Małżeństwo Natalie i Kevina Dadichów przechodzi kryzys na skutek zdrady, jakiej dopuściła się kobieta. Idąc za radą terapeutki, decydują się na kupno nowego domu, w nadziei, że to wspomoże ich starania o ocalenie związku. Jako że nie mają zbyt dużo pieniędzy, wybierają nieruchomość, w której niedawno doszło do zabójstwa połączonego z samobójstwem. Inteligentny dom z basenem, którego cena z uwagi na jego zniechęcają potencjalnych kupców historię, została mocno zaniżona. Natalie w przeciwieństwie do męża nie jest entuzjastycznie nastawiona do tego pomysłu, ale po przeprowadzce sprawy między nimi, zgodnie z przewidywaniami Kevina, wreszcie zaczynają się układać. Do czasu. Niepokojące zjawiska, jakim świadkuje Natalie w tym okazałym domu, jej narastające przekonanie, że czai się tutaj jakaś mroczna obecność, bardziej niż kiedykolwiek komplikuje jej pożycie małżeńskie.
Pierwszy film wytwórni Winther Brothers Entertainment założonej przez Larsa i Petera Wintherów. Wyreżyserowany przez tego drugiego, twórcę między innymi „Painkillers” z 2015 roku, horror z elementami thrillera pod tytułem „Aftermath” (pol. „Dom z koszmarów”), który swoją premierę miał w pierwszym tygodniu sierpnia 2021 roku na platformie Netflix. Fabułę Peter Winther obmyślił wspólnie z najprężniej rozwijającą się w aktorstwie Dakotą Gorman, która już sama przelała ją na papier. A zainspirowała ich prawdziwa historia Jerry'ego Rice'a i Janice Ruhter. Pary, która w 2011 roku wprowadziła się do nowo zakupionego domu, gdzie niedługo potem zaczęło dochodzić do zastanawiających, nieprzyjemnych wydarzeń.
Zauważalnie zrealizowany niewielkim kosztem, oparty na wielokrotnie wykorzystywanych w kinie grozy motywach, skromny obraz w reżyserii Petera Winthera z Ashley Greene i Shawnem Ashmore'em w rolach głównych. Prosta opowieść o małżeństwie z problemami, które na swoje nieszczęście kupuje nowoczesny dom z nieciekawą historią. Ona, projektantka mody, właścicielka butiku z odzieżą własnej marki. On, szeregowy pracownik firmy zajmującej się sprzątaniem domów i mieszkań, w których doszło do różnego rodzaju makabrycznych wydarzeń. W ten sposób mężczyzna trafia na prawdziwą okazję. Imponującą nieruchomość z dużym basenem w ogrodzie. Smart dom, którego poprzedni właściciel zabił żonę, po czym popełnił samobójstwo. Wystarczy, żeby zniechęcić potencjalnych kupców, ale nie Kevina Dadicha. Wątpliwości ma jednak jego żona Natalie. Po namyśle kobieta godzi się na zakup tej „splamionej krwią” nieruchomości, ale wątpliwości opuszczają ją dopiero po przeprowadzce. Warstwa obyczajowa w „Domu z koszmarów” Petera Winthera jest dość mocno rozwinięta. Niewyszukana, standardowa opowiastka o małżeństwie mierzącym się z rozlicznymi problemami. O generalnie dobranej parze, która usilnie stara się przezwyciężyć poważny kryzys. Marriage thriller ubrany w konwencję horroru o nawiedzonym budynku. Bardzo oszczędnie manifestuje się złowieszcza obecność w nowym domu Dadichów. Samoczynnie otwierające się drzwi i włączający się sprzęt grający, piłka tenisowa zmieniająca swoje położenie, nocne odgłosy chodzenia, skradania się jakiejś tajemniczej istoty, zachowanie psa bohaterów – obszczekiwanie jednego, małego, pomieszczenia, cień przemykający po suficie. Proste, tradycyjne, żeby nie powiedzieć wyświechtane oznaki nawiedzenia, które jednak w moim poczuciu prowadzono nie bez dbałości o dramaturgię. Napięcie rośnie i opada... w sumie jak z podręcznika. Przydałaby się odrobinka szaleństwa, nieobliczalności podczas tej - przynajmniej obecnej, co we współczesnym kinie grozy nie jest takie oczywiste – żonglerki napięciem. Po urządzeniu się Dadichów w nowym domu, uwaga widzów zostanie zwrócona na coś jeszcze. Najpierw coś drobnego – ot, niezbyt kosztowne zamieszanie z pocztą – ale, podobnie jak doświadczenia Natalie z chuderlawą duszyczką, której, najpewniej trupio blade, oblicze, skrywa się pod długimi ciemnymi włosami (czyżby ukłonik w stronę azjatyckich straszaków?), te bardziej przyziemne niepożądane przygody Dadichów będą coraz dotkliwiej odbijać się tak na ich pożyciu małżeńskim, jak domowym budżecie. Horrory o nawiedzonych, przeklętych domach, nierzadko dotykają kwestii finansowych. Jeden z bardziej znanych przykładów takiego ekonomicznego horroru nadprzyrodzonego to „Horror Amityville” Stuarta Rosenberga. Na tej fali płynie też „Dom z koszmarów”. Natalie i Kevin Dadich, tak jak Kathy i George Lutzowie, łapią wielką okazję. Kupują reprezentacyjną nieruchomość, w której doszło do makabrycznych wydarzeń i na którą inaczej z pewnością nie byłoby ich stać. W końcu, jak zauważa Kevin: niejeden zamieszkały dom, niejedno szczęśliwe rodzinne gniazdko było areną jakichś potwornych wydarzeń. Ale nie każdy „zachowuje się” tak jak świeży nabytek tej wyjątkowo pechowej pary. Najpierw śmierć brata Kevina, potem romans Natalie, za który ona po części obwinia męża (kobieta twierdzi, że wpadła w ramiona innego, ponieważ jej mąż po stracie brata znacznie się od niej oddalił: długo rozpaczał, w domyśle wpadł w depresję, Natalie bardzo brakowało bliskości, więc...), ale trzeba jej oddać, że zdecydowanie bardziej jest zła na siebie. Wstydzi się, naprawdę głęboko żałuje tego, ma nadzieję, że wybaczalnego, postępku. Liczy na odzyskanie pełnego zaufania człowieka, którego szczerze kocha. Z wzajemnością, ale co zrozumiałe, Kevinowi nie jest łatwo wrócić do tego, co było wcześniej. Stara się, ale zadra, jaką nosi w sobie, rana, zadana przez kiedyś niewierną żonę, jeszcze się nie zagoiła. Niewykluczone, że nigdy się nie zasklepi, że prędzej czy później nie tylko on, ale i Natalie uświadomią sobie, że utraconego w ten sposób zaufania nie da się już odzyskać. A zatem rozwód? Dom z koszmarów każe im się nad tym poważnie zastanowić. Każdy z nich bowiem zyska w tym szalonym miejscu mocne dowody na to, że wspólna przyszłość to mrzonka, że przez cały ten czas karmili się bajkami o rychłym przezwyciężeniu kryzysu w małżeństwie, które już jakiś czas temu umarło. I nie zmartwychwstanie...
Bez widomych efektów komputerowych, bez też często spotykanej we współczesnym kinie grozy, plastikowanej oprawy wizualnej, ale za to z paroma jump scenkami, z których tylko jedna wywarła na mnie pożądany efekt. Nawet więcej: przyznaję, że trochę się zlękłam, a nie jak zazwyczaj z tymi prymitywnymi zagraniami bywa, podskoczyłam bardziej z zaskoczenia niż ze strachu. Tutaj bardziej ze strachu. A wystarczyła ludzka ręka. Nic więcej. Nieucharakteryzowana, nieobrobiona cyfrowo, zwykła ręka wskakująca niespodziewanie w kadr... Niespodziewanie, bo dotychczas tego rodzaju intensyfikacje napięcia kończyły się, że tak powiem, w mniej spektakularny sposób. Wieńczyły je obrazki, które w innych okolicznościach zapewne nie zwróciłyby niczyjej uwagi. Takie zwyczajności jak wspomniana już zielona piłeczka czy uchylone drzwi. Szersze ujęcia tej nie tak znowu tajemniczej istoty, pierwsze wejścia tej szczupłej, długowłosej postaci, też zaliczam do szczególnie udanych. Kolejne dowody na to, że proste, sprawdzone, niekosztowne zagrania ukierunkowane na straszenie, niepokojenie łaknącego takich wrażeń odbiorcy, w zręcznych rękach, wywołują efekt nie gorszy od wymyślniejszych, dobitniejszych, a już z całą pewnością droższych dodatków. Uważam, że „Dom z koszmarów” Petera Winthera pod tym kątem wypada nawet lepiej niż większość znanych mi mainstreamowych straszaków z ostatnich lat. Lubię minimalizm i na dodatek nie zaliczam się do grona wytrwałych poszukiwaczy innowacyjnych opowieści z dreszczykiem. Wolę tradycję, choć nie ukrywam, że niektóre motywy i mnie zdążyły się już przejść. Jeden z takich wątków został niestety wpleciony w scenariusz „Domu z koszmarów”. Że też wśród filmowców wciąż panuje przekonanie, iż taki zwrot może jeszcze kogoś zaskoczyć... Cóż, na pewno nie zaskoczy najwierniejszych fanów horrorów i thrillerów, czy nawet osób mających tylko jako takie rozeznanie we współczesnym kinie grozy. Jeśli raz to zobaczyłeś, to przypuszczalnie już zawsze będziesz wchodził w tego rodzaju opowieści z innym nastawieniem. W pełni przygotowany. Prawie pewny... Właściwie to w przypadku „Domu z koszmarów” coś takiego jak wątpliwości, u mnie nie istniało. Chciałabym uczestniczyć w grze, jaką przygotowali dla nas twórcy „Domu z koszmarów”. W zabawie rozpisanej przez Dakotę Gorman (która nie do końca się klei), częściowo opartej na prawdziwej historii i chętnie korzystającej z doskonale znanych, niektórzy pewnie powiedzą niemiłosiernie już wyeksploatowanych motywów szeroko pojętego kina, ale i literatury grozy. A zatem: nieśmiertelna przeprowadzka do nowego domu, który okazuje się nadzwyczaj problematyczny. Zwłaszcza dla kobiety, która jak to zwykle w horrorach bywa, więcej widzi i słyszy od swojego męża. Nie, że Natalie jest bardziej uważna, po prostu mroczna obecność najczęściej ujawnia się tylko jej. Na niej to też skupią się podejrzenia innych – tak Kevina, jak policjanta zaangażowanego w ich sprawę. Na pewno dobrze to już znacie: duch czy chora psychicznie albo po prostu przebiegła, wyrafinowana śmiertelniczka, realizująca jakichś niecny plan. Jeśli przyjąć tę ostatnią wersję, to nietrudno domyślić się, co knuje Natalie. Jaki ma w tym cel. Tak czy inaczej, Natalie coraz bardziej zdecydowanie obstaje przy stanowisku, że naszpikowany kamerami dom (błąd!), który miał wspomóc ją i jej męża w nader wyczerpującej walce o utrzymanie ich małżeństwa, jest nawiedzony przez istotę z zaświatów. Kobieta nie odrzuca jednak innych możliwości, nie ogranicza się do tej tezy, która innym (może poza jej siostrą Dani), co osobiście jestem w stanie zrozumieć, wydaje się najmniej prawdopodobna. Właściwie to całkowicie nieprawdopodobna. Kevin prędzej uwierzy, że jego ukochana postradała rozum, niż w historie o duchu przechadzającym się (nie)spokojnie po jego przestronnym domu. Klimat nie najgorszy – niezbyt mroczny, ale jak na standardy dzisiejszych straszaków, nawet się broni. Kolory niezbyt jaskrawe, a nawet odrobinkę przyblakłe. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że ta chropawa, szorstka, „niemodna” atmosfera, to skutek uboczny, przeze mnie jak najbardziej pożądany, niskiego budżetu: jedna z tych grozowych produkcji, której taniość bardziej służy, niż wadzi. Dosyć powolne konstruowanie w zasadzie znanej i w związku z tym mocno przewidywalnej... wciągającej historii. I wystarczająca koncentracja na przekonująco odegranych postaciach, acz trzeba dodać, że niewymagających jakichś specjalnych, wybitnych zdolności aktorskich.
Ładnie opowiedziana, prosta historyjka, może nie od razu w atrakcyjnym, ale przynajmniej (na mój gust) nie najszpetniejszym opakowaniu, jakie XXI-wieczne kino grozy ma w swoim asortymencie. Opowieść z dreszczykiem i ponadprzeciętnie (patrz: straszaki z ostatnich lat) rozwiniętą warstwą obyczajową/dramatyczną, która najgorsze zostawiła mi na koniec. Ehh, ta nieszczęsna końcówka... Ale ogólnie bawiłam się całkiem, całkiem. W tym „Domu z koszmarów” wyreżyserowanym przez Petera Winthera w oparciu o zainspirowany prawdziwymi wydarzeniami scenariusz Dakoty Gorman. Kameralny, oszczędny w środkach amerykański horror z elementami thrillera (czy jak kto woli thriller z elementami horroru) o wielce kłopotliwym domu, który miał być kołem ratunkowym dla małżeństwa po przejściach. Miał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz