czwartek, 12 sierpnia 2021

Sebastian Sadlej „To nie moja wina”

 

Trzydziestoparoletni programista, Krzysztof Smolan, w pośpiechu opuszcza mieszkanie swoich rodziców i młodszego brata Dawida, zostawiając martwe ciało swojego ojca Kazimierza. Z własnego lokum zabiera kilka najpotrzebniejszych rzeczy i wyrusza w Bieszczady. Nikt, nawet jego żona Nadia, nie wie, gdzie podział się Krzysztof, ale jego brat ma powody przypuszczać, że to on odpowiada za śmierć ich ojca. Tymczasem Krzysiek zadomawia się w bieszczadzkiej wiosce. Zawiązuje nowe przyjaźnie, podziwia otaczające go naturalne piękno, odpoczywa od wielkomiejskiego zgiełku i... stara się rozwiązać zagadkę, która go tutaj przywiodła, i która ma związek z jego ojcem.

Debiutancka powieść Sebastiana Sadleja, grafika komputerowego z Częstochowy, pod tytułem „To nie moja wina” powstała dzięki jego żonie, która, tak się złożyło, zupełnie nieświadomie zachęciła go do zrealizowania tego wiecznie odkładanego planu. O napisaniu książki Sadlej marzył bowiem od kiedy tylko sięga pamięcią, ale dopiero opinia jego żony na temat innego utworu literackiego dała mu impuls do działania w tym kierunku. Oboje są zapalonymi miłośnikami Bieszczad; oprócz regularnych wycieczek w te strony, czytają i oglądają wszystko, co ma związek z tym przepięknym miejscem. Wszystko, na co natrafią, co tylko wpadnie im w ręce. Tak też było z pewną książką reklamowaną jako opowieść o Bieszczadach, ale po zapoznaniu się z jej treścią, pani Sadlej, stwierdziła, że coś za mało tych Bieszczad, jak na historię o Bieszczadach... To był właśnie ten moment, na który jej mąż czekał od dawna – nie mówiąc nic żonie, prawie rok pracował nad swoją własną historią osadzoną w ukochanych Bieszczadach, na którą drobny wpływ wywarły „Opowieści galicyjskie” Andrzeja Stasiuka oraz „Dygot” Jakuba Małeckiego, ulubionego pisarza Sadleja. Nie miał złudzeń: wiedział, że znalezienie wydawcy dla debiutanckiego przecież utworu nie będzie łatwe. Był przygotowany na liczne odmowy, ale ku jego ogromnego zaskoczeniu już pierwsze wydawnictwo, do którego się zwrócił, SQN, wyraziło zainteresowanie jego „dzieckiem”. Tak oto spełniło się marzenie pewnego częstochowianina zakochanego w Bieszczadach. I tak oto zapragnęłam zobaczyć to miejsce na żywo.

Okładka debiutanckiej powieści Sebastiana Sadleja zaprojektowana przez Pawła Szczepanika (SQN, rok 2021) zdecydowanie ma właściwości hipnotyczne. Wiem po sobie. Dłuższą chwilę wpatrywałam się w ten przepiękny, ale i promieniujący jakąś nieuchwytną groźbą obrazek, sycąc wzrok także zgrabnym – jest w tym coś pociągającego, fascynującego - wkomponowaniem liter w leśny krajobraz. Dość o opakowaniu, zajrzyjmy do środka. Poznajmy Krzysztofa Smolana, ponad trzydziestoletniego żonatego, bezdzietnego freelancera działającego w branży IT, który właśnie ucieka. Niczego nie planował, tak wyszło. Poniekąd zmusiły go do tego okoliczności. Ostatnie słowa umierająca ojca. Krzysiek nikomu nie mówi, gdzie się wybiera, ale zostawia swojej żonie Nadii liścik z prośbą, by na niego poczekała. Pakuje najpotrzebniejsze rzeczy i wyrusza w Bieszczady. Bez telefonu, ale za to z zapasem gotówki – pieniędzmi, które odkładał na nowy samochód. Zaraz „po wylądowaniu” na tym nie tak znowu dzikim terytorium (eh, ci turyści), w sennej polskiej wiosce otoczonej bezkresnymi lasami, poznaje trzech bieszczadzkich „zakapiorów”, miejscowych pijaczków, Ryszarda, Anioła i niewidomego Zbigniewa, spędzających czas głównie na ławeczce pod sklepem spożywczym i oczywiście w barach. Autor „To nie moja wina” szybko ujawnia, co przywiodło naszego bohatera albo antybohatera w te strony, ale właściwie od początku każe nam zastanawiać się, czy Krzysztof odpowiada za śmierć swojego rodziciela, Kazimierza Smolana. Wiemy, że w pośpiechu opuścił mieszkanie, w którym z życiem właśnie pożegnał się jego ojciec. Wszystko wskazuje na to, że staruszek umarł na jego oczach, a zachowanie jego pierworodnego - pośpieszny wyjazd w „niedostępne” Bieszczady – na pewno jest mocno podejrzane. Czyżby Krzysztof próbował uciec przed konsekwencjami prawnymi? Czyżby w ten sposób próbował uniknąć, lub przynajmniej odwlec w czasie, karę za zbrodnię, jakiej się dopuścił? Bez względu na to czy Krzysiek ma na sumieniu śmierć swojego ojca, czy nie, pewne jest, że do wyjazdu w Bieszczady nakłoniły go ostatnie słowa Kazimierza Smolana, który wywodził się z tych stron. Czołowa postać „To nie moja wina” ma zamiar dowiedzieć się czegoś o swoim ojcu. Zgłębić jakąś tajemnicę – odkryć nieznane karty z przeszłości swojego zmarłego rodziciela. Sekrety pilnie strzeżone przez Kazimierza. Wstydliwe, potworne rzeczy, o którym nie powiedział nawet swoim najbliższym? Krzysztof bierze pod uwagę tę możliwość. Jest przygotowany na najgorszą prawdę. Byle prawdę. Byle dowiedział się wreszcie, co przez dziesiątki lat ukrywał jego samolubny ojciec. Takie zdanie wyrobił sobie o nim jego pierworodny syn. Człowiek myślący głównie o sobie. Zawsze na pierwszym miejscu stawiający własne potrzeby, własne uczucia. W „To nie moja wina” umowna teraźniejszość od czasu do czasu ustępuje miejsca retrospekcjom. Sadlej przenosi nas do pierwszej i dotychczas jedynej wyprawy Krzysztofa w Bieszczady, która przypadła na okres jego dzieciństwa. W tych wspomnieniach może się kryć klucz do zagadki, jaka przywiodła dorosłego już Krzysia w okolice, w których dorastał jego ojciec. Brzmi jak utwór kryminalny, prawda? Amatorskie, nieoficjalne dochodzenie prowadzone w leśno-górskiej scenerii przez mieszczucha z krwi i kości. Tak, oczywiście, takie śledztwo toczy się na kartach „To nie moja wina” pióra Sebastiana Sadleja, ale ta niedługa powieść (mniej niż trzysta stron) to także, a może nawet przede wszystkim, powieść obyczajowa, gdzie wyraźnie wybrzmiewają echa utworu egzystencjalnego, a i krwawa historia (okres drugiej wojny światowej) niekiedy na wierzch wypływa.

Nie fabuła, tylko nastrój. W tym, moim zdaniem, tkwi moc pierwszej powieści Sebastiana Sadleja. Cisza, pozorny spokój, przygniatający smutek nie do końca wiadomego pochodzenia. Melancholia. Leniwe tempo służy zadumie – pomaga zatopić się we własnych myślach, zajrzeć do swojego wnętrza, wyciszyć się, zamyślić, zatrzymać na chwilę w tym szaleńczo rozpędzonym świecie. Wiecznie zabiegani, wiecznie goniący za mamoną, przygnieceni obowiązkami dnia codziennego, zawsze zmęczeni, zawsze niewyspani, przepracowani, pędzący nie wiadomo gdzie i nie wiadomo po co w cywilizacyjnym zgiełku, nieznośnym hałasie, szumie także informacyjnym. W rzeczywistości, którą rządzą materializm i egoizm. Krzysztof Smolan w Bieszczadach przeprowadzi swoisty rachunek sumienia. W tym malowniczym otoczeniu, tak plastycznie oddanym, tak sugestywnie ukazanym przez początkującego pisarza, że i ja, osoba, która lasy ma praktycznie na wyciągnięcie ręki i od najmłodszych lat regularnie w nich gości, zapragnęłam przejść się szlakami, którymi chadzał Krzysztof. Tak naprawdę, a nie tylko w wyobraźni, którą co trzeba podkreślić, Sadlej pobudzał bez widocznego wysiłku, z zadziwiającą lekkością, zupełnie jakby wyświetlał film z jednej ze swoich wypraw w Bieszczady. Takie to było obrazowe, takie wyraziste. Intensywne, oszałamiające... i zdecydowanie za krótkie. Ileż bym dała, by przedłużyć ten pobyt w Bieszczadach zorganizowany przez utalentowanego częstochowianina. Orzeźwiającą wycieczkę w towarzystwie człowieka desperacko goniącego za najpewniej niewygodną prawdą o swoim ojcu. Sekretem, do którego z całą pewnością nie dopuszczono ani Krzysztofa, ani jego młodszego brata Dawida. Ten ostatni, jeszcze nastolatek, jest prawie pewny, że to jego brat odpowiada za śmierć ojca, ale z nikim, przynajmniej na razie, nie dzieli się swoimi straszliwymi podejrzeniami. Ani z matką, ani z bratową. Nie zamierza jednak puścić Krzyśkowi tego płazem. Udawać, że nic się nie stało, że nic nie wie. Pozwolić, by jego jedynemu bratu coś tak potwornego uszło na sucho. Ale najpierw musi go odnaleźć. Zbiega, człowieka, który spakował manatki i udał się w nieznanym nikomu kierunku. Nie, niezupełnie nikomu, bo odbiorca „To nie moja wina” przez cały czas wie, gdzie należy szukać tego... zabójcy? Tego nie wiemy. Wiemy tylko tyle, że Krzysztof poczuł nieodpartą potrzebę, jaka zapewne od czasu do czasu nachodzi niejednego człowieka. Rzucić wszystko, odciąć się od dotychczasowego życia, tak po prostu, tu i teraz, je porzucić i ruszyć przed siebie. Sprawdzić, gdzie nas nogi poniosą... Krzysztof Smolan nie szedł gdzie bądź. Skierował się tam, gdzie przypuszczalnie pogrzebana jest jakaś tajemnica mająca związek z jego ojcem. Wojenny koszmar. Empatyczne, wyciskające łzy z oczu ukazanie jednej z najczarniejszych kart w historii ludzkości. Druga wojna światowa w pigułce: ułamek, maleńki wyrywek okrucieństwa, uważam, zbyt rzadko przedstawianego w taki sposób. Tak uczuciowo, a przy tym nierozwlekle, krótko. Intryga o zabarwieniu kryminalnym, domniemane grzechy ojca, które pragnie poznać jego nagle bardzo pogubiony syn, co prawda ma w zanadrzu parę małych niespodzianek, ale w gruncie rzeczy to dość prosta, dość pospolita sprawa. Nic szczególnie wybuchowego, nic, co mogłoby na dłużej zakotwiczyć się w mojej pamięci. Co innego klimat tej powieści. Ten magiczny świat przedstawiony. Stan, w jaki wprawiła mnie niniejsza pozycja. Swego rodzaju zawieszenie. Wypoczynek, relaks, odstresowanie, odcięcie się od trosk dnia codziennego i czysta radość z przebywania w towarzystwie bieszczadzkich „zakapiorów” (i nie tylko), którzy przygarniają zagubionego turystę w śmiesznych czerwonych butach. Bieszczady – Natura i lokalna społeczność – to również bohater tej powieści. Może nawet ważniejszy od Krzysztofa Smolana, który doświadcza w tym miejscu czegoś na kształt duchowej podróży, przechodzi wewnętrzną metamorfozę, powoli znajduje spokój, który w jednej chwili może prysnąć choćby za sprawą wiedzy, jaką zyska o swoim biologicznym ojcu. Niby zwyczajna, niewyszukana to historia, ale tak dziwnie przyciągająca. Jest w tym charakter, jest dusza, jest jakaś niepowtarzalna stylowość, to COŚ, co każe z zainteresowaniem przyglądać się nawet ludziom, którzy siedzą, piją i coraz to bardziej bełkotliwymi głosami rozmawiają na przeróżne tematy, w większości niewiele wnoszące do fabuły. W kameralnej, skromnej opowieści Sebastiana Sadleja o zdesperowanym człowieku, który powoli odnajduje się w górach. W gęstych, (nie)strasznych, przepastnych bieszczadzkich lasach, w zacisznej wsi (tylko ci turyści...), gdzie miastowy mężczyzna bynajmniej nie żyje jak pustelnik. Znajduje towarzystwo, mające zupełnie odmienne podejście do życia.

To nie moja wina”, debiutancki utwór Sebastiana Sadleja, niedługa powieść trzy w jednym - utwór kryminalny oblany gęstym obyczajowym karmelem z posypką o smaku historii egzystencjalnej – przepięknie osadzona w przepięknych Bieszczadach. Wspaniała wizytówka tego regionu, swoisty pomnik postawiony przez częstochowianina jego bodaj ulubionemu miejscu na ziemi. Nieskomplikowana, może trochę zanadto uproszczona opowieść, która ma swój klimat. Ma swój rytm, ma charakter, ma moc. Pociąga, wciąga, oszałamia i zachęca – och, jak kusi! – do odwiedzenia tej rozległej zielonej krainy, w której życie zwalnia, ale serce bije szybciej. Zmysły się wyostrzają, umysł przejaśnia, gdzie można odetchnąć pełną piersią i zapomnieć o wszystkich, w większości tak naprawdę mało ważnych, problemach dnia codziennego. Chcecie to poczuć bez wychodzenia z domu? To chwytajcie za dłoń Sebastiana Sadleja. Prędko łapcie „To nie moja wina”.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

1 komentarz:

  1. Myślę, że ta mieszanka gatunkowa robi w tej książce dużo dobrego. Gdyby zabrakło wątku kryminalnego - książka straciłaby aurę tajemniczości, gdyby zabrakło wątków obyczajowo-egzystencjalnych - książka straciłaby głębię, a gdyby zabrakło Bieszczad jako tła - książka ta niewiele by się wyróżniała :)

    OdpowiedzUsuń