poniedziałek, 23 maja 2022

John Langan „Poławiacz”

 

Po śmierci żony, Abraham Samuelson, zaczyna zajmować się wędkarstwem. Kiedy wreszcie udaje mu się przepracować stratę, znajduje towarzysza weekendowych wypraw, znajomego z pracy Daniela Dreschera, którego najbliżsi niedawno zginęli w wypadku samochodowym. Mężczyźni przez jakiś czas łowią wspólnie w różnych sprawdzonych przez innych wędkarzy miejscach, aż w końcu Dan proponuje sprawdzenie tak zwanego Potoku Holendra. Mało znanego miejsca, przed którym nieoczekiwanie przestrzega ich kucharz Howard z knajpy „U Hermana”. Mężczyzna opowiada niewiarygodną historię o tym jakoby przeklętym zakątku stanu Nowy Jork. Na swoje nieszczęście Abe i Dan po wysłuchaniu tej działającej na wyobraźnię, mrożącej krew w żyłach opowieści, nie decydują się zawrócić z obranej drogi.

Poławiacz” (oryg. „The Fisherman”): pierwotnie wydana w 2016 roku, uhonorowana Bram Stoker Award powieść szkatułkowa z nurtu weird fiction autorstwa amerykańskiego pisarza - obecnie mieszkającego w północnej części stanu Nowy Jork - specjalizującego się w horrorze, Johna Langana. Absolwenta State University of New York at New Paltz, gdzie uzyskał tytuł magistra sztuki oraz CUNY Graduate Center, gdzie uzyskał tytuł magistra filozofii. Uczy kreatywnego pisania i wykłada literaturę gotycką na SUNY New Paltz oraz zasiada w zarządzie Shirley Jackson Awards. Pierwsza powieść Langana, „House of Windows”, ukazała się w roku 2009. W swojej bibliografii ma też parę docenionych przez krytyków zbiorów opowiadań. Wraz ze swoim przyjacielem, Paulem Tremblayem, autorem między innymi „Głowy pełnej duchów” i „Chaty na krańcu świata”, zredagował opublikowany w 2011 roku zbiór krótszych opowieści o potworach pt. „Creatures: Thirty Years of Monsters”. „Poławiacza”, który do Polski przybył w roku 2022 na pokładzie statku Vesper, John Langan nazywa swoją odpowiedzią na „Moby Dicka” Hermana Melville'a, w którym odzywają się też echa między innymi niektórych utworów Nathaniela Hawthorne'a, Washingtona Irvinga, Roberta E. Howarda i oczywiście „Cmętarza zwieżąt” aka „Smętarza dla zwierzaków” Stephena Kinga.

John Langan na pisarską ścieżkę wszedł niejako pod wpływem „Christine” Stephena Kinga, „Upiornej opowieści” i „Krainy cieni” Petera Strauba oraz zbiorku nowel pt. „Dark Gods” pióra Theodore'a 'Eibona' Donalda Kleina, szerzej znanego jako T.E.D. Klein. „Poławiacza” Langan „pisał na raty” - w międzyczasie zajmował się innymi projektami, w efekcie czego, że tak to ujmę, „poród” niniejszego „dziecka” niesamowitego trwał aż kilkanaście lat. Langan wychował się nieco na południe od gór Catskill, w hrabstwie Dutchess. Z jednej strony miał krajobraz miejski, a z drugiej dzikie tereny, które smacznie korespondowały z twórczością Stephena Kinga i Williama Faulknera, w których wówczas się zaczytywał. Atmosfera tego miejsca nie tylko zachowała się w jego wspomnieniach, ale wręcz przeniknęła do jego twórczości. Nie wyłączając, a może nawet wyszczególniając „Poławiacza”. Pierwszą powieść Johna Langana wydaną w Polsce (druga w ogóle), w niesamowicie klimatycznej, twardej okładce, zaprojektowanej przez Macieja Kamudę, który również zilustrował to godne, uważam, jak najbardziej zasłużonego zdobywcy prestiżowej Bram Stoker Award, wydanie, w przepięknym tłumaczeniu Tomasza Chyrzyńskiego i z posłowiem Rafała Nawrockiego. Nie wiem, czy coś poszło nie tak w drukarni, czy pan Kamuda może nie tyle miał spadek formy, ile najzwyczajniej, nie trafił w mój gust, ale tak czy inaczej, ekstra nadzienie przedmiotowego „literackiego ciasteczka”, czyli czarno-białe grafiki od tego bezsprzecznie utalentowanego pana, nie zachwyciły jak zwykle. Za ciemne. Czarne plamy tam, gdzie spodziewałam się (na pewno po tym artyście) mnóstwa detali. Jak zawsze imponującego skupienia na najdrobniejszych szczegółach. John Langan praktycznie od maleńkości nasiąkał tajemną mocą opowieści. Jego rodzice byli prawdziwymi gawędziarzami, a on wiernym słuchaczem ich fascynujących historii - mały John przeważnie z wypiekami na twarzy wsłuchiwał się w te prześwietnie snute opowieści różnej treści. To w połączeniu z literaturą ukształtowało artystyczną duszę, która spłodziła chwytającą za serce, upiornie poruszającą, „rozprawkę” o śmierci. Lovecraftian horror rozprawiający z „Moby Dickiem” Hermana Melville'a (ale nie o wielorybnictwie, które to budzi odrazę w autorze „Poławiacza”), nawiązując przy tym między innymi do utworów Wielkich Literatów. Dla niektórych nieco problematyczna może się okazać forma – zasłyszana opowieść na poły z drugiej ręki w innej opowieści. Aż przypomina się „W kleszczach lęku” Henry'ego Jamesa... Nie, bardziej „Upiorna opowieść” Petera Strauba, bo John Langan uprzedzał, że ta ponadczasowa, wprost genialna powieść grozy, z pomocą innych, pchnęła go na pisarską scenę. Naturalnie, na jej mroczną stronę. Tam, gdzie zaległy cienie. Gdzie żyją gargantuiczne stworzenia, czarnoksiężnicy, gdzie śmierć wcale nie jest końcem, ryba nie jest rybą, a zasłona pomiędzy światami jest wyjątkowo cienka. Przepuszczalna. Właściwie to materiał już dawno temu zaczął pękać. Zaczęło się od tajemniczego gościa, mrocznego mężczyzny, który jakimś sposobem wkupił się w łaski najbogatszego obywatela obozu utworzonego na czas budowy rezerwuaru w stanie Nowy Jork. Myśl o Randallu Flaggu Stephena Kinga wprawdzie przeszła mi przez myśl, ale ta znajomość zdecydowanie mocniej pachniała niesamowitym światem Howarda Phillipsa Lovecrafta. Ta charakterystyczna złowieszczość, wrogość przesycona jakąś niewidzialną, ale wyczuwalną (i to jak!) nadnaturalnością. Opowieść Howarda(!), czyli środkowy odcinek „Poławiacza” (dość długa przerwa w opowieści Abrahama Samuelsona) nabiera tempa w okolicznościach niby żywcem wydartych z powieści Stephena Kinga o cmentarzysku Micmaców, nieopodal którego leży mniej groźna, skromna nekropolia stworzona przez dzieci dla ich ukochanych zwierzątek, które poszły do aniołków. To zamierzony ukłon, może nawet coś w rodzaju pomnika dla bodaj najbardziej znanego cmentarza dla zwierząt na świecie. I pisarza, który pośrednio – poprzez inną swoją powieść – skłonił Johna Langana (znowu: z pomocą innych) do „zakupu magicznego pióra”.

Pięć lat po światowej premierze „Poławiacza” Johna Langana ukazała się debiutancka powieść pochodzącej w Wielkiej Brytanii Emmy Stonex, zatytułowana „The Lamplighters” (pol. „Latarnicy”, Echa 2021). Dlaczego o tym wspominam? A bo historia Abrahama Samuelsona – narracja pierwszoosobowa – przypomniała mi tamten, co prawda później wydany, ale wcześniej przeze mnie czytany, utwór o wodzie, stracie i sposobach radzenia lub nieradzenia sobie z nią. Inne gatunki, ale zbliżona wrażliwość piszących te i tamte słowa. Tak, „Poławiacz” wprawił mnie w podobny nastrój. Gorzki traktat o śmierci, u Langana w niewątpliwie mniej prozaicznej oprawie. „Poławiacz” to (nie)czysty horror. Przemawiający do czytelnika zarówno wprost, jak i bardziej naokoło. Pożywka dla świadomości i podświadomości. Moja wyobraźnia pracowała i to pełną parą, nawet wtedy – zwłaszcza wtedy! - gdy na pozór nie działo się nic niezwykłego. Narrator i zarazem główny bohater jednej z opowieści tworzących tę powieść (ściśle ze sobą powiązanych opowieści, zazębiających się, czy jak kto woli spotykających się w punkcie w czasach Abe'a nazywanym Potokiem Holendra), już na samym początku przekonuje nas, że przeżył coś, co wymyka się racjonalnemu myśleniu. Nastraja nas, wyczula na zagrożenie nie z tego świata. A potem przechodzi do boleśnie krótkiej historii małżeńskiej. Ten związek trwał niespełna dwa lata (nie licząc okresu sprzed małżeństwa) i bynajmniej nie dlatego, że coś pomiędzy Abe'em i jego wybranką imieniem Marie się zepsuło. Nie poróżnili się, ani nic w tym rodzaju. Rozdzieliła ich śmierć. Ona odeszła, on został. Pytanie: komu trafiła się gorsza karta od nieubłaganego losu? Kobiecie, która cierpiała czy mężczyźnie, który może cierpieć jeszcze bardzo długo? W tamtym okresie Abe najpewniej był święcie przekonany, że jego życie się skończyło. Wyprane z kolorów, poza nieprzeniknioną czernią. W bezdennej otchłani rozpaczy. Nieutulony żal, jeden z najskuteczniejszych niszczycieli niewykluczone, że nie tylko na tym smutnym świecie. Mitologiczna bestia z nietutejszych, nieziemskich (a może jednak?) oceanicznych głębin, których trudno nie powiązać z Lovecraftem (ten klimat, ta moc). I jedna z najbardziej niezawodnych broni na tę kreaturę. Mowa oczywiście o pasji. Wielkiej pasji, która w przypadku Abe'a zrodziła się zupełnie nagle podczas jego zrozumiałej, niestety całkowicie naturalnej, udręki. Chwycił za wędkę i... Nie, nie myślcie, że rozpacz od razu ustąpiła. Psychiczne katusze trwały nadal. Zmieniła się tylko sceneria, a przynajmniej z jego perspektywy tak to wyglądało. W tamtym czasie, bo gdy już jako tako uporał się najprawdopodobniej z największą stratą w całym swoim życiu, kiedy, jak to się mówi wrócił do żywych, zaczął dopuszczać do siebie myśl, że wędkowanie pomogło mu w tym procesie. Powoli, kroczek za kroczkiem, Abraham wyszedł z żałoby. Oczywiście, nadal tęsknił - och, jak straszliwie tęsknił! - za swoją ukochaną, ale gdy zacieśniał znajomość z Danielem Drescherem, na dobrą sprawę, wyprzedzał go o cała lata świetlne. Innymi słowy, Abe najgorsze miał już za sobą, a przynajmniej tak mu się wydawało, podczas gdy koszmar Dana tak naprawdę dopiero się zaczynał. Mniej więcej przez rok po stracie najbliższych nowy przyjaciel Abrahama, wcześniej tylko znajomy z pracy, jakoś się trzymał, ale potem znacznie mu się pogorszyło. I on wpadł w odmęty czarnej rozpaczy. I tkwił w niej na tyle długo, żeby jego kumpel od wędki nabrał przekonania, że nie ma już dla niego ratunku. Aż tu nagle Dan wychodzi ze swoją dość zagadkową inicjatywą. Chce się wybrać nad, jak szybko się okaże, owiany złą sławą Potok Holendra gdzieś w obrębie Catskill Mountains w stanie Nowy Jork, gdzie swoją drogą mieszkają Abe i Dan. Cóż w tym takiego zagadkowego? Otóż, człowiek, który owdowiał jako pierwszy, ma przeczucie graniczące z pewnością, że jego przyjaciel nie wiedzieć dlaczego skłamał. Skłamał w nader prozaicznej, wydawałoby się kompletnie nieistotnej, niewinnej kwestii. To jest, Abe nie rozumie, dlaczego Dan w ogóle uznał za konieczne uciec się do kłamstwa w takiej błahej sprawie. Jak można się tego spodziewać, z czasem uzyska niekoniecznie satysfakcjonującą odpowiedź na to „fundamentalne pytanie”, a tymczasem obaj wysłuchają podobno autentycznej opowieści kucharza Howarda ze stylowej knajpki „U Hermana”. Właściwie to opowieść Lottie Schmidt, która wcześniej przekazała ją pewnemu pastorowi. Część z tego kobiecie wcześniej przekazał ktoś inny, a część zna z pierwszej ręki. Z doświadczeń Abe'a wynika, że ta opowieść jakby żyje własnym życiem. Jest jak wirus – wnika w organizm człowieka i namnaża się przynajmniej dopóty, dopóki nieszczęśnik nie poczuje nieodpartej potrzeby wydalenia jej. Wyrzucenia z siebie tych oślizgłych czarnych stworzonek, że w taki sposób nawiążę do śmiertelnego w skutkach incydentu w obozie sprzed wieków, w którym wspomniana Lottie spędziła kilka lat w okresie młodzieńczym. Nie ukrywam, że pierwsze fazy tej umownej wycieczki w dość odległą przeszłość, gdzieś na styku Lovecrafta i Kinga w sosie własnym Langana, upłynęły mi w przyjemniejszym, na swój nieprzyjemny sposób, nastroju. Później, jak na mój gust, zrobiło się ciut chaotycznie. W dodatku powiało banałem (jeden całkiem dobrze poinformowany człowiek, który cudownym zrządzeniem opatrzności znalazł się w odpowiednim miejscu we właściwych czasie i jego dzielni towarzysze na placu boju z nieopisaną grozą), ale z odsieczą pośpieszył dalszy, zdecydowanie upiorniejszy, ciąg, pamiętnego koszmaru Abrahama Samuelsona. Tak się zastanawiam, czy aby Mickey Keating przed nakręceniem swojego „Poza sezonem” (oryg. „Offseason”) nie wybrał się z Abe'em i Danem nad Potok Holendra. A Brendan Muldowney przed rozkręceniem prac nad „The Cellar”? Na pewno się kojarzyło. Może tylko dlatego, że obie te produkcje widziałam względnie niedawno, więc siłą rzeczy wysuwają się przed szereg. Przed inne obrazy nasycone aromatem (nie)wiarygodnych opowieści niewiarygodnego Samotnika z Providence. W ostatniej partii „Poławiacza” John Langan uspokaja skołatane serca, ale po tym wszystkim, co pokazał wcześniej, doprawdy trudno tak do końca mu zaufać. To jeszcze nie koniec strasznych przygód biednego Abe'a. Tak podejrzewałam. Tak dyktował instynkt, być może przeczulony, ale tak czy inaczej słowem się nie zająknął na temat swoistej wisienki na tym przekładańcu. Ostatnie zdanie i nokaut. Się namieszało w mojej i tak już wystarczająco skołowanej - w pozytywnym sensie - głowie. Przeciążenie systemu. I dobrze.

Gdyby „Poławiacz” Johna Langana był filmem, to pewnie byłby określany jako horror podwyższony (nowa fala kina grozy, współczesne art horrory). Inna sprawa, czy w ogóle dałoby się zrobić z tego film. Myślę, że to ten rodzaj maestrii, który tylko w ułamkowej części udałoby się oddać na ekranie. Może kiedyś znajdzie się odważny, który zmierzy się z tym naprawdę wymagającym materiałem. Filmowiec, który, słusznie czy nie, uzna, że da radę należycie przedstawić tę złożoną opowieść o śmierci. I czymś jeszcze gorszym, przynajmniej dla tych, którzy zostali. Trudno o pewność i to nie tylko w tym miejscu. „Poławiacz” to nieoczywista, ufająca wyobraźni czytelnika, niepokojąca opowieść, szczodrze pokropiona najbardziej gorzkimi z łez. Depresyjna, niesamowicie mroczna, budząca podskórny lęk, ale nieuciekająca od dosłowności, od różności obliczonych na zintensyfikowanie niewygodnych doznań: tego drogocennego towaru chyba dla wszystkich fanów szeroko pojętego horroru. Wyższego i niższego. Ambitnego i pulpowego. Owszem, z przechyłem na tę bardziej wymagającą stronę, ale nie permanentnym. Tak czy inaczej, radzę zarzucić sieć na tego wrednego „Poławiacza”. Kto wie, co jeszcze się złapie. Jeszcze jakieś upiorne wspaniałości z Potoku Holendra? Jest tego więcej? Wierzę, że tak.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

7 komentarzy:

  1. Dzięki recenzji zaatakowałem swoją bibliotekę no i czas zacząć poławiać ... pozdrawiam! ps. rewelacyjny blog , choć rzadko piszę to zawsze czytam ! pozdrawiam R z Łodzi

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To ja dziękuję za zaglądanie! I mam nadzieję, że "Poławiacz" przypadnie do gustu.
      Pozdrawiam!

      Usuń
  2. No i pięknie. Bardzo się cieszę, że Ci przypadło do gustu, chociaż nie ukrywam braku zaskoczenia, bo się tego spodziewałem, znając już Twój gust. ;) I to jak bardzo podeszła widać też po obszerności recenzji i wnikliwej analizie poszczególnych elementów. :) Hehe. Cała Ania. :P
    Co do ekranizacji - ja tego nie widzę. Są książki, których nigdy nie powinno się ruszać, a ta do nich moim zdaniem należy. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pewnie masz rację, pewnie w wydaniu filmowym "Poławiacz" nie prezentowałby się najlepiej, niemniej i tak chętnie bym obejrzała. Choćby po to, by potem ponarzekać:)

      Usuń
    2. Hehehe. Można i tak. :) Kiedyś się tak zastanawiałem czego maniaczką jesteś większa - książek czy filmów? Jakbyś musiała wybrać to bez któego z nich nie umiałabyś żyć? :)

      Usuń
    3. Zdecydowanie wybrałabym książki:)

      Usuń
    4. Ja też. Chociaż filmy oglądam od dziecka, książki zaś (tak sam z siebie) dopiero od matury.

      Usuń