czwartek, 17 marca 2016

„Nie ma się czego bać” (2013)


Dan i Wendy wraz ze swoimi dwiema córkami, Rebeccą i Mary oraz synem Christopherem przeprowadzają się do małego miasteczka Stull, w stanie Kansas, gdzie „głowa rodziny” ma służyć wiernym w roli pastora. Już po przyjeździe rodzina zauważa, że to zamknięta, acz ofiarna społeczność, chętnie pomagająca im w przeprowadzce. Nazajutrz najstarsza córka Dana i Wendy, Rebecca, poznaje miejscowego chłopaka, Noah, który oprowadza ją po mieście, zauważalnie obawiając się reakcji mieszkańców Stull. Dziewczyny nie alarmuje jego osobliwe zachowanie, nie jest zaniepokojona tym miejscem nawet wówczas, gdy Mary zaczyna chorować. Pozostali członkowie jej rodziny również nie zdają sobie sprawy z niebezpieczeństwa, nie zauważają dziwnego zachowania tutejszych, którzy tymczasem czynią przygotowania do religijnego obrządku z familią pastora w rolach ofiar.

Pełnometrażowy debiut Anthony’ego Leonardi III pt. „Nie ma się czego bać” zwrócił uwagę opinii publicznej głównie dwoma zachęcającymi doniesieniami prasowymi – informacją, że muzykę do filmu skomponował między innymi Slash (Saul Hudson) oraz wyjawieniem, iż scenarzysta Jonathan W.C. Mills, inspirował się legendą istniejącego naprawdę miasteczka Stull w stanie Kansas, która wzbudza żywe zainteresowanie wielu Amerykanów. Krążą bowiem pogłoski, że raz do roku w Halloween w Stull pojawia się Szatan, odwiedzający grób swojego dziecka, oraz że znajdują się tam wrota, przez które jakoby w czasie jesiennego i wiosennego przesilenia na Ziemię przedostają się demony. Owe nieprawdopodobne historie zdawały się być idealną podstawą do scenariusza horroru religijnego i zapewne stałyby się przyczynkiem do powstania naprawdę wartościowego straszaka, gdyby twórcy „Nie ma się czego bać” mieli jakiekolwiek pojęcie o tym gatunku.

Gdybym miała wytypować największego winnego zaprzepaszczenia potencjału tkwiącego w legendzie Stull wskazałabym scenarzystę, Jonathana W.C. Millsa, który chyba nie mógł się zdecydować, jak ukierunkować tę historię. Na początku przyjął narrację zgodną z prawidłami gatunku, eksploatując znany motyw przeprowadzki do nowego domu i małomiasteczkowych realiów. Pięcioosobowa rodzina, którą jedynie wizualnie uatrakcyjniała znana aktorka, Anne Heche, bo niestety jej postać nie miała większego znaczenia dla właściwej problematyki filmu, przyjeżdża do niewielkiego, sennego miasteczka, w którym „głowa familii” ma pełnić posługę pastora. Przemierzając mało uczęszczaną szosę z bezkresnymi polami uprawnymi po obu jej stronach (oczywiście) gubią się i (jakżeby inaczej) postanawiają poprosić o pomoc rolnika. Zgodnie z regułami gatunku mężczyzna już od pierwszego wejrzenia wzbudza nieufność widza, którą jednak w tym konkretnym momencie nie sposób skonkretyzować. Równą niechęć wywołuje stojący nieopodal chłopak, Noah, który przyglądając się przyjezdnym podrzyna gardła owcom. Ciągnące się wszędzie, jak okiem sięgnąć pola uprawne skąpane w gorących promieniach słonecznych i dwóch enigmatycznych rolników, spośród których jeden, jak się okazuje oczekiwał pastora i jego bliskich. Naprawdę miły dla oka obrazek, z łatwością wytwarzający aurę wyalienowania i wprowadzający element zaściankowości, która zwiastuje rychłe niebezpieczeństwo. Reżyser kontynuuje pracę nad ową małomiasteczkową osobliwą atmosferą w kolejnej scenie z udziałem większej liczby mieszkańców, którzy to bezinteresownie pomagają przyjezdnym w przeprowadzce i podczas późniejszego aklimatyzowania się pięcioosobowej rodziny w nowym miejscu, co zdaje się finalizować pomysłową sekwencją pokaleczenia sobie podniebienia przez Mary spożywającą ofiarowany przez sąsiadów tort z pazurem zanurzonym w środku. Moim zdaniem to wydarzenie jawi się niczym zakończenie generowania subtelnych zwiastunów rychłego zagrożenia głównie przez scenariusz, który serwuje nam doprawdy nieakceptowalny w tym gatunku zwrot. A przynajmniej nie do strawienia w aż takich ilościach. Rozumiem, że pączkujące uczucie pomiędzy miejscowym chłopakiem, Noah i najstarszą córką pastora, Rebeccą (dykcja Rebekah Brandes w tej roli niezmiernie mnie irytowała) miało kluczowe znaczenie dla dalszego rozwoju akcji, ale nie wiem, co stało na przeszkodzie, żeby znacznie szerzej urozmaicić je portretowaniem reakcji pozostałych mieszkańców. Ograniczenie się jedynie do surowych spojrzeń rzucanych spacerującemu z dziewczyną Noah i pouczeń jego ojczyma nie wystarczało, aby podtrzymać zarysowaną na początku filmu aurę niezdefiniowanego zagrożenia, płynącego ze strony tubylców. A na domiar złego przysłaniające wszystko inne, nazbyt rozwleczone romantyczne wypady młodych ludzi oddano w tak nieciekawy, chwilami nawet przesłodzony sposób, że autentycznie mnie zemdliło (jak się okazało twórcy nastrojowego straszaka czasem potrafią silniej mnie zniesmaczyć, aniżeli niektórzy twórcy gore). 

Gwoli sprawiedliwości reżyser i scenarzysta chyba też zdawali sobie sprawę, że ich historia zbacza w niepożądanym dla wielbicieli gatunku kierunku, bo z rzadka przerywali dramatyczno-romantyczną warstwę manifestacjami nieznanego, wdzierającego się w życie przeciętnej amerykańskiej rodziny. Na początku poprzez niestety wyjałowione z duszącego onirycznego klimatu sekwencje koszmarów sennych Rebecci, w których posiłkowali się sztucznymi wizualnie efektami komputerowymi, uwidaczniającymi się w rozciągającej się twarzy widmowej kobiety, po której pełzają nitki pikselowej ciemności. Aż do końcówki ingerencja komputera jest raczej znikoma, co się chwali, ale za to Anthony Leonardi III zdaje się rekompensować sobie tę powściągliwość w ostatnich minutach seansu, dosłownie zawłaszczonych przez komputer. Agresywna opętana dziewczyna z komputerowo oszpeconą twarzą i gęsta ciemność królująca na ulicach miasta, która prezentuje się jeszcze bardziej kiczowato od tej pokazanej w remake’u „Domu na Przeklętym Wzgórzu”… Po namyśle, przyznam chyba wyższość wcześniejszym romantycznym wstawkom, które to w zderzeniu z efekciarstwem i doprawdy miałką intrygą, szczątkowo przybliżoną w końcówce przynajmniej wzbudzały we mnie jakieś emocje (niesmak, zażenowanie), w przeciwieństwie do końcowego bzdurnego spektaklu, którego przyjęłam z całkowitą obojętnością. UWAGA SPOILER Może poza odżegnywaniem się od kompromisów, co do losu protagonistów, co muszę pochwalić, bo po takim scenariuszu spodziewałabym się raczej typowo hollywoodzkiego unicestwienia zła i ostaniu się przy życiu całej szczęśliwej rodzinki KONIEC SPOILERA

Mając do dyspozycji w przeliczeniu na dolary trzymilionowy budżet naprawdę można nakręcić profesjonalnego, iście klimatycznego straszaka, niepokojącego nastrojem zamiast dosadnymi manifestacjami ciemnych mocy. Anthony Leonardi III zdecydował się jednak część pieniędzy przeznaczyć na efekty komputerowe, które wespół z nudnawym scenariuszem, najszerzej omawiającym problem zakazanej miłości młodych ludzi dosłownie zabiły ten film. Potencjał tkwiący w legendzie Stull w stanie Kansas, z której to Jonathan W.C. Mills czerpał natchnienie został zaprzepaszczony przez niego samego i niezrozumiały pęd reżysera w stronę taniego efekciarstwa. Recz jasna moim zdaniem, bo jak zwykle podejrzewam, że znajdą się osoby zgoła inaczej zapatrujące się na tę pozycję.   

2 komentarze:

  1. Oglądałam wczoraj w tv, opis mnie zaciekawił. Wynudziłam się strasznie a szkoda, bo pomysł był fajny. Szkoda.

    OdpowiedzUsuń
  2. Szkoda, że przegapiłam. Mojemu M. z pewnością by się spodobał.

    OdpowiedzUsuń