środa, 4 maja 2022

„The Cellar” (2022)

 

Keira i Brian Woods kupują w pełni umeblowaną irlandzką rezydencję na przedmieściach. Ich nastoletnia córka Ellie jest wielce niezadowolona z przeprowadzki. Swoją złość skupia na matce, która jej zdaniem za dużo czasu spędza w pracy, tym samym zaniedbując rodzinę. Pierwszy wieczór w nowym domu Ellie jest zmuszona spędzić jedynie w towarzystwie swojego młodszego brata Stevena, ponieważ jej rodziców, jak zwykle, wzywają obowiązki zawodowe. Kiedy nagle gaśnie światło dziewczyna dzwoni do matki, która radzi sprawdzić bezpiecznik w piwnicy. Ellie jest przerażona, Keira cała czas stara się więc dodać jej otuchy. Będąc w ciągłym kontakcie z matką, dziewczyna powoli pokonuje piwnicze schody, za radą swojej rozmówczyni głośno licząc stopnie. Niespodziewany obrót wydarzeń zmusza Keirę i jej męża do natychmiastowego powrotu do domu, gdzie zastają tylko zdezorientowanego syna. Brian jest przekonany, że dziewczyna uciekła, bo zdarzało się jej to już wcześniej, ale Keira ma wątpliwości. W przeciwieństwie do policji zajmującej się tą sprawą zaczyna bacznie przyglądać się swojemu nowemu otoczeniu: starej posiadłości pełnej matematycznych zagadek. Posiadłości, w której zachodzą niepojęte zjawiska.

W 2004 roku ukazał się dziesięciominutowy filmik wyreżyserowany przez Brendana Muldowneya, na podstawie jego własnego scenariusza, któremu nadano tytuł „The Ten Steps”. Trzy lata później jego główny twórca ponownie pochylił się na tą koncepcją. Chciał zrobić z tego dłuższą opowieść grozy, ale nic z tego nie wyszło. Muldowney zajął się innymi projektami, a potem znowu zaczął kombinować z tamtą dobrze przyjętą przez widzów historią. Snuł różne scenariusze, a wśród jego ulubieńców znalazła się opowieść z małoletnimi bohaterami (bez dorosłych), ale producent, któremu przedstawił ten pomysł, uznał, że jest zbyt kosztowny. Muldowney wybrał więc „bezpieczniejszy” wariant, innego ulubieńca, który jednak wymagał jeszcze sporo pracy. Miał prolog i jakiś ogólny zarys akcji w głowie, ale musiał pomyśleć przede wszystkim nad istotą zagrożenia. Najpierw skierował swoją uwagę na mitologię irlandzką i blisko spokrewnioną z nią mitologia celtycką. Druidzi? A może Balor, jednooki król Fomorian (rasa gigantów) i bóg śmierci? Odbiorcy młodszego, ale większego brata „The Ten Steps”, pełnometrażowego horroru o zjawiskach nadprzyrodzonych pod tytułem „The Cellar”, przekonają się, że bardziej zainteresowała go mitologia żydowska, a konkretniej pewne morskie stworzenie. Film kręcono w mieście Roscommon w Irlandii. Poszukiwania głównego domu nie trwały długo, ale obiekt wymagał małych, oczywiście prowizorycznych, nietrwałych, przeróbek. Dostawiono na przykład fałszywą ściankę, ażeby stworzyć dłuższy korytarz, przy którym upierał się reżyser. Na jednym końcu tego korytarza widać drzwi do piwnicy, które też są częścią filmowej dekoracji. „The Cellar” zadebiutował na FrightFest Glasgow i South by Southwest Film Festival w Stanach Zjednoczonych 12 marca 2022 roku. W kwietniu tego samego roku został udostępniony w internecie (Shudder).

Elisha Cuthbert (między innymi „Dom woskowych ciał” Jaume Colleta-Serry, „W ciszy” Jamie Babbit i „Sadysta” Rolanda Joffégo) w charyzmatycznie odegranej roli zdesperowanej matki na tropie jednej z tajemnic wszechświata. Keira Woods to prawdziwy rekin biznesu. Dyrektorka ds. reklamy w znakomicie prosperującej firmie, która ma media społecznościowe i nie zawaha się ich użyć. Nie jest pierwszą, która tworzy fałszywe wizerunki w internecie, ani też pierwszą wdrażającą niemoralne kampanie w przestrzeni wirtualnej. Obecnie pracuje nad influencerką-awatarem (tworzy nową gwiazdę internetu, która w rzeczywistości nie istnieje – to znaczy istnieje, ale jej rola ma sprowadzać się tylko do użyczania swojego wizerunku, wyglądu zewnętrznego; nie będzie miała wpływu na treści „podpisywane jej twarzą”) oraz kampanią internetową, czymś w rodzaju konkursu zainspirowanego prawem dżungli - Keira woli nazywać to selekcją naturalną. To jedno oblicze głównej bohaterki „The Cellar” Brendana Muldowneya. Nieprzejednana, wyrachowana, mająca ostatnie słowo w każdej, nawet najbardziej błahej kwestii, pozbawiona skrupułów na polu zawodowym, a w domu „chodząca na palcach” woków swojego pierworodnego dziecka. Nastoletnia Ellie (przyzwoity, acz niewielki występ Abby Fitz), przeciwnie niż jej młodszy brat Steven (taka sobie kreacja Dylana Fitzmaurice'a Brady'ego), praktycznie na każdym kroku daje swojej matce do zrozumienia, że delikatnie mówiąc, okrutnie się na niej zawiodła. Uważa, że praca zawsze była dla niej ważniejsza od rodziny, a jakby tego było mało zmusiła ją do zmiany miejsca zamieszkania. Za przeprowadzkę Ellie obwinia Keirę, choć wcale nie wygląda na to, żeby jej mąż Brian (nieprzykuwająca uwagi rola Eoina Mackena) sprzeciwiał się takiemu rozwiązaniu. Właściwie zakup tej dużej nieruchomości gdzieś na przedmieściach w Irlandii był ich wspólną decyzją. Jak choćby w „Horrorze Amityville” Stuarta Rosenberga, ekranizacji rzekomo opartej na faktach książki Jaya Ansona, trafiła się wyjątkowa okazja. W pełni umeblowana rezydencja wystawiona na aukcji za śmiesznie niską (jak za taki towar) cenę. Nie wiadomo czy Keira i Brian mieli jakąś konkurencję, ale na pewno byli przygotowani na dużo większy wydatek. Mamy więc dwa nieśmiertelne motywy horrorów o zjawiskach nadprzyrodzonych: przeprowadzka do nowego domu i niewspółmiernie niska cena za taką inwestycję, tj. jeśli chodzi o pieniądze, bo z bezpieczeństwem to już zupełnie inna sprawa. Wyrośnięte domiszcze przywodzące na myśl horrory gotyckie. Ta charakterystyczna energia! Gwoździem programu z udziałem rzeczonej chyba zabytkowej rezydencji jest ostatnie ponure ujęcie – kamera nieśpiesznie oddala się od milczącego „strasznego dworu”. Da się w tym wyczuć jakieś dostojeństwo. Zgniła powaga... rzeczy niemartwej? Dom wystawiono na sprzedaż z pełnym umeblowaniem, a jego nabywcy nie uznali za konieczne zbytnio unowocześniać tych wnętrz. Meble, obrazy i inne stare przedmioty - twórcy szybko spróbują uczulić nas na gramofon, ale nie tak jak na piwnicę: to tutaj zdaje się koncentrować cała zła energia tego miejsca – zostały, ale zyskały trochę młodszych i raczej niemile widzianych towarzyszy (telewizor, laptop itd.). Do pierwszego nieprzyjemnego incydentu z piwnicą (głośniejszy sygnał ostrzegawczy) dochodzi tuż po przybyciu czteroosobowej rodziny Woods do nieszczęsnego domiszcza. Ledwo się wprowadzili, a Ellie już zatrzasnęła się w tym mrocznym pomieszczeniu. Wszystko kończy się dobrze, ale dziewczyna ma swoje powody, by trzymać się z dala od tych przeklętych drzwi. Długo nie wytrwa w tym postanowieniu. A wszystko przez matkę. W każdym razie wyglądało mi na to, że Keirę, poza tęsknotą za dzieckiem i niepewnością co do jego losu, dręczą też wyrzuty sumienia. Obwinia się za to, co spotkało Ellie. Zakładając, że to nie był jej świadomy wybór. Bo chyba nikt nie zgodzi się z Brianem, upierającym się, że Ellie, jak to zresztą ma w zwyczaju, uciekła z domu? Wróci, jak zawsze. Nie ma co panikować. Faworyzowany rodzic (przez Ellie) bagatelizuje sprawę tego zagadkowego zaginięcia, podczas gdy ten drugi – a raczej ta druga – nie zamierza biernie czekać na powrót córki. Coraz mniej wierzy w ucieczkę z domu, co martwi jej męża tym bardziej, że zaczyna „bredzić” o jakimś mitologicznym stworze i jego zdaniem na siłę dopasowywać przypadkowe, niemające żadnego związku z zaginięciem ich córki, elementy, do swojej jeszcze niepełnej teorii.

Teoria spiskowa, która ostatecznie może przebić nawet dziwne opowieści o reptilianach. Tyle że zdecydowanie więcej przemawia za tym, by ufać Keirze, a nie jej nader twardo stąpającemu po ziemi małżonkowi. Sceptycyzm w takich opowieściach zwykle nie jest dobrym doradcą, co jest kolejnym, może nawet głównym, argumentem przemawiającym za teorią Keiry. Tak czy inaczej, twardo, niezachwianie stałam po jej stronie w tej małżeńskiej potyczce. Choć to chyba za mocno powiedziane. Niezwyczajna różnica zdań, ot co! Pytanie, czy cierpliwość Briana aby wkrótce się nie wyczerpie? Czy w końcu nie nabierze pewności, że jego żona postradała rozum i że najwyższy już czas poszukać pomocy u specjalistów? Keira prędzej czy później poszuka wsparcia, ale nie wśród psychiatrów i psychologów tylko geniuszy matematycznych. I wreszcie jest odstępstwo od twardszej konwencji. Zamiast zespołu parapsychologów, egzorcysty, szamana czy innego żołnierza jasnej strony mocy, mamy młodego, może nie od razu szalonego, ale na pewno lekko zakręconego, nieco ekscentrycznego, naukowca. Zaczyna się od małego trzęsienia ziemi, a potem napięcie niespecjalnie rośnie. „The Cellar” Brendana Muldowneya właściwie aż do ostatniej partii, uderza głównie dźwiękami. Przewidziano też takie wyświechtane zagrania jak samoczynnie otwierające się drzwi, nagłe podmuchy (oddech złego czegoś?), zastanawiające nagranie (kto widział „Martwe zło” Sama Raimiego będzie wiedział, że lepiej nie słuchać) na płycie winylowej i przemykający cień, który przestanie tak zagęszczać ruchy dopiero, gdy sprawa bardziej się wyklaruje (może i oklepany motyw, ale skutecznie – napięcie rośnie, aż miło – podany). Przypuszczam, że Muldowney i jego ekipa nie byliby aż tak powściągliwi w akcentowaniu jakiejś nieludzkiej obecności w iście felernym nowym nabytku rodziny Woods, gdyby nie musieli oszczędzać. Przy większym budżecie prawdopodobnie skusiliby się na agresywniejsze nutki w środkowej części filmu. Nie wiem, czy tego bym sobie życzyła. Jednego z tych współczesnych straszaków, które zdają się walczyć o tytuł najbardziej efekciarskiego horroru stulecia. Ale tak, przyznaję, że środkowa partia „The Cellar” trochę mi się ciągnęła. Co prawda zło, jakie ponad wszelką wątpliwość (twórcy raczej nie pozostawiają tutaj pola do dyskusji) zalęgło się w tej irlandzkiej posiadłości, dość często, choć jak już zaznaczyłam bardzo skromnie, przypomina o swojej obecności, ale po paru takich razach byłam już bardziej spokojna. Wykształca się tu pewien wzór. Obliczalny schemat działania... morskiego potwora? Skojarzenia z prozą Howarda Phillipsa Lovecrafta nie będą nie na miejscu, mimo że formalnie ta istota została tak jakby pożyczona z mitologii żydowskiej. Reżyser i scenarzysta „The Cellar” zabiegał o takie skojarzenia - mitologia Cthulhu zawarta gdzieś między słowami (natomiast sceną z piłeczką ekipa „The Cellar” kłania się „Zemście po latach” Petera Medaka). „Niezbyt skutecznie chowająca się w tle”. A przynajmniej mnie klimat panujący w tym przeklętym domostwie pachniał oślizgłymi cielskami z ponadczasowych opowieści upiornej treści Samotnika z Providence. Przedwieczne powietrze krążące w tym całkiem mrocznych „brzuchu bestii”. Tak naprawdę to wygląda bardziej na dom bestii. Dla mnie mniej istotne było, co zagraża mieszkańcom tej rezydencji, a bardziej, co się przydarzyło Ellie Woods. Rezydencji zarazem imponującej i odpychającej (pożądanie odpychającej), niewystawiającej się na widok publiczny” - na uboczu, na odgrodzonej soczyście zielonej parceli. Parceli obrośniętej rozłożyście ukoronowanymi drzewami i gęstymi krzewami, strażnikami, rzecz jasna mimowolnymi, prywatności tego murowanego potwora. Najbardziej żałowałam, że Brendan Muldowney nie pociągnął wątku zapracowanej kobiety, która stara się jak może, żeby udobruchać jedno ze swoich dzieci. Naprawić relację z nastoletnią córką – wymowne jest jednak to, że owa córka w razie kłopotów zawsze dzwoni do matki, nie faworyzowanego ojca. Historia może stara jak świat, ale, że tak to ujmę, ugodziła mnie strzała bożka nazywanego Chemią. Przymilna postawa matki (w firmie, w której pracuje pewnie wielu by się niepomiernie zdziwiło, gdyby zobaczyło takie oblicze Keiry) i jawnie konfrontacyjny stosunek córki. Tak, moim zdaniem na tym można było dłużej pojechać. Może wtedy uniknęłoby się tych dłużyzn. Tak czy inaczej, mnie lekkie znużenie, zniecierpliwienie w końcu dopadło. Z naciskiem na lekkie. Film mało odróżnialny, jeśli nie wcale - przydałoby się więcej charakteru, silniejsza osobowość - jeden z tych, co to szybko stopi się w pamięci z innymi mniej wyrazistymi opowieściami o nawiedzonych domach i w ogóle nadzwyczaj uciążliwych prześladowcach, bo nieziemskiej proweniencji. Najwytrwalszych zwolenników efekciarskiego kina grozy czeka mała nagroda. W sumie ja też nosem nie kręciłam, oczami nie wywracałam. Niezły klimat, jeszcze lepsza treść (witamy w Strefie Mroku!) z soczystą kropeczką nad i. I nie mam tutaj na myśli fantazyjnego pożegnania ze „strasznym dworem”, tylko zaskakujący akcent go poprzedzający. Ja w każdym razie nie spodziewałam się takiego domknięcia tej paranormalnej intrygi (będzie też o Erwinie Schrödingerze i jego sławnym kocie). Muszę jeszcze poklaskać muzycznemu motywowi przewodniemu, mam bowiem słabość do takich groźnych smutasków. Ścieżkę dźwiękową skomponował Stephen McKeon, a za zdjęcia odpowiada Tom Comerford: w moim przekonaniu całkiem zgrany duet.

A zawsze powtarzam, że matematyka jest straszna. Pierwsze reżyserskie podejście Brendana Muldowneya do horroru w pełnym metrażu mogło być wprawdzie dużo lepsze, ale też nie widzę tu żadnego powodu do wstydu. To znaczy porażką na pewno „The Cellar” bym nie nazwała. Nie ja, ale obawiam się, że z oczekiwaniami wielu (większości?) swoich odbiorców drastycznie się rozminie. Spodziewasz się tradycyjnego straszaka, a dostajesz... nietradycyjnego straszaka. Mniej wydajnego czy po prostu chętniej grającego samym klimatem? Moim zdaniem? Obie odpowiedzi są poprawne. Smęci i nęci. Składa mnóstwo obietnic bez pokrycia (wiele hałasu o nic tj. zanosi się na coś złego, i tak się zanosi, i zanosi, długo zanosi, oczywiście abstrahując od tragedii z pierwszej partii filmu), ale ma charyzmatyczną prowadzącą, główną bohaterkę, która na dodatek stara się odkryć dość frapującą tajemnicę. Dostatecznie mroczny, dostatecznie ponury, jak dla mnie. Mogłam trafić gorzej. O, to na pewno.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz