wtorek, 15 marca 2016

„Napromieniowana klasa” (1986)


Tromaville High School stoi nieopodal elektrowni jądrowej, z której wycieka niebezpieczna substancja, wprost na rosnące przed budynkiem konopie. Grupa szkolnych chuliganów w porozumieniu z jednym z pracowników elektrowni zaczyna handlować radioaktywnym ziołem. Skręt trafia do parki popularnych uczniów, Warrena i Chrissy, którzy na imprezie za namową znajomych kosztują zakazanej substancji, nie wiedząc, że jest napromieniowana. Po upojnym wieczorze w swoim towarzystwie młodzi ludzie zaczynają dostrzegać u siebie dziwne objawy – między innymi mdłości, osłabienie i halucynacje. Wkrótce Warren, co jakiś czas zaczyna mutować w żądne zemsty monstrum, a Chrissy wydaje na świat wijące się stworzenie, które dostaje się do szkolnej piwnicy.

Horror komediowy klasy B wyreżyserowany przez Richarda W. Hainesa i Lloyda Kaufmana (pod pseudonimem Samuela Weila) i wyprodukowany przez słynącą z kiczowatych produkcji Troma Entertainment, co już wiele mówi o jakości tej produkcji. Scenariusz Haines i Kaufman spisali we współpracy z Markiem Rudnitskym i Stuartem Strutinem, a budżet opiewał na dwa miliony dolarów. W Polsce film dystrybuowano pod trzema tytułami: „Napromieniowana klasa”, „Szkoła pachnąca plutonem” i „Skażona klasa”, ale choć obraz doczekał się czterech kontynuacji i przebąkuje się o dokręceniu remake’u (choć jak na razie plany są dosyć mętne) w naszym kraju omawiany tytuł znany jest głównie „pokoleniu VHS”. Winą można obarczyć lichą dystrybucję, ale o wiele bardziej prawdopodobna wydaje mi się zwyczajna niemożność zaakceptowania takiej stylistyki przez gros przedstawicieli młodszego pokolenia.

Fakt, że „Napromieniowaną klasę” stworzył między innymi najbardziej rozpoznawalny „człowiek Tromy”, Lloyd Kaufman, który szczególnie zasłynął „Toksycznym mścicielem” było dla mnie wystarczającą zachętą do seansu, a świadomość jego zamiłowania do kiczowatej estetyki tylko podsyciła moją ciekawość. Teraz, po skończonej projekcji, obawiam się, że nie potrafię samymi słowami w pełni oddać fenomenu tego filmu, tak żeby zachęcić niezaznajomionych z tą produkcją do szybkiego nadrobienia zaległości. Bo obiektywnie rzecz biorąc niemalże wszystko w tym filmie jest nie tak, jak w szanującym się kinie być powinno, ale subiektywnie paradoksalnie wszystkie rażące amatorszczyzną części składowe tworzą zgrabną całość, na którą naprawdę chce się patrzeć. Jeśli oczywiście jest się fanem bądź przynajmniej akceptuje się stylistykę kina grozy klasy B, starającego się zarówno zniesmaczyć, jak i rozśmieszyć odbiorców. Pomysł na scenariusz w moim pojęciu był urzekający w swojej prostocie. Źródłem zagrożenia uczyniono elektrownię jądrową, czym twórcy w podtekście starali się wyrazić swój niepokój na myśl o bardzo prawdopodobnych wypadkach w tego rodzaju miejscach, które mogą przynieść zgubę społeczeństwu. Sposób rozprzestrzeniania się radioaktywnej substancji był równie niewyszukany i moralizatorski, bowiem scenarzyści postawili na marihuanę, ulubioną używkę części licealistów, niejako przestrzegając młodszych widzów przed zgubnymi skutkami popalania trawki, z wykorzystaniem hardcorowego motywu, który chyba nie mógłby zaistnieć w prawdziwym świecie. Z tego drugiego wątku wyłania się natomiast celowo przejaskrawiony obraz bezmyślności co poniektórych nastolatków, którzy znając okrucieństwo swoich rówieśników rozprowadzających trawkę nie wahają się korzystać z ich usług. Dilerzy wyglądają, jakby żywcem wyjęto ich z jakiegoś komiksu, zupełnie jakby twórcy starali się w mocno przejaskrawionym stylu wykpić młodzieżowe subkultury – a przynajmniej tę, do której przynależą szkolni chuligani z „Napromieniowanej klasy” tatuujący sobie twarze, noszący wielką biżuterię i skórzane, kuse stroje oraz poruszający się po mieście na motocyklach. Jeden z nich próbuje nawet upodobnić się do kobiety, czym scenarzyści dotknęli również tematyki transwestytyzmu. Prawdę powiedziawszy niezbyt podobał mi się pomysł takiego udziwnienia antagonistów, tym bardziej, że szedł w parze z nazbyt dosadnym wręcz karykaturalnym terroryzowaniem innych uczniów na szkolnych korytarzach i rezygnacją z przybliżenia całej historii zmiany ich osobowości – scenarzyści wspominają jedynie o raptownej zmianie ich zachowania i wyglądu, przyczynę pozostawiając domysłom widza. Po drugiej stronie stoją pozostali licealiści, ze szczególnym wskazaniem na Warrena i Chrissy, którzy jako jedyni wydają się żywić dużą nieufność do narkotyku rozprowadzanego przez szkolnych chuliganów. Ale, o ironio, to właśnie oni padają ofiarami radioaktywnej substancji zawartej w trawce, dając się namówić kolegom do skosztowania używki nie wiedząc, od kogo ich przyjaciele ją dostali. To wydarzenie, niesubtelnie zaznaczone głośniejszą muzyką, jak można się tego domyślić stanie się bezpośrednią przyczyną późniejszych, makabrycznych kłopotów nastolatków. Którzy jak przystało na celowo przerysowany horror komediowy na każdą przerażającą rewelację będą reagować przesadną demonstracją emocji i amatorsko oddanym na ekranie zdecydowanym postępowaniem. Sama byłam tym zaskoczona, ale egzaltacja protagonistów i nieporadna praca kamer w moich oczach podniosła poziom tej produkcji, smacznie koegzystując z naiwną, dowcipno-makabryczną tematyką „Napromieniowanej klasy”.

Kilkukrotnie wspominałam o makabrze, ale myślę, że efekty specjalne zasługują na szersze omówienie, bo jako jedyne mogą poszczycić się profesjonalizmem. Zastanawiam się, czy aby twórcy przeważającą część budżetu nie przekazali ekspertom od praktycznych efektów, bo poza zbyt rozwodnioną substancją imitującą krew wszystkie mające zniesmaczyć opinię publiczną dodatki wręcz uderzały realizmem i pomysłowością. Moim zdaniem zdecydowanie najlepsza była pierwsza oniryczna mutacja Warrena i Chrissy. Twarz chłopaka nabiera demonicznych rysów, ciało pod kołdrą rośnie pod sufit, jego klatka piersiowa wybrzusza się, po czym z sutków wypływa jakaś ciemna substancja. Tymczasem Chrissy budzi się w środku nocy, żeby odkryć, że jej brzuch spęczniał do niewyobrażalnych rozmiarów, a z pępka wychodzi jakaś czarna glista. Kwintesencja body horroru? O tak, z pewnością, ale na tym nie koniec, w „Napromieniowanej klasie” odnajdziemy bowiem więcej ukłonów w stronę owego nurtu, jak chociażby zagłębianie ręki w gardle chłopaka, kiedy to kamera bardzo długo ilustruje rozpychaną szyję, czy liczne zbliżenia na pulsujące czoło zmutowanego Warrena – o narodzinach oślizgłego stwora nie wspominając, którego dorosłą, szkaradną postać pokazano dopiero pod koniec, czym tylko uatrakcyjniono epatującą gore demolkę placówki oświatowej. Tak więc, choć miałam do czynienia z fabularnie lekkim teen horrorem, celowo przejaskrawionym koszmarkiem kina grozy twórcy pokazali mi więcej dobrodziejstw, jakie niosą body horrory od niejednego poważnego reprezentanta tej stylistyki i uczynili to z takim wdziękiem, że naprawdę z niecierpliwością oczekiwałam każdego kolejnego pokazu praktycznych efektów specjalnych.

„Napromieniowana klasa” to w wielkim skrócie prawdziwa osobliwość – karykaturalne, miejscami nawet toporne spojrzenie na teen horror uatrakcyjnione estetyką body horroru i podlany dużą dawką humoru, który niemalże wszystkie obiektywnie patrząc techniczne mankamenty przekuwa w superlatywy, jeśli oczywiście potrafi się docenić kino grozy klasy B. Takie, w którym wszystko jest przerysowane i poza zniesmaczającymi efektami specjalnymi dalece amatorskie, ale mimo to, albo właśnie dzięki temu posiadające w sobie niezaprzeczalny kiczowaty urok, serwujący sentymentalną podróż do czasów, w których królowały kasety wideo z często zwariowanymi tworami, których wyjątkowości nie sposób w pełni oddać w recenzji.

1 komentarz:

  1. Mam go na kompie już z kilka miesięcy, ale jakoś nie mogłam się przekonać by go obejrzeć. Teraz chyba będę musiała.
    ilsa

    OdpowiedzUsuń