ma stylowość i swoistą lekkość przekazu, których nie znalazłam w tamtych obrazach. Tak, ta absolutnie nieoryginalna opowieść, tutaj na dodatek nader chętnie stosująca ograne, prymitywne wręcz chwyty, zleciała mi praktycznie bezboleśnie. Nawet dałam się jako tako wciągnąć w dzieje Fairchildów, ich służby i młodej guwernantki, która przeżywa istne męki na terenie rozległej posiadłości teraz należącej do siedmioletniej Flory i jej starszego brata Milesa. Wcielająca się w tę pierwszą, Brooklynn Prince, to niezaprzeczalne zjawisko. Talent tej małej jest nie do przecenienia – tak naturalna, tak charyzmatyczna, posiadająca tak szeroką paletę metod ekspresji, jakiej nie ma wielu dużo bardziej doświadczonych i rozpoznawanych aktorów i aktorek. Brooklynn Prince autentycznie mnie oczarowała. Właściwie to – przysięgam – patrzyłam na nią z szeroko rozdziawioną paszczą. Cudo! Finn Wolfhard (znany głównie z ról w dwóch rozdziałach readaptacji „To” i w serialu „Stranger Things”), choć też spisał się na medal, to przy Prince jego gwiazda z lekka bladła. Niesamowity talent tej młodziutkiej aktorki właściwie przyćmił wszystko. Nawet, udany jak na standardy współczesnego mainstreamu, klimat „The Turning”. Dostatecznie gotycki (aczkolwiek zawsze mogło być lepiej), dość ponury, w miarę mroczny. Przepastna zabytkowa rezydencja otoczona rozległym terenem należącym do Fairchildów, który uświetniają sporych rozmiarów labirynt i staw wypełniony uwielbianymi przez małą Florę rybkami. Trawy, drzewa i żadnych innych ludzi w promieniu wielu kilometrów. Są tylko Flora, Miles, ich gosposia, pani Grose i nowa guwernantka mająca już doświadczenie w nauczaniu dzieci (pracowała w szkole), Kate Mandell. I duchy... Bo wszystko wskazuje na to, że posiadłość, w której dopiero co zamieszkała główna bohaterka filmu, tak sobie wykreowana przez Mackenzie Davis, jest siedliskiem istot z zaświatów. „The Turning” rozwija się jak tradycyjna ghost story. Typowa opowieść o nawiedzonym domostwie „wrośniętym” w bardzo zaciszną okolicę. Jesienna aura, stary wielki dom pełen przedmiotów z różnych epok i oczywiście zagadkowo zachowujące się dzieciaki, których Kate stara się otoczyć troskliwą opieką. Flora z jakiegoś powodu (w sumie to łatwo go rozpracować) nie wypuszcza się poza teren, który od śmierci ich rodziców należy do niej i jej brata Milesa. Dziewczynka wpada w panikę przy każdej próbie wyciągnięcia jej poza granice ziem Fairchildów. Zupełnie jakby była przywiązana do tego miejsca jakąś niewidzialną i nierozerwalną nicią... Większe powody do niepokoju daje jednak Kate niepokorny, zbuntowany, może nawet do szczętu zepsuty, zdemoralizowany brat Flory, którego ta stawia za wzór. Dziewczynka jest dosłownie w niego zapatrzona, a i on zdaje się ją wprost uwielbiać. Ale z biegiem akcji coraz bardziej uprawdopodabnia się teoria, że Miles ma zły wpływ na swoją siostrzyczkę, że to bardziej toksyczna niźli zbawienna relacja przynajmniej dla tej przeuroczej siedmiolatki.

Manekin z nagła obracający głowę, tajemnicza postać pochylająca się nad Kate po zanurzeniu się w wannie wypełnionej wodą, samorzutnie zamykające się drzwi, cienista postać widziana w lustrze, zjawa pojawiająca się za oknem, jakaś mroczna postać przemykająca po korytarzach domostwa Fairchildów. A to tylko niektóre z zastosowanych tutaj, w większości ogranych, chwytów obliczonych na przestraszenie odbiorców. A wszystko to i wiele więcej w formie jump scenek, które na mnie zamierzonego efektu nie wywarły. To znaczy podskakiwać nie podskakiwałam, ale niektóre pomysły wpadły mi w oko. Jak na przykład ten ze zjawą pojawiającą się i prawie równie szybko znikającą za oknem pokoju Flory, zabawna rąsia (czyżby ukłon w stronę Rodziny Addamsów"?) albo akcja z domniemanym duchem w sypialni Kate, który niestety tylko na początku wygląda wiarygodnie, a przy tym dość upiornie, bo potem zachodzi komputerowa metamorfoza i realizm, mówiąc brzydko, szlag trafia. Na szczęście dla mnie CGI dawkowano całkiem oszczędnie – to znaczy, jak na współczesnego straszaka – aczkolwiek jeszcze lepiej byłoby bez tej garstki podkopującej realizm cyfrowych popisów. Znajdujemy tutaj też próby budowania odpowiednich podwalin emocjonalnych pod niektóre ujęcia „buuu!”, ale na mnie odnosiły one jedynie połowiczny skutek. Nawet stosunkowo długa samotna wędrówka Kate po ciemnych pomieszczaniach domostwa Fairchildów z latarką w ręku, która doprowadzi ją do zagraconej piwnicy, jakoś szczególnie wysoko napięcia we mnie nie wywindowała, ale doceniam starania. Bo od współczesnych straszaków głównego nurtu nawet tego czasami nie dostaję. Poza tym tak zupełnie bez emocji „The Turning” mi nie upływał – ciut niepewności, lekkie napięcie, ogólnie rzecz ujmując szczypta dyskomfortu emocjonalnego była. Dominował jednak smutek. Przygnębianie wywołane sytuacją rodzeństwa Fairchildów, niepowetowaną stratą, jakiej doznali parę lat temu i która naturalnie nadal jest dla nich bardzo bolesna. I straceńczą ścieżką, którą zdają się uparcie kroczyć. Zwłaszcza Miles: złośliwy, ale i zagubiony chłopak, który trafił na nieodpowiedniego mentora, a teraz zdaje się przekazuje ów „zatruty owoc” swojej ukochanej siostrzyce. „The Turning” opowiada o złym wpływie, jakie niektóre osoby z premedytacją bądź przypadkowo wywierają na niewinne istoty. O nieodpowiednim wychowaniu, o wpajaniu chorych wartości, robieniu z młodych, straumatyzowanych i samotnych osób, okrutników. A być może także o dosłownym opętaniu dziecka przez złego ducha oraz niekończącym się powtarzaniu tragedii, które już się dokonały. Gwałtownych, odrażających aktów przemocy, które jakimś „niepojętym” sposobem zapętlają się w tym ponurym, odizolowanym domostwie. Kate początkowo nie przywiązuje większej wagi do tajemniczych incydentów, którym świadkuje już od pierwszej nocy spędzanej w rezydencji Fairchildów, zapewne zrzucając to na karb przemęczenia i stresu wywołanego przez nową pracę i związaną z nią zmianę miejsca zamieszkania. Ale jak to zwykle w horrorach o zjawiskach paranormalnych bywa, będą się one nasilać. A w ślad za nimi będzie szło przekonanie Kate, że w rezydencji Fairchildów straszy. Zagadką, przynajmniej do finału, pozostaje, czy pozostali domownicy widzą i słyszą to, co Kate. Czy zdają sobie sprawę z tego, że przebywają w miejscu, w którym zagnieździły się istoty z zaświatów? Młoda guwernantka coraz bardziej skłania się ku temu, że tak, że Flora, Miles i pani Grose wiedzą o duchach, ale z jakiegoś niepojętego dla niej powodu nie robią nic, żeby się ich pozbyć. Ci, którym znana jest ta koncepcja, czy to z ponadczasowej powieści Henry'ego Jamesa, czy którejś z jej ekranowych wersji, oczywiście od początku będą brać pod uwagę też inną interpretację nadzwyczajnych (nie w granicach horroru) zjawisk zachodzących w ogromnym, ale chwilami rodzącym dość klaustrofobiczne poczucie, domostwie na odludziu. W sumie podejrzewam, że osoby niezaznajomione z tą historią (a właściwie to jej szkieletem, bo trochę zmian wprowadzono) też mogą wejść w nią z dwojakim nastawieniem. Bo o ile w okresie, w którym powstawała owa legendarna powieść, pomysł był dość świeży, to od tego czasu tak często rzecz wałkowano, że pewnie wielu miłośników gatunku w tego typu obrazach zazwyczaj niejako automatycznie wypatruje też takiego rozwoju akcji. Nie powiem jakiego i nie wyjawię, czy „The Turning” pod koniec oderwie się od stylistyki ghost story. Dodam tylko tyle, że całkiem znośnie mi się to oglądało, pomimo denerwującego gonienia za trendami, które delikatnie mówiąc generalnie większych wartości w moim pojęciu sobą nie reprezentują. Ale tutaj... Jakoś szczególnie mi to nie przeszkadzało. I tak na marginesie: winszuję projektodawcy/projektodawczyni planszy końcowej. Efektowny dodatek.

Wzmożona krytyka, jaka spłynęła na „The Turning” w reżyserii Florii Sigismondi, kolejną adaptację najbardziej znanej powieści Henry'ego Jamesa, mnie osobiście trochę się przysłużyła. Bo po tych wszystkich krytycznych opiniach spodziewałam się nie wiadomo jakiej fuszerki. A tu proszę: nie najgorzej nakręcone, nawet klimatyczne (ale znowu nie tak bardzo) widowisko, które na tle „taśmowo produkowanych” mainstreamowych straszaków z ostatnich lat, moim zdaniem, wypada zaskakująco dobrze. Nie, nie jest to jakieś wielkie dzieło (chyba że mówić o aktorstwie Brooklynn Prince), żaden tam kinematograficzny fenomen. Ot, nieodkrywcza historyjka, bazująca głównie na wielokrotnie wypróbowywanych już zagraniach, które większego wysiłku od twórców raczej nie wymagają. Ale całkiem, całkiem mi się to oglądało. W zalewie tych wszystkich plastikowych, topornie opowiedzianych straszaków... Nie, to ja już wolę „The Turning” Florii Sigismondi.

4 komentarze:

  1. Obejrzeliśmy wczoraj. Film fabułą bardzo przypomina Głosy w ciemności z Leelee Sobieski, jednak nieco fajniejszy pod względem kolorów i obrazów. Nie do końca zrozumieliśmy też zakończenie. To znaczy mamy kilka teorii i nie wiemy, na którą się zdecydować.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo "Głosy ciemności" oparto na tej samej powieści, co "The Turning" - "W Kleszczach lęku" Henry'ego Jamesa.

      Ja zakończenie odczytuję tak:
      SPOILER Wszystko co widać tuż przed "cofnięciem akcji" pod koniec filmu, to wyobrażenie przebywającej w zakładzie psychiatrycznym Kate. Wszystko co było jeszcze wcześniej (przed niby ucieczką Kate i dzieci z domu) działo się naprawdę, przed umieszczeniem jej w zakładzie psychiatrycznym (prawie cały film to retrospekcje, w umownej teraźniejszości Kate przebywa w zamknięciu) , tyle że żadnych duchów nie było, ale projekcje chorego umysłu Kate. Poza tym w "The Turning" można odnaleźć sugestie, że chora matka Kate to tak naprawdę sama Kate, a nie jej matka...

      Usuń
  2. No właśnie też dziś rano na to wpadłam. :)!!!

    OdpowiedzUsuń
  3. pzegiecie- ogladalam z Anastazja film. watkow-coraz wiencej... prababka, pajaki, molestowania, lalki - wszystko przepadlojak marecki w otchlan. to po co ten film robili jak ta babanicni e robi tylko w basenie lezy i rysuje??? a wogle to klamstwo bo ona miala blond wlosy a matka rude-wiec niedosc ze obie nie istniejom to nie sa jej corka. po co ten film jak one nie istnieja- film o babce co przekrecila glowe i..... co? co dalej - a co z tom maszynom do szycia .. a co z ich psem? jak dla mnie- rewelacja, super gra aktorska, super zwrot akcji, nieprzekombinowame. fabula na najwyzsym poziomie- zakonczenie..nmiespodziewalam sie takiech wnioskow.. fantastycze. ale poco ten film zrobili... kompletna porazka...

    OdpowiedzUsuń