Zbliża się dziesiąta rocznica ostatniego wspólnego polowania zaprzyjaźnionych Indian z plemienia Czarnych Stóp, Lewisa A. Clarke'a, Gabriela Cross Guns, Cassidy'ego Sees Elk i Richarda Boss Ribs. Masakry, która na trwałe wdrukowała się w pomięć Lewisa. Jedynego członka ich dawnej paczki, któremu udało się ułożyć sobie życie poza rezerwatem. Mężczyzna mieszka wraz z ukochaną żoną Petą w Great Falls w stanie Montana. Pracuje na poczcie, gdzie nawiązał kilka nowych przyjaźni, między innymi z Shaney, młodą kobietą z plemienia Kruków, zdającą sobie sprawę, że jest solą w oku Pety. Obecnie największym problemem Lewisa jest jednak Kobieta z Głową Łani, widmowa prześladowczyni, która równie dobrze może być jedynie projekcją jego udręczonego umysłu, demonem wewnętrznym zrodzonym z ogromnego poczucia winy. Niektórzy mogą być takiego zdania, ale nie Lewis. On coraz bardziej utwierdza się w przekonaniu, że jego największa zmora nabrała realnych kształtów. I pragnie zemsty.
Pierwotnie wydana w 2020 roku powieść grozy rdzennego Amerykanina z plemienia Czarnych Stóp (Blackfoot), wielokrotnie nagradzanego pisarza i wykładowcy na University of Colorado Boulder, Stephena Grahama Jonesa. Urodził się w Midland w stanie Teksas, uzyskał tytuł Bachelor of Arts w anglistyce i filozofii na Texas Tech University oraz tytuł magistra języka angielskiego na University of North Texas. A potem zrobił jeszcze doktorat na Florida State University. Jako swoją pracę doktorską przedstawił tekst pt. „Golius: A Failed Sestina”, nad którym pracował od kiedy jego promotor przedstawił go redaktorce z wydawnictwa Houghton Mifflin Harcourt. Tekst szerzej znany jako „The Fast Red Road: A Plainsong”, pierwsza opublikowana powieść (w 2000 roku) Stephena Grahama Jonesa, zwanego Jordanem Peele'em literatury grozy. „Jedyni dobrzy Indianie” (oryg. „The Only Good Indians”) wpisują się w nurt Indigenous horror, z którym Jones bodaj najmocniej się identyfikuje. Pierwsza powieść tego autora wydana w Polsce (jednocześnie z mikropowieścią, czy jak kto woli opowiadaniem „Mapa wnętrza”, oryg. „Mapping the Interior”, zdobywczynią Bram Stoker Award) – edycja wydawnictwa MAG w twardej oprawie magicznie „pokolorowanej” przez Dark Crayon i w tłumaczeniu Wojciecha Szypuły – uhonorowana Ray Bradbury Prize, Shirley Jackson Award, Bram Stoker Award i Alex Award oraz nominowana do Locus Award, World Fantasy Award, Audie Award i Goodreads Choice Award.
Podwaliny pod „Jedynych dobrych Indian” położyła scena z dzieciństwa Stephena Grahama Jonesa. Kiedy miał dwanaście lub trzynaście lat wybrał się ze swoim pradziadkiem na polowanie na terenie rezerwatu Indian. Wtedy napotkali niedźwiedzicę grizzly i jej młode. Przerażony chłopiec miał ją na celowniku i prawdopodobnie w końcu pociągnąłby za spust, gdyby nie interwencja jego krewnego. Jones uważa, że miał ogromne szczęście, mając przy sobie tak opanowanego myśliwego, jakim był jego pradziadek, bo co by było gdyby... Sporo wody upłynie, zanim przystąpi do kreślenia takiego alternatywnego scenariusza. Ta historia zacznie krystalizować się w jego umyśle wiele lat później, niedługo po przeprowadzce, wraz z małżonką, do wynajętego domu w Gunbarrel w stanie Kolorado. Nad kominkiem w salonie wisiała niesforna lampa, irytująco mrugający reflektorek, który opierał się wszelkim próbom naprawy. Złośliwość rzeczy martwej albo działalność jakiejś siły nieczystej:) W sekcji z podziękowaniami, którą tradycyjnie znajdziemy na końcu omawianej publikacji, Jones wymienia dodatkowe wpływy na tę surrealistyczną historię: „Kobieta jeleń” w reżyserii Johna Landisa - twórcy między innymi „Amerykańskiego wilkołaka w Londynie” (1981) i „Krwawej Marii” (1992) - jeden z odcinków pierwszego sezonu antologicznego serialu „Mistrzowie horroru” (2005-2007), „The Antelope Wife” Louise Erdrich, „Deer Woman: A Vignette” Elizabeth LaPensée, wiersz Jamesa Dickeya „A Birth” i twórczość Joego Lansdale'a. Niniejszy utwór Stephena Grahama Jonesa niejedno nosił imię (choćby „Elk Head Woman”) przed wejściem na amerykański rynek. Ostatecznie autor przystał na propozycję swojego redaktora, która jest zapożyczeniem z okrutnego wyrażenia przywołanego także w tym świecie przedstawionym. Takich przykrych, rasistowskich tekstów jest dużo więcej i chciałabym móc wierzyć, że to tylko licentia poetica, czysty wymysł autora, rzecz nieznajdująca pokrycia przynajmniej w dzisiejszej rzeczywistości. „Jedyni dobrzy Indianie” to organizm złożony z niejednej horrorowej tkanki. U zbiegu utwardzonych ścieżek, w abstrakcyjnym błocie wydzielającym nieprzyjemnie znajomy, cierpki zapaszek. Kiedy slasher zazębia się z ghost story, kiedy final girl wcina się w (nie)klasyczną opowieść o nawiedzonym domu, kiedy rdzenni Amerykanie przeżywają swój American Nightmare. W oślizgłych mackach Wielkich Przedwiecznych w szeregach Homo sapiens. Rasy panów, która „wspaniałomyślnie” odstąpiła przegranym część zagrabionego terytorium. Ukiszeni w rezerwatach. Pogodzeni ze swoim marnym żywotem. Ci, którzy zostali dziwią się tym, którzy odeszli. A przynajmniej Gabriel Cross Guns i Cassidy Thinks Twice, urodzony jako Cassidy Sees Elk, za nic nie zdecydowaliby się na taki krok, jaki uczynili pozostali członkowie ich paczki, Lewis A. Clarke i Richard Boss Ribs. Nie, nawet nie chcą wyobrażać sobie życia „na obczyźnie”. Lepszy margines społeczny w rezerwacie od salonów gdzieś w szerokim świecie. Na przykład w Great Falls w stanie Montana. Tam wyemigrował ostatni żyjący „banita” w tym ścisłym kręgu ludzi z plamienia Czarnych Stóp. Ricky'ego już nie ma. Nie dożył okrągłej rocznicy Klasyka na Dzień Dziękczynienia, ostatniego wspólnego polowania tego nieszczęsnego „kwartetu”. Stephen Graham Jones dokonuje tutaj dość śmiałego porównania. To znaczy niektórzy mogą uznać za grubą przesadę skojarzenie makabry dokonanej na stadzie wapiti przez tych czterech jeźdźców apokalipsy z historyczną rzezią rodowitych Amerykanów. Chyba że pójdą za sugestią autora i spojrzą na to zwierzęcym okiem. Z perspektywy pewnej łani, której odmówiono prawa do życia. Tak dla sportu.
Ludzkie okrucieństwo nie zna granic. Kwestionowany zwycięzca najbardziej inwazyjnych gatunków obcych na planecie Ziemia. Ciernie Matki Natury. W odwiecznych Igrzyskach Śmierci w praktyce wszystkie chwyty są dozwolone. Gatunki chronione? Przez kogo? To bajka dla wrażliwych. Takich jak Lewis Clarke? Winny półlegalnej masakry w rezerwacie Czarnych Stóp. Nie był sam, ale jego ówcześni towarzysze broni najwyraźniej nie czynią sobie z tego powodu większych wyrzutów. Jeśli w ogóle wracają pamięcią do tego Klasyka na Dzień Dziękczynienia, to pewnie czynią to z uśmiechem na ustach. Po raz enty gratulują sobie najbardziej udanych łowów w ich myśliwskiej karierze. Albo kłusowniczej, bo wewnętrzne prawo weszło w drobny konflikt z prawem nadrzędnym. Innymi słowy, sezon polowań na wapiti jeszcze trwał, ale czterech mężczyzn świadomie złamało jedną z zasad (święte przykazanie?) obowiązujących w ich niewielkim społeczeństwie. Najkrótszy występ w „Jedynych dobrych Indianach” Stephen Graham Jones przewidział dla Ricky'ego Boss Ribs. Po jego zagadkowym zejściu z tego padołu łez, przenosimy się do Great Falls w stanie Montana, do tego, którego sumienie jest najbardziej obciążone. Niedługo minie dziesięć lat od największej zbrodni, jaką w życiu popełnił. Tak w każdym razie odbiera to Lewis. Tylko on zna całą prawdę o tamtym potwornym polowaniu i ten wstydliwy sekret najwyraźniej zżera go od środka. Nieprzepracowana trauma wyjaśnieniem niecodziennych zjawisk, jakie poniekąd na naszych oczach właśnie zachodzą w jego dotychczas całkiem przytulnym światku? Wielkimi krokami zbliżająca się dziesiąta rocznika masakry, kroplą przelewającą czarę szaleństwa? A jeśli Kobieta z Głową Łani nie jest imaginacją przeciążonego umysłu? Nadnaturalna nemezis, której trudno nie współczuć. Słodka... ślepa zemsta. Horror revenge w rytmie opowieści o nawiedzonym, może nie tyle domu, ile człowieku. Potencjalne zagrożenie z zewnątrz, ale w jakiejś części już niewątpliwie tkwiące też wewnątrz. Tak czy owak, światek Lewisa stopniowo się kurczy. Jakby ściany tego do niedawna wygodnego wynajętego domku w spokojnej dzielnicy Great Falls napierały na naszego niestabilnego przewodnika. Jakby napierały na mnie, dziecko błądzące w niezwykłej mgle. Odpychająco-przyciągającej, przeraźliwie zimnej, kleistej, pulsującej truciźnie, przez osmozę wpadającą prosto do serca. Depresyjny, klaustrofobiczny, mrożący krew w żyłach pobyt w „Pensjonacie Kobiety z Głową Łani”. Szkoda, że nie potrwał dłużej. Szkoda dla mnie, szczęście dla innych. Bo „Jedyni dobrzy Indianie” Stephena Grahama Jonesa to nie tylko oferta dla miłośników opowieści grozy, ale także koneserów tak zwanej literatury wysokiej (tak, tak, można być i tym, i tym). Arthouse horror w wydaniu książkowym. Nowa fala nie-kina grozy. Jeszcze nie? W sumie nie jestem pewna, czy to jest dobry materiał na film. Nie wiem nawet, czy powinnam jakoś gorąco rekomendować tę pozycję osobom, których akurat naszła ochota na opowieść z dreszczykiem. Środkowa część „Jedynych dobrych Indian” mocno mi namieszała. Soczysty horror został bezpardonowo zrzucony z piedestału. Dni jak każde w rezerwacie Indian z plemienia Czarnych Stóp. Rozczarowało mnie nie tyle drastyczne odejście od formuły horroru na rzecz opowieści obyczajowej, silnie zakorzenionej w kulturze (choć może nie tak bardzo w odczuciu młodszych pokoleń – każde następne pokolenie troszkę dalej od tradycji), ile podejście Jonesa do tego, bądź co bądź, interesującego tematu. Odbierałam to tak, jakby epicki artysta dysponował zbyt małą paletą barw albo jakby w kółko przelewał na płótno te same motywy. Roztrząsanie detali i niepoświęcanie porównywalnej uwagi bardziej istotnym kwestiom. Na przykład grzechom ojca i ciemnym interesom mężczyzny, któremu udało się znaleźć swoją drugą, lepszą połówkę. Na przykład kulturowej presji, ale już nie marzeniach będących w zasięgu ręki – ten ostatni wątek według mnie dostatecznie się rozwinął. Jeśli zaś chodzi o zagrożenie, to w tej partii Jones w myślach najczęściej zapuszczał się na terytorium slash. Pomny choćby takich kultowych horrorowych siekanin jak „Halloween” Johna Carpentera, „Piątek trzynastego” Seana S. Cunninghama i „Koszmar z ulicy Wiązów” Wesa Cravena, w podobny sposób podkręcał atmosferę. Blisko zabójcy – to zainspirowało sporadyczne odskoki od narracji trzecioosobowej w narrację drugoosobową. Podejrzewam jednak, że fani slasherów bardziej docenią ostatnią część „Jedynych dobrych Indian” fantazyjnie poskręcanego amerykańskiego pióra. To już zdecydowanie łatwiej skojarzyć po myśli autora.
Mam nadzieję, że to początek mojej długiej przygody ze Stephenem Grahamem Jonesem. Jego pierwszy powieściowy spektakl wystawiony w Polsce, „Jedyni dobrzy Indianie” - ewentualnie jeden z pierwszych (jeśli uznać „Mapy wnętrza” za króciutką powieść, a nie opowiadanie lub nowelę) - pozostawił we mnie pewien niedosyt, który zamiast przygasić moje zainteresowanie jego twórczością, jeszcze je podsycił. Teraz wszystko w rękach polskich wydawców. I oczywiście czytelników, bo tlenem podaży jest popyt. Tutaj mogą pojawić się schody, ale nawet jeśli nie takiej grozy większość szuka, to uśmiecham się przymilnie do mniejszości. Tych tygrysków, którzy podwyższonego literackiego horroru pragną najbardziej.
Za książkę bardzo dziękuję księgarni internetowej
https://www.taniaksiazka.pl/ |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz