czwartek, 26 sierpnia 2021

„Ogon diabła” (2021)

 

Sześć krótkich opowieści grozy wyreżyserowanych przez sześć kobiet. Argentyńsko-nowozelandzka antologia filmowa wytwórni Black Mandala, „Ogon diabła” (oryg. „The Devil's Tail”), która swoją premierę miała w sierpniu 2021 roku w internecie. Zauważalnie zrealizowana niewielkim kosztem produkcja, mogąca nasuwać skojarzenia z kinem grozy z lat 70-tych i 80-tych XX wieku. Proste historyjki utrzymane w obskurnym klimacie. A zaczynamy od „Reformed”, wyreżyserowanego i rozpisanego przez Samanthę Timms shorta, który swoją premierę miał w 2018 roku. I jak na razie to jej jedyne filmowe przedsięwzięcie. Miejscem akcji uczyniła ona stację kolejową, a na pierwszym planie postawiła starszego mężczyznę czekającego na pociąg. Modlącego się i wspominającego swoje mroczne dzieciństwo. Umowna teraźniejszość przeplata się więc z retrospekcjami. Niegdysiejsze życie na farmie u boku wymagającego, można chyba nawet powiedzieć, nieznającego litości ojca – przyblakła kolorystyka (wszak po jakimś czasie wszystkie wspomnienia przykrywa co najmniej lekka mgiełka) w słonecznej krainie – i obecne coraz mniej cierpliwe oczekiwanie na środek transportu w coraz to bardziej niepokojącym otoczeniu. Na pewno niepokoi się centralna postać opowieści, mężczyzna najwyraźniej prześladowany przez jakąś nadnaturalną siłę. Napięcie niewątpliwie miało narastać – widać starania twórców w tym kierunku – ale po lekkim wstrząsie zaaplikowanym w finale obszaru retrospektywnego, emocje opadły. Mroczna przygoda tego już mniej tajemniczego osobnika, nieuchronnie zbliżająca się konfrontacja z „nieznanym” (łatwo domyślić się, kto/co zacz) na opustoszałej stacji kolejowej, to już raczej szybka akcja, ale nie na tyle, bym nie zdążyła się zniecierpliwić.

Potem mamy pierwszy fragment tytułowego „The Devil's Tail” w reżyserii debiutującej Taz Pereyra. Scenariusz napisała wespół z Mauro Croche'em, który pracował między innymi nad antologią „Nightmare Radio” (2019). Spinacz, klamra. W każdym razie opowieść snuta pomiędzy pozostałymi segmentami. Bez żadnego związku z nimi. Historia ta nie jest pniem, z którego w pewnym sensie wyrastają wszystkie inne opowiastki, wzorem wielu innych antologii filmowych. „The Devil's Tail” sobie, a reszta sobie. Rzecz dzieje się w zaniedbanym, żeby nie rzec obskurnym, klaustrofobicznym szpitalu. Duchota przepiękna. Gorzej z aktorstwem. Główna bohaterka, nowa pielęgniarka imieniem Rose, jeszcze przejdzie, ale, na szczęście niedługie, występy reszty nocnego personelu interesującego nas szpitalnego skrzydła - „upiorna siostrzyczka” i jej bardziej komunikatywny, mniej podejrzany zmiennik - niektórych mogą przerosnąć. Poziom wyjątkowo niski. Moim zdaniem. Rose zamierza spędzić najbliższe godziny w pokoju zajętym przez jednego pacjenta. Ale w sali pojawia się ktoś jeszcze. Okrutnie poparzona istota (całkiem upiorny jegomość), która jak dowiaduje się Rose, jest doskonale znana pracownikom z dłuższym stażem. Szpitalna zjawa strasząca nową pielęgniarkę. Przewidywalna, ale całkiem mroczna historyjka, która przypuszczam działałaby lepiej, gdyby wyłożono ją ciągiem, nieetapowo.

Z „What Metal Girls Are Into” w reżyserii i na podstawie scenariusza Laurel Vail, najmniej jest mi po drodze. Krótki filmik z 2017 roku (premiera), pierwsze reżyserskie przedsięwzięcie tej pani, która notabene w dłuższym metrażu jeszcze swoich sił nie próbowała. Opowieść o trzech zaprzyjaźnionych dziewczynach, fankach heavy metalu, które wynajmują domek na czas muzycznego festiwalu organizowanego w pobliskim mieście. Domek na odludziu, w pustynnej scenerii, blisko autostrady. Właścicielem tego przybytku jest mieszkający obok mężczyzna, który bardzo zabiega o towarzystwo kompletnie niezainteresowanych jego umizgami młodych gniewnych. Miły, serdeczny, gościnny. Aż do przesady. Kreacje aktorskie zarówno tego wielce podejrzanego dżentelmena, jak i oddanych miłośniczek metalu, są mocno przerysowane. Efekt jest iście groteskowy, ale chyba tak miało być. Koresponduje to z fabułą. Poza tym nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że obsada miała „grać na starą modłę”. To znaczy wzór czerpać z niektórych starszych, niskobudżetowych produkcji. Przypuszczalnie horrorowych rąbanek, co wnioskuję z przebiegu tej naiwnej, głupiutkiej wręcz historyjki. Jeśli odczucia mnie nie myliły, jeśli istotnie to miał być „powrót na stare śmieci”, to albo za daleko to posunięto, albo miało być prześmiewczo. Cóż, do śmiechu mi nie było. Bardziej czułam coś w rodzaju zażenowania. Znajdujemy dłoń w zamrażarce, co napawa nas przekonaniem, że mężczyzna mieszkający obok jest mordercą, ale nie robimy zamieszania z tego powodu. Odkładamy to na później, bo przecież trwa wydarzenie muzyczne, na którym nie może nas zabraknąć. Krwi nie poleje się dużo, ale za to będzie nieapetyczna kolacyjka. Prawdę mówiąc jedyny moment, który wzbudził we mnie jakieś tam zainteresowanie. Dosłownie chwila.

Pora na dwa najsmaczniejsze dania, jakie znalazłam na tej grozowej uczucie. W mojej ocenie dwie najciekawsze pozycje w „Ogonie diabła”. Ulubienica za chwilę, najpierw też wyróżniająca się, nie tylko „pudełkowym” formatem obrazu, „Cerdita” pierwotnie wydana w 2018 roku rozpisana i wyreżyserowana przez Carlotę Martínez-Peredę (swoją drogą, na 2022 rok wstępnie zaplanowano premierę rozszerzonej wersji – prawdopodobnie będzie to pełnometrażowy debiut reżyserski Peredy). O puszystej dziewczynie, która postanawia ochłodzić się w niestrzeżonym zbiorniku wodnym, gdzie przebywa tylko jedna osoba: nieznajomy starszy od niej mężczyzna. Widz, w przeciwieństwie do bohaterki, wie o makabrycznej zawartości tego niezbyt czystego kąpieliska, ale podejrzewam, że nawet, gdyby miała taką wiedzę, to i tak wskoczyłaby do wody. Bo oto na horyzoncie pojawiają się trzy dziewczyny, które najwyraźniej dobrze znają tę bez wątpienia samotną dziewczynę. Wszystko wskazuje na to, że mają pewne doświadczenie w uprzykrzaniu życia tej niewchodzącej im w drogę nastolatki. To dla nich rozrywka – dręczyć osobę, za którą nikt się nie wstawi. Trzy na jedną: bohaterki jak się patrzy. Przygaszone barwy. Niby słonecznie, a tak mglisto. Klimat prawie jak w latach 70-tych XX wieku. To niezupełnie to, ale nie ukrywam, że moje myśli zawędrowały aż do „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” Tobe'a Hoopera. Przewidywalnie, ale ze smakiem. Elegancko podana prościutka opowieść ku przestrodze.

I jest moja jedyneczka. Moja zwyciężczyni pojedynku na ogonie diabła. „Boogeywoman” od Eriki Scoggins (scenariusz i reżyseria), shorcik, który został wypuszczony już w 2019 roku. Wszystko zaczyna się na wrotkowisku. Pierwsza menstruacja i możliwe że pierwsze zauroczenie pewnej z natury nieśmiałej nastolatki, która jakiś czas temu straciła matkę w nieznanych nam okolicznościach. Wiadomo tylko tyle, że w otoczeniu tej dziewczyny krążą nieprzyjemne plotki. Ile jest w tym prawdy, możemy się tylko domyślać, ale niektórzy są zdania, że matka zginęła z winy córki. Właściwie cała ta historia jest złożona z nieoczywistym elementów. Tajemniczość. Nadnaturalność. Jakaś zła energia, która z minuty na minutę odczuwalnie, czasami nawet dostrzegalnie, rośnie w siłę. Aluzje, półsłówka, symbole, wątpliwości. Duszny, z lekka oniryczny „niedzisiejszy” (retro) klimacik w alegorycznej (staje się kobietą...) przypowiastce z naprawdę silnym dreszczykiem, której może i przydałaby się jakaś wyrazistsza puenta. Ale z drugiej strony to uparte niewykładanie wszystkiego na tacy, pozostawienie pola dla wyobraźni widza – w sumie to przez cały czas Scoggins rzeczoną przestrzeń buduje, od samiuteńkiego początku konsekwentnie, z podniesionym czołem idzie tą drogą – to, uważam, największy urok tego segmentu „Ogona diabła”. Dosadniejszy finały mógłby to zniszczyć.

Ostatni przystanek: „Supine” z 2018 roku w reżyserii i na kanwie scenariusza debiutującej w obu tych rolach Nicole Goode. Stary dom w leśnej scenerii, a w nim młoda kobieta zajmująca się taksydermią. Szuka nadających się zwierzęcych zwłok jeżdżąc po tej bezludnej okolicy swoim stareńkim samochodem, a gdy już coś znajdzie z zapałem przystępuje do ukochanej pracy. „Daje nowe życie nieszczęsnym stworzeniom”. Z najnowszych poszukań wraca z ciałem jelonka (wzruszająca scenka z udziałem tego, jeśli mnie oczy nie myliły, wygenerowanego komputerowo słodziaka) i młodym mężczyzną, autostopowiczem, któremu zaoferowała chwilowe schronienie. Samotnie mieszkająca w leśnej głuszy niewiasta zaprasza do swojego domu kompletnie obcego człowieka – to nie wróży dobrze. Ale groźba szybko traci na sile. Spychana z afisza przez coś, co może być albo pierwszym etapem pięknej przyjaźni, albo wręcz początkiem wielkiej miłości. Słodko-gorzki nastrój. Bardziej melodramat niż horror. Przynajmniej do pewnego momentu, przynajmniej do ostatniego rozdania. Nic specjalnego, moim zdaniem, ale jakoś zleciało.

Nie wiem, czy „Ogon diabła” to odpowiednia oferta dla szerszej grupy widzów. Czy wypada polecać? Mam co do tego poważne wątpliwości, mimo że sama nie najgorzej się bawiłam. Sześć historii od sześciu reżyserek. Każda ma swoje „pięć minut”. Poziom różny, w moim mniemaniu. Tak jak i sama tematyka owych krótkich opowieści. Raz lepiej, raz gorzej. Niemniej mam przeczucie, być może błędne, że bardziej wymagający widzowie mogą mieć problem z tą propozycją. Może nie wszyscy, ale tak jakoś czuję, że „Ogon diabła” wielu serc nie podbije. Skazany na wąską niszę, tak obstawiam. Tak mi się myśli...

4 komentarze:

  1. mało coś ostatnio filmów recenzujesz, brakuje mi tego. zaczytana ostatnio, co? :) pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zaczytana to od dzieciaka jestem:) Ostatnio po prostu nie mam szczęścia do filmów. Co rusz natykam się na dzieło, na którym odpadam w trakcie. Nie wytrzymuję do końca. Ale nie ustaję w poszukiwaniach:)

      Usuń
  2. Ja z innej beczki, często tu do ciebie wpadam fajny blog pozdrawiam.Radek

    OdpowiedzUsuń