piątek, 18 grudnia 2015

„Hardcover w sztywnej okładce” (1989)


Aspirująca do zawodu aktorki Virginia pracuje w antykwariacie z książkami, gdzie pewnego dnia znajduje przerażającą powieść autorstwa niejakiego Malcolma Branda. Po skończeniu lektury kobieta przystępuje do poszukiwań drugiej jego książki zatytułowanej. „I, Madman”, ale bez powodzenia. Jednak wieczorem znajduje powieść pod drzwiami mieszkania i bez zbędnej zwłoki zasiada do lektury. Książka traktuje o szaleńcu, który w imię nieodwzajemnionej miłości do aktorki oszpeca sobie twarz, odcinając między innymi uszy, nos i usta, a następnie krąży po mieście w poszukiwaniu ofiar, które mógłby pozbawić tych części ciał, aby przyszyć je sobie. Virginia wkrótce odkrywa, że świat przedstawiony pokrywa się z rzeczywistością, że prześladuje ją okaleczony mężczyzna, w okrutny sposób pozbawiający ludzi z jej otoczenia części ciał. Kobieta próbuje przekonać swojego chłopaka, detektywa z wydziału zabójstw, Richarda, że za morderstwami, którymi się zajmuje stoi literacki antybohater, ale mężczyzna nie potrafi uwierzyć w tę niewiarygodną historię.

Reżyser „Hardcover w sztywnej okładce”, Tibor Takacs, wielbicielom kina grozy dał się poznać głównie, jako twórca dwóch części „The Gate”, ale ja z jego całkiem bogatej filmografii obfitującej w produkcje klasy B znam jedynie niedoceniane „Szczury” z 2003 roku, które, o dziwo, dostarczyły mi sporo rozrywki. Powstały dwa lata po „Wrotach”, mało znany w naszym kraju horror Takacsa z jakiegoś niezrozumiałego powodu przyjął się w Polsce pod tytułem „Hardcover w sztywnej okładce” (lektor czyta tytuł, jako „W sztywnej okładce”). Scenariusz spisał David Chaskin, który wcześniej pracował nad fabułą drugiej części „Koszmaru z ulicy Wiązów” oraz „Klątwy” (1987), ale nawet rozpoznawalne przez jego debiut nazwisko scenarzysty nie pomogło „Hardcover w sztywnej okładce” przetrwać próby czasu. Dzisiaj film jest znany jedynie wąskiej grupie oddanych miłośników kina grozy klasy B, co jest dla mnie całkowicie zrozumiałe, ale nie umniejszyło to mojej przyjemności z seansu.

W rolę główną wcieliła się nominowana do Saturna Jenny Wright, fanom kina grozy znana z „Blisko ciemności”, której tym razem przyszło kreować ofiarę prześladowań niewiarygodnego oprawcy: postaci z książki, która jakimś cudem przeniknęła do naszego świata. Takacs nie zaczyna zachęcająco, bowiem lekturę pierwszej książki tajemniczego Malcolma Branda finalizuje wygenerowanym komputerowo tworem przedstawiającym przygarbione, szarawe stworzenie, którego nieprzyjemnie kiczowata aparycja wymusiła na mnie odruch sięgnięcia po pilota z zamiarem przerwania projekcji. Po namyśle postanowiłam jeszcze trochę poczekać, w nadziei, że nie będę już zmuszona obcować z równie żałosnymi efektami i jak się okazało pomijając końcówkę ryzyko się opłaciło. Moment, w którym w ręce Virginii trafia druga powieść Branda, wydana w latach 50-tych, opatrzona etykietką „oparta na prawdziwych wydarzeniach” historia szaleńca, który okalecza się w imię miłości (której najbliżej do slashera) jest chwilą przełomową nie tylko dla fabuły, ale również formy. Zapowiadający kiczowate widowisko efekciarski potwór usuwa się w cień, a jego miejsce zajmuje inny wytwór wyobraźni Branda – efekt przekonującej pracy charakteryzatorów, okaleczony mężczyzna z zasłoniętą połową twarzy, poza wyglądem zewnętrznym charakteryzujący się doprawdy pomysłowym sposobem działania. Przerażona, acz jednocześnie zafascynowana twórczością Branda Virginia przez swoją ciekawość nieopatrznie powołuje literackiego antybohatera do życia. Ten z kolei przystępuje do przenoszenia fabuły książki w ziemską rzeczywistość, poczytując Virginię, jako obiekt swoich westchnień, „reinkarnację” książkowej aktorki, której na kartach powieści dawał dowody swojej wielkiej miłości. W sobie tylko zrozumiały sposób, bo jak zauważa chłopak głównej bohaterki, Richard, z zupełnie niepojętego dla zdrowych psychicznie osób powodu zamiast wręczyć jej dowody swojego uczucia porwał się na szaleńczy akt autodestrukcyjny. Obciął sobie uszy, nos, usta i górną część głowy, po czym wyruszył na polowanie tropem ofiar, od których mógłby pozyskać brakujące elementy ciała. Zabrzmi to niezdrowo, ale muszę przyznać, że jak tylko twórcy przybliżyli sylwetkę literackiego seryjnego mordercy mój apetyt na tę produkcję momentalnie wzrósł. Bo czyż istnieje coś lepszego niż rąbanka o szaleńcu ćwiartującym ludzi tylko po to, żeby skraść im jakąś część ciała, którą mógłby sobie przyszyć? Delikatna analogia do Leatherface’a z „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” troszkę rzuca się w oczy, ale dzięki innym smaczkom fabularnym „Hardcover w sztywnej okładce” nie sprawia wrażenia bezkrytycznego kopisty, który niemiałby do dodania nic od siebie. Na przykład zgrabne przemieszanie świata przedstawionego z rzeczywistością wzbogaca ten obraz złowrogą oniryczną aurą. Dzięki mylącym początkowym wstawkom, sugerującym akcję rozgrywającą się w prawdziwych realiach, a w rzeczywistości będącymi projekcją wyobraźni Virginii pobudzonej przez niepokojące lektury przez długi czas właściwie nie sposób rozstrzygnąć, czy oszpecony mężczyzna nachodzący ją w mieszkaniu istnieje naprawdę, czy jego obraz tkwi jedynie w jej głowie. Z podobną narracją spotkałam się już przy okazji seansu „Candymana”, który powstał w późniejszym okresie, a więc nie ma tutaj mowy o inspiracji Takacsa. Zresztą problematyka też jest bardzo podobna – w końcu mamy tutaj do czynienia z przerażoną kobietą, która zostaje zmuszona do konfrontacji z nieznanym i to w pojedynkę, bo nikt z jej otoczenia (i nie ma w tym niczego dziwnego) nie chce dać wiary jej fantastycznym opowieściom. Nie zabrzmiało to nazbyt odkrywczo, wiem, ale też nie wydaje mi się, żeby niniejsza produkcja miała pretendować do takiego miana. Już raczej miała z tego wyjść przyjemna rozrywka dla pewnej specyficznej grupy odbiorców.

Choć modus operandi sprawcy obiecuje krwawe widowisko to tak na dobrą sprawę Takacs dosyć oszczędnie podchodzi do makabry. Pojawia się kilka pobudzających wyobraźnię ujęć, jak na przykład pozbawiania kobiety skalpu, czy plastyczny widoczek trupa pozbawionego ust, ale twórcy nie szafują hektolitrami substancji imitującej posokę i bardzo rzadko decydują się na zbliżenia na efekty odrażającej działalności tajemniczego mordercy. A jak już to czynią to w formie migawki, uniemożliwiającej dokładne przyjrzenie się drastycznym szczegółom. Jednak jeśli zatrzymać niniejsze kadry, na co się zdecydowałam, to takie wycofanie reżysera może zastanawiać, wszak twórcy efektów specjalnych naprawdę realistycznie przełożyli makabryczne wizje scenarzysty na język filmu. Może Takacs nie chciał przedobrzyć, osunąć się w otchłań groteski atakując widza nieprzerwanym ciągiem drastycznych sekwencji, które mogłyby usunąć klimat na dalszy plan. Bo nie da się ukryć, że nad oprawą audiowizualną filmowcy solidnie popracowali. Mroczne zdjęcia przy akompaniamencie nastrojowej ścieżki dźwiękowej wespół z idealnie wyliczonymi w czasie scenami szczytowej grozy podczas każdorazowego wychodzenia mordercy na żer wręcz zapierały dech w piersi, windując napięcie na niebotycznie wysoki poziom. W „Hardcover w sztywnej okładce” ciemność, pośród której przemykał odrażający morderca nie tylko była, ale wręcz żyła – niczym cichy towarzysz szaleńca, pragnącego dawać Virginii kuriozalne dowody swojej miłości. Śledzący fabułę niniejszej produkcji współczesny widz zapewne nie będzie zaskoczony kolejnymi ofiarami mordercy, o kilka kroków wyprzedzając Virginię i policję, starających się przewidzieć, gdzie w następnej kolejności szaleniec uderzy. Przez tę przewidywalność szczególnie jedna sekwencja, akcja w bibliotece, jest pozbawiona suspensu, pomimo usilnych starań operatorów wydobywających maksimum atrakcyjności z gmachu pełnego pomieszczeń osnutych gęstymi cieniami. Ostatnim w moim odczuciu mankamentem „Hardcover w sztywnej okładce” jest finał, który zapewne w mniemaniu niejednego odbiorcy w zupełnie nieoczekiwany sposób podchodzi do problematyki scenariusza. UWAGA SPOILER Obserwując wcześniejsze wydarzenia, którym świadkuje jedynie Virginia nabiera się pewności, że scenarzysta finalizując tę historię postawi na dziś często eksploatowany w kinie, psychologiczny motyw, dając do zrozumienia, że wszystko co działo się wcześniej było jedynie projekcją rozchwianego umysłu głównej bohaterki. Ale stan rzeczywisty jest bardziej zaskakujący i… rozczarowujący. Fantastyczny, wręcz bajkowy pojedynek oszpeconego zabójcy z wygenerowanym komputerowo stworem z początku filmu, koniecznie zakończony happy endem. Gorzej już chyba zamknąć się tego nie dało… KONIEC SPOILERA.

Pomimo paru niedostatków gorąco polecam „Hardcover w sztywnej okładce” szczególnie wielbicielom kina grozy klasy B, bo właściwie zawarto tutaj większość elementów, w którym ta grupa się odnajduje. Troszkę kiczu, odrobinę przemocy i przede wszystkim gros mrocznego klimatu wygenerowanego z taką lekkością, że współcześni twórcy filmowych horrorów powinni się od tego dziełka uczyć. Zdaję sobie sprawę, że taka narracja nie przypadnie do gustu szerokiej opinii publicznej, ale wspomniana wyżej niszowa grupka widzów powinna rozsmakować się w wizji Tibora Takacsa. A przynajmniej mam taką nadzieję, bo z mojego punktu widzenia film zasłużył sobie na uznanie.    

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz