poniedziałek, 19 grudnia 2022

„Niania” (2022)

 

Aisha jest imigrantką z Senegalu próbującą ułożyć sobie życie w Nowym Jorku, tak żeby móc sprowadzić swojego synka Lamine'a, którego zostawiła pod opieką kuzynki. Kobieta ma już w miarę stabilne lokum, ale brakuje jej pieniędzy na bilety lotnicze dla bliskich. Nowa praca u rodziny z wyższej klasy średniej, mieszkającej w apartamentowcu w dzielnicy Upper East Side, ma pomóc w osiągnięciu tego celu. Aisha zostaje opiekunką i nauczycielką języka francuskiego kilkuletniej dziewczynki imieniem Rose, jedynego dziecka pracującej w korporacji Amy i fotoreportera Adama, co jest zajęciem zdecydowanie poniżej jej kwalifikacji. Z obliczeń niani wynika, że już niebawem powinna spełnić swoje największe marzenie, ale upragnione spotkanie z ukochanym synem ciągle się odwleka. Na domiar złego Aisha zaczyna widywać niepokojące rzeczy, dręczą ją koszmarne wizje, które mogą mieć podłoże paranormalne.

Uhonorowany Grand Jury Prize na Sundance Film Festival 2022 pełnometrażowy debiut reżyserski Nikyatu Jusu podążający za jej własnym scenariuszem. Amerykański arthouse horror powstały pod natchnieniem historii ukochanej matki Nikyatu - i, już w mniejszym stopniu, twórczości Guillermo del Toro - też będący wyrazem ogromnego przywiązania do własnej kultury. Doświadczenia imigrantów z Afryki w Stanach Zjednoczonych. Projekt, który wykluwał się osiem lub dziewięć lat (od pomysłu po realizację); w 2020 roku scenariusz został wciągnięty na tak zwaną The Black List, czyli najbardziej lubiane, niekoniecznie najlepsze, scenariusze filmowe, które jeszcze nie weszły w etap produkcji. Główne zdjęcia do „Niani” (oryg. „Nanny”) ruszyły w czerwcu 2021 roku w Nowym Jorku, a premierowy, i jak się okazało dość głośny, pokaz, odbył się w styczniu 2022 roku na wspomnianym już Sundance Film Festival.

Skrzyżowanie „Dziecka Rosemary” Romana Polańskiego z „Uciekaj!” Jordana Peele'a – tak mówiono o wyprodukowanej między innymi przez Blumhouse Television (również jeden z głównych dystrybutorów filmu: współpraca z Amazon Studios) „Niani” Nikyatu Jusu, co w najlepszym razie mocno zdziwiło czołową twórczynię tego widowiska, a w najgorszym rozgniewało. Nie ukrywała, że uważa te porównania za kompletnie nietrafione, uderzająco niewyważone. Nikyatu Jusu jest drugą ciemnoskórą reżyserką w historii wyróżnioną na Sundance Film Festival Grand Jury Prize, która po raz pierwszy została przyznana za obraz oficjalnie sklasyfikowany jako horror (i dramat). Ale tutaj zdania są mocno podzielone. Thriller albo dramat psychologiczny, ale na pewno nie horror – tak orzekła niemała część dotychczasowej publiczności. Niektórzy czują się wręcz oszukani takim gatunkowym zaetykietowaniem niniejszego produktu. Nie dziwię się im. Nie mam problemów z tą klasyfikacją, ale rozumiem rozczarowanie, gniew i/lub oburzenie innych odbiorców „Niani”. W końcu sama Nikyatu Jusu obiecywała działanie wbrew regułom, jakimi rządzi się ten gatunek. „Inteligentne łamanie zasad horroru”: mniej więcej tak to ujęła. Łamanie tak, ale czy inteligentne? Fabuła kręci się wokół młodej wykształconej kobiety imieniem Aisha (przekonująca gra Anny Diop), która mniej więcej przed rokiem opuściła swoją ojczyznę w poszukiwaniu lepszego życia. Z Senegalu przeniosła się do Nowego Jorku, gdzie ma nadzieję już wkrótce sprowadzić także swoje jedyne dziecko, ukochanego synka Lamine'a, który niebawem skończy siedem lat. Chłopiec ma przylecieć ze swoją ciocią, kuzynką Aishy, pod opieką której pozostaje od wyjazdu rodzicielki. Biologiczny ojciec chłopca, a właściwie dawca nasienia, zostawił Aishę, kiedy tylko zaszła w ciążę, ale główna bohaterka „Niani” nie narzeka – najważniejsze, że doczekała się takiego cudu, jakim w jej oczach jest Lamine. Jej największe dzieło. Miłość, która najpewniej nigdy nie wygaśnie. Potęga, żywioł, supermoc obcej w obcym kraju. W Afryce była nauczycielką języka angielskiego i francuskiego, co jak by nie patrzeć przydaje jej się na tej nowej drodze życia w Wielkim Jabłku. Poza wszystkim innym to może być dodatkowe źródło zarobku; bonus do podstawowej pensji. O ile trafi się na słownych ludzi. Taką okazją miała być właśnie praca u państwa z Upper East Side: wyciskającej siódme poty w korporacji Amy (przyzwoita kreacja Michelle Monaghan) i zdecydowanie mniej zabieganego fotoreportera Adama (nadążający za swoją filmową partnerką Morgan Spector). Niania i korepetytorka ich jedynego dziecka, kilkuletniej Rose (cudna Rose Decker). I jeszcze mnóstwo nadgodzin... Tak, wszystko wskazywało na to, że już za chwilę, już za moment Aisha wreszcie będzie mogła wziąć w ramiona swojego kochanego synka. Wyzysk imigrantów w demokratycznym, podobno praworządnym państwie – jak mniemam między innymi tę kwestię reżyserka i scenarzystka z afrykańskimi korzeniami (córka imigrantów z Sierra Leone) pragnęła poruszyć w swoim pierwszym długometrażowym filmie. Porozmawiać o tym realnym problemie. Z którym, ośmielę się zauważyć, spotykają się nie tylko migranci. Nie jestem pewna, czy Amy inaczej postępowałaby ze swoją rodaczką. Gdyby zamiast imigrantki z Senegalu zatrudniła rodowitą Amerykankę sprawa mogłaby wyglądać identycznie. Może już wygląda. O ile kobieta, która sprząta u Amy i Adama (generalne, niecodzienne, porządki w nowocześnie urządzonym, całkiem dużym mieszkaniu w reprezentacyjnej mieszkalnej dzielnicy Nowego Jorku) pochodzi ze Stanów Zjednoczonych. To jeden z frustrująco niejasnych epizodów „Niani” - może być tak, może siak – nie wiemy nawet, czy ta pani została zatrudniona bezpośrednio przez Amy i Adama, czy przez właściciela budynku (umowa z firmą sprzątającą?), w którym nieuczciwi pracodawcy Aishy wynajmują mieszkanie, ale pewne jest, że kobieta jest w zaawansowanej ciąży, czego zamożne (w sumie to też kwestia dyskusyjna, rzekłabym sprawa otwarta) małżeństwo z Upper East Side zdaje się nie dostrzegać. Nie, nie jest im wstyd. Dlaczego miałoby? Płacą to wymagają. Yhm...

Trylogia Apartamentowa Romana Polańskiego? Pewnie serdecznie przywitałabym takie skojarzenia, ale nie tym razem. Nie w tej „historii mieszkaniowej”. Za to przypomniał się „Kształt wody” Guillermo del Toro, przypomniał się i „Possum” Matthew Holnessa. I jeszcze „Saint Maud” Rose Glass, aczkolwiek to echo w „Niani” Nikyatu Jusu nie było już tak donośne. W największy dyskomfort – to ci dopiero niespodzianka – wprawiły mnie akcje z „(anty)bohaterem nowej książeczki małej Rose”. Cień i coś jeszcze gorszego, coś, czego szczerze mówiąc wolałabym nie oglądać. Weź tu zaśnij po czymś takim;) E tam, większość może być spokojna. W moim przypadku właściwie wszystko rozbiło się o, że tak to ujmę, osobiste demony. Irracjonalny lęk, wręcz paniczny strach przed... znanym. Nie nazwałabym tego doskonałą robotą na gruncie stricte horrorowym. Powiem więcej: wcale by mnie nie zdziwiło, gdyby niektórzy odbiorcy „Niani” głośnym śmiechem przywitali „pokraczną istotę” powoli wyrastającą na ścianie w pokoju biednej dziewczynki z tak zwanego dobrego domu. Bo tak zwykło się mówić o przedstawicielach wyższych warstw społecznych. Taki tam stereotyp. Nikyatu Jusu jakby wdaje się w polemikę z takim myśleniem. Obalanie mitu. Odkłamywanie rzeczywistości. Nie wszystko złoto, co się świeci. Lamine i Rose. Ubóstwo i dobrobyt. Miłość i zaniedbanie. Jak myślicie, kto jest większym szczęściarzem? „Księżniczka” z Nowego Jorku czy „żebrak” z Senegalu? Aisha i Amy. Chwytająca się dorywczych, niewysoko opłacanych zajęć, poniżej swoich kwalifikacji (kobieta, która żadnej pracy się nie boi) oraz bizneswoman wytrwale wspinająca się po korporacyjnej drabinie. Kobieta wprost niemogąca się doczekać każdej kolejnej rozmowy z własnych dzieckiem oraz kobieta, która traktuje to bardziej jak smutny obowiązek (jak zdąży, poświęci chwilę swojej latorośli, a jak nie, to przecież jutro też jest dzień). Matka karmiąca swoje dziecko i matka usiłująca karmić swoje dziecko. Postronny obserwator mógłby nie docenić tej pierwszej. Właściwie już widzę te wpisy w mediach społecznościowych o wyrodnej matce z afrykańskiego buszu, wstrętnej imigrantce ekonomicznej (nie mylić z uchodźczynią, chyba że chcesz oberwać), która obraża innych samym marzeniem o lepszym życiu na innym kontynencie. To jej się po prostu nie należy. Dlaczego? Bo w tej oświeconej epoce miejsce urodzenia i dorastania nadal ma ogromne znaczenie. Nasz kontynent-wasz kontynent, twój kraj-mój kraj. Jakby Ziemia była tortem upieczonym specjalnie dla Homo sapiens. Pytanie, czy koniec końców bardziej nasyceni są przodujący zawodnicy w wyścigu szczurów, czy osoby wlokące się gdzieś z tyłu? Zależy od osobistych oczekiwań, ale w tym konkretnym przypadku, w tej konkretnej historii to Aisha zdaje się więcej czerpać z życia. Amy nie potrafi cieszyć się małymi rzeczami, nie dla niej drobne przyjemności, które w sumie ma pod samym nosem (na przykład zabawa z córką). Nie potrafi albo po prostu nie ma na to czasu. Ciągle zmęczona, nigdy w pełni usatysfakcjonowana. Mało i mało, i mało. Największym zwycięzcą w tej małej nowojorskiej rodzinie wydaje się być Adam. Wysiłek małżonki jemu przynosi większe korzyści. W przeciwieństwie do żony poświęca się swojej pasji, niezbyt dochodowej, ale to Amy w tym domu martwi się o rachunki. Lekkoduch, który najwyraźniej nie ma takiej samej ochoty jak ona na zmniejszanie dystansu, uzdrowienie ich relacji, na odbudowanie małżeńskiej więzi. Trzeba mu jednak oddać, że ma lepszy kontakt z Rose. Nie tak dobry jak Aisha, ale dziewczyna wyraźnie woli spędzać czas z ojcem niż matką. Zapewne dlatego, że Amy jest dużo bardziej (przesadnie) zasadnicza, wyczulona na łamanie ustalonych przez nią zasad. Na przykład dieta – Amy nie pozwala swojemu dziecku jeść byle czego. Tylko mdłe, nieprzyprawione dania-gotowce (wystarczy podgrzać), które nie stępią jej kubków smakowych. I niespecjalnie martwi ją to, że dziewczynka je bardzo mało, zazwyczaj ledwo skubnie ten czy tamten „specjał odpowiedzialnej mamusi”. Tak czy owak, z nową nianią życie dziewczynki wreszcie nabiera, nomen omen, smaku. Z Aisha sprawa jest bardziej złożona. Z jednej strony jest już bliska osiągnięcia swojego głównego celu, coraz bardziej przywiązuje się do sympatycznego samotnego ojca (miłość w amerykańskiej metropolii), dzięki czemu, niejako przy okazji, zyskuje też nową przyjaciółkę, która ma rozległą wiedzę o afrykańskim folklorze. Z tego bogatego zbioru wierzeń, legend, mitów etc. Nikyatu Jusu wybrała wodnego ducha zwanego Mami Wata (też Mammy Water i La Sirene), który może, ale nie musi prześladować nieszczęsną tytułową postać tego, jak dla mnie trochę za mało uczuciowego spektaklu. Ładna audiowizualna uczta, ale emocji dostałam jak na lekarstwo. Poza wspomnianymi krótkimi występami „przerażającej bestii”, czulszą strunę poruszył, bądź co bądź, spodziewany zwrot akcji (jedna nazbyt wymowna scena; w każdym razie ja absolutnie niechcący właściwie ją odczytałam, tym samym psując sobie niespodziankę). A zadziałałoby jeszcze lepiej, gdyby nie było ciągu dalszego. Stępienie pazura epilogiem, który miał chyba bardziej poplątać niż naprostować. Kierunek w sam raz dla mnie, ale wykonanie... Powiedzmy, że nie nabrałam ochoty na rozpatrywanie tej opowieści pod różnymi kątami. Szukanie jakichś innych, ewentualnych, odpowiedzi.

Znośne dziełko debiutującej w pełnym metrażu Nikyatu Jusu. Płaskie, ale niemączące. Arthouse horror, czy jak kto woli thriller, czy jak kto woli dramat psychologiczny o miłości macierzyńskiej, desperackiej pogoni za lepszym życiem, o American Dream i afrykańskich koszmarach (folklor) w amerykańskiej metropolii. O mitycznej istocie albo szaleństwach stęsknionego umysłu. A może jeszcze o czymś innym? Tak czy owak, „Niania” moim wielkim odkryciem nie była. Małym zresztą też nie. Była, bo była. Zleciała i tyle. Nie wpełzła pod skórę, nie wgryzła się w bebechy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz